piątek, 11 maja 2012

W zakątkach pamięci... [1]


Piękny, bialutki rogalik księżyca odznaczał się delikatnie na tle jaśniejącego powoli granatowego nieba, na którym nie było ani jednej chmury, choćby mlecznej i puchatej. Nie było też ani jednej gwiazdy, co nam zdawałoby się nienaturalne i dziwne, ale po tamtej stronie wszechświata przez okres trzech miesięcy gwiazd nie było wcale. Kilka z nich pojawiało się jedynie w Równonoc, czyli pierwszego dnia lata, u elfów nazywanej Fara’haith. Tej nocy od Równonocy mijał już miesiąc. Był lipiec.
Jezioro pachniało grążelami i mokrymi kamieniami, a rozchodzące się co pewien czas pierścienie wody świadczyły o tym, że nie wszystkie stworzenia o tej porze śpią. Czarne kontury drzew, traw i krzewów powoli stawały się wyraźniejsze. Wiecznie świergoczące ptaki już teraz, o trzeciej w nocy, rozpoczynały swój koncert, a co większe zasłaniały kawałeczki nieba, wzbijając się z gałęzi smukłych drzew w przestworza.
Nieopodal brzegu jeziora, na trawie, siedziały dwie młode osoby, mężczyzna i kobieta. Oboje byli wysocy, smukli i uśmiechnięci. Gdyby ktoś stanął obok nich, chyba ścisnęłoby go serce z zazdrości lub wzruszenia - tak byli szczęśliwi. Trzymając się za ręce patrzyli w niebo, obserwując jak za niewielkim księżycem zaczyna pojawiać się coś innego, większego, okrągłego, lśniącego własnym, błękitnym światłem.
   - Wiesz, co to? – szepnął mężczyzna, odgarniając opadający na twarz dziewczyny kosmyk miodowych, subtelnie kręcących się włosów.
 - Skąd mogłabym wiedzieć? – uśmiechnęła się, układając usta w zadziorną podkówkę. – Nie jestem elfem.
Wysunął swoją dłoń z jej uścisku i mocno przytulił do siebie drobną sylwetkę. Przymknęła błękitne, łagodne oczy i położyła swoją głowę na jego ramieniu.
 - Ale gdybyś była… wszystko stałoby się prostsze. Ale i tak sobie poradzimy, prawda?
- Oczywiście. My mielibyśmy sobie nie poradzić?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz