Piękny, bialutki rogalik
księżyca odznaczał się delikatnie na tle jaśniejącego powoli granatowego nieba,
na którym nie było ani jednej chmury, choćby mlecznej i puchatej. Nie było też
ani jednej gwiazdy, co nam zdawałoby się nienaturalne i dziwne, ale po tamtej
stronie wszechświata przez okres trzech miesięcy gwiazd nie było wcale. Kilka z
nich pojawiało się jedynie w Równonoc, czyli pierwszego dnia lata, u elfów
nazywanej Fara’haith. Tej nocy od Równonocy mijał już miesiąc. Był lipiec.
Jezioro pachniało grążelami
i mokrymi kamieniami, a rozchodzące się co pewien czas pierścienie wody świadczyły
o tym, że nie wszystkie stworzenia o tej porze śpią. Czarne kontury drzew, traw
i krzewów powoli stawały się wyraźniejsze. Wiecznie świergoczące ptaki już
teraz, o trzeciej w nocy, rozpoczynały swój koncert, a co większe zasłaniały
kawałeczki nieba, wzbijając się z gałęzi smukłych drzew w przestworza.
Nieopodal brzegu jeziora,
na trawie, siedziały dwie młode osoby, mężczyzna i kobieta. Oboje byli wysocy,
smukli i uśmiechnięci. Gdyby ktoś stanął obok nich, chyba ścisnęłoby go serce z
zazdrości lub wzruszenia - tak byli szczęśliwi. Trzymając się za ręce patrzyli
w niebo, obserwując jak za niewielkim księżycem zaczyna pojawiać się coś
innego, większego, okrągłego, lśniącego własnym, błękitnym światłem.
- Wiesz, co to? – szepnął mężczyzna,
odgarniając opadający na twarz dziewczyny kosmyk miodowych, subtelnie kręcących
się włosów.
-
Skąd mogłabym wiedzieć? – uśmiechnęła się, układając usta w zadziorną podkówkę.
– Nie jestem elfem.
Wysunął swoją dłoń z jej uścisku i mocno
przytulił do siebie drobną sylwetkę. Przymknęła błękitne, łagodne oczy i
położyła swoją głowę na jego ramieniu.
- Ale
gdybyś była… wszystko stałoby się prostsze. Ale i tak sobie poradzimy, prawda?
- Oczywiście. My mielibyśmy sobie nie
poradzić?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz