sobota, 19 maja 2012

Rozdział V



Jofre. Człowiek trudny, ponury, niegrzeczny. Gdyby przyjrzeć się dokładniej – po prostu nie do życia.
Jednak Idalia nie dzieliła ludzi na „tych złych” i „tych dobrych”. Dla niej każdy musiał mieć w sobie jakieś zalety, pozytywne cechy, a już na pewno – choć odrobinę dobra. I właśnie to młoda poetka próbowała w Jofre odkryć.
A on? Kim on właściwie był?
Na to pytanie odpowiedź znał każdy dzieciak, który zdołał nauczyć się choć odrobinę o świecie, w którym żył. Jofre urodził się jako drugi z kolei potomek cesarza Ostii, jednak był jego pierwszym synem. Ojciec kochał go miłością zimną, lecz prawdziwą, i gotową na poświęcenie w postaci oskubania do reszty skarbca – i tak już mocno nadwyrężonego ślubem najstarszej córki – na najrozmaitsze zachcianki. Jofre był młodzieńcem pięknym w pełnym tego słowa znaczeniu, lecz w równej mierze rozpustnym. Jego kształtną twarz wyróżniały niesamowicie miękkie, przywaodzące na myśl atłas brązowe oczy. Tak różne od jego osobowości.
Nosił się jak przystało na prawdziwego pana, jednak zamiast kolorowych szat i błyskotek preferował szlachetność czerni, granatu czy – okazyjnie – błękitu. Był szatynem o kręconych włosach sięgających wysuniętej brody, którą pokrywał utrzymany w nienagannym stanie zarost. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Kim była zatem Idalia?
Spekulacje mogły być najróżniejsze. Uciekinierką od życia w rodzinie i małżeństwa, czyli losu, jaki czekał każdą niemal dziewczynę w jej wieku? Może banitką, półelfką, czarownicą, niechcianym dzieckiem…?
Tego nie wiedział nikt. Za to każdy szlachcic, magnat, a nawet król przyjmował ją na swój dwór tylko po to, by nacieszyć się urodą jej głosu i twarzy, by pooglądać jej smukłe palce przemykające po strunach lutni i zachwycić się kształtami, którymi hojnie obdarzyła ją natura.
Idalia gustowała w kolorowych kreacjach, koralach, bucikach i ozdobach. Nie lubiła jednak królewskiego przepychu czy złota. W swoim stylu bycia przypominała raczej cygankę czy zwyczajną wiejską dziewczynę z makami w złotych włosach, kochającą taniec, śpiew i sukienki we wszystkich możliwych wzorach i barwach. Od wieśniaczek różniło ją to, że owe marzenia mogła spełniać.
A co łączyło tych dwoje?
Można powiedzieć, że z pozoru niewiele. Ona często grywała na Ostijskim dworze, a on słuchał jej muzyki i poezji. Czasem wymienili spojrzenia czy grzeczności, jednak zazwyczaj ukradkiem wodzili za sobą wzrokiem, udając, że nic ich nie obchodzi. Jofre obserwował radosne i przyjacielskie rozmowy Idalii z dworzanami, ona zaś jego ponure miny i sporadyczne burknięcia skierowane do służących.
Co więc o sobie myśleli?
Ona dziwiła mu się – miał wszystko, czego dusza i ciało mogłyby zapragnąć. Był dziedzicem korony potężnego państwa, umiłowanym przez ojca, ludzie – mimo wszystkich jego wad – szanowali go i kochali.
On jej zazdrościł. Ale nikomu nie powiedział, czego. Nikomu nic nie mówił.
Nigdy.
*
Jesień w tym roku była wyjątkowo chłodna i deszczowa. Liście już w październiku zbrązowiały doszczętnie i opadały szybko, smagane podmuchami lodowatego wiatru. Ogołocone drzewa o fantastycznie wygiętych gałęziach straszyły przy drogach, w ogrodach i sadach. Ścieżki były rozmoknięte, a ludzie bez potrzeby nie wychylali nosa z domów, a trakty pomiędzy miastami były w zasadzie puste.
Na dworze niemal codziennie odbywały się wielkie uczty i zabawy, byle tylko dworzanie i wyżsi rangą mieszkańcy Ostii dobrze się bawili i z nudów nie zaczęli wygrzebywać na wierzch niedoskonałości cesarstwa i samego władcy. A już przede wszystkim, aby odwrócić ich uwagę od nieudolnych polowań na elfy, które – powoli i skrycie, ale skutecznie – wycinały sobie drogę do cmentarza, na którym miały zamiar pochować głowę państwa. Właściwie to nawet nie pochować. Prędzej nabić na pal i straszyć potencjalnych wrogów elfów.
Podczas jednego z takich przyjęć, Jofre, nieprzepadający za jakąkolwiek formą zabaw, został zmuszony do zajmowania honorowego miejsca po prawicy swojego ojca. Występy kuglarzy, błaznów i muzyków niezwykle go nudziły, a że musiał się jakoś prezentować - siedział nieruchomo, wyprostowany i wpatrzony beznamiętnym wzrokiem w podwyższenie obite szkarłatnym materiałem, mające imitować scenę. Obecnie odbywało się na niej przedstawienie, w którym przyszły władca nie mógł odnaleźć sensu. Gdzieś z zewnątrz, jakby dla akompaniamentu, dochodził cichy dźwięk strunowego instrumentu. Jofre, zasłuchany, widział dwie opcje: albo grajek był bardzo utalentowany, albo on sam tak bardzo znudzony przedstawieniem, że jakieś brzdąkania spod okna przypadły mu do gustu.
Kiedy wreszcie cesarz, zmęczony i objedzony, zarządził przerwę w przedstawieniu, na sali uczynił się ruch. Ludzie, do tej pory zgromadzeni pod sceną, podeszli do stołu i zaczęli gratulować władcy jego wspaniałości oraz domniemanego talentu do urządzanie przyjęć. Cesarz przyjmował wszelkie komplementy ciepłymi uśmiechami, które miał wyćwiczone do perfekcji.
Jofre nikt się nie interesował. Duchota na sali go dobijała i jeszcze pogarszała nastrój, więc postanowił się wymknąć.
- Ojcze, wrócę wkrótce – oznajmił uprzejmie władcy, który tylko skinął głową, nie przerywając nawet rozmowy. Zapewne nawet nie zrozumiał, co syn do niego powiedział.
Jofre przeprosił resztę towarzystwa i pospiesznie wyszedł z ogromnego pomieszczenia. Ucieszony, że może nareszcie rozprostować kości, ruszył w dół po schodach, poruszając się powoli i godnie. Przypadkowo zawinął gdzieś dywan, jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi – doskonale wiedział, że pierwszy lepszy sługa zajmie się poprawianiem niedoskonałości.
Na dolnym korytarzu wreszcie uwolnił się od zaduchu i okropnego odoru wszystkich zgromadzonych na sali ludzi, z których nieliczni mieli okazję i ochotę zażyć w niedawnej przeszłości odświeżającej kąpieli.
Odetchnął z ulgą i oparł się o kamienne ściany. Przez grube, czarne szaty nie czuł ich chłodu, chociaż doskonale wiedział, że na zewnątrz uparcie wieje lodowaty wiatr, a temperatura nie przekracza kilku stopni na plusie. Chwycił więc wiszące na miedzianym wieszaku, specjalnie dla księcia przeznaczonym, ciężkie futro i, zarzuciwszy je na siebie, po prostu wyszedł do ogrodu.
Wysypane żwirkiem ścieżki ratowały jego buty przed ubłoceniem, z czego był nadzwyczaj zadowolony. Nikt ze służby nie musiał wiedzieć, że wyszedł. Zrobił właściwie tylko kilka kroków, gdy usłyszał znów delikatny dźwięk instrumentu. Lutni, jak się domyślił. Tym razem przygrywana była bardziej skoczna melodia, a słysząc ją niemal się uśmiechnął. Była to bardzo dziwna reakcja, biorąc pod uwagę ponure usposobienie Jofre. Odwrócił głowę.
Na trawie, pośród złotych i brązowych liści, wiły się kolorowe fale sukienki, w którą ubrana była młodziutka dziewczyna z długim, jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię. Policzki miała zaróżowione z zimna, ale błyszczące szafirem oczy nie wyrażały zmęczenia czy bólu. Były radosne i żywe, pełne młodzieńczego zapału i siły. Jofre doznał szoku, gdy po chwil przyglądania się zauważył, że to spod jej palców wydobywają się dźwięki, które go przywiodły. Zamrugał i wreszcie rozpoznał poetkę, która nie jeden raz umilała przyjęcia swoją obecnością.
- Arive, przyjacielu — przywitała się uprzejmie, najwyraźniej go nie rozpoznając.
- Arive — odparł, skłaniając głowę. Nie chciało mu się sprostować, że jest przecież panem na tym dworze i że wypadałoby się inaczej przywitać. Zresztą - czy to ważne, jaką pozycję zajmował? Ważne, że dziewczę się uśmiechnęło. Do tego uroczo.
- Co cię tu sprowadza o tej porze? Nie podoba się uczta?
- Podoba… znaczy właściwie nie. Nie podoba. Nie lubię przyjęć — Jofre pokręcił głową, zastanawiając się, co właściwie jej do tego, czemu nie jest w zamku. I dlaczego powiedział jej to, co naprawdę myśli.
- Czy cesarskiemu synowi wolno ot tak wychodzić z przyjęcia? — zagadnęła jakby od niechcenia, gładząc dłonią gryf lutni. Jofre zmarszczył brwi. Wiedziała!
- Znasz takie słowo jak respekt? — zapytał ostro.
Skinęła głową w odpowiedzi i uśmiechnęła się zadziornie, mrużąc jedno oko.
- Owszem, znam.
- To może byś zastosowała je w stosunku do mnie?
- Daj spokój, królewiczu. Z kimś musisz przecież utrzymywać przyjazne stosunki, prawda? Czemu nie miałabym to być ja? — Przekrzywiła niewinnie głowę, uśmiechając się coraz cieplej. Wyraz twarzy Jofre wyraźnie zmiękł, choć w głębi duszy czaiła się coraz większa złość.
Dziewczyna wstała z trawy, wyprostowała się i patrząc prosto w oczy synowi władcy ukłoniła się nisko, ale nie spuściła głowy. Jofre był zdziwiony takim zachowaniem i nawet nie próbował tego ukryć, gdy stanął z nią znów twarzą w twarz.
- Zawsze sądziłem, że tak kłaniają się tylko i wyłącznie królewny — powiedział, przechylając głowę w wyrazie niezrozumienia. Blondwłosa dziewczyna przez ułamek sekundy wyglądała na zbitą z tropu, ale zaraz  się zreflektowała – jakby chwila zawahania w ogóle nie miała miejsca.
- I poetki. A przynajmniej ja.
Widząc, że Jofre wciąż patrzy na nią nieufnie, wyciągnęła rękę w jego stronę. Jej oczy błysnęły przyjaźnie, dopasowując się do nieopuszczającego twarzy uśmiechu.
- Idalia.
- Jofre — kulturalnie ucałował jej dłoń, powstrzymując się od wyuczonych, wyjątkowo zbędnych ceregieli i całego książęcego tytułu.
- Miło poznać osobiście. Do tej pory miałam okazję pogadać tylko z twoimi siostrami.
- Którymi? — zapytał cynicznie. Miał siedem młodszych sióstr i jedną starszą, z czego prawie z żadną nie utrzymywał bliższego kontaktu.
- Tę najstarszą… Giulię? — Widząc, że przytaknął, zmrużyła oczy w zamyśleniu i wyliczała dalej. — Fransine, Marine…
- Dobra. Starczy.
- Racja. Za dużo ich. Nie masz żadnego brata?
- Jak widać… — wzruszył ramionami i roztarł ręce. Zaczynał marznąć. — Nie jest ci zimno?
- Muzyka rozgrzewa — uśmiechnęła się.
- Pytam poważnie!
- A ja tak samo odpowiadam. Kiedy tworzę i gram… nie zważam na nic.
Wyciągnęła ręce na boki, twarz uniosła w stronę nieba i wzięła głęboki oddech, jakby chcąc dowieść prawdziwości swoich słów. Z nieba na jej dłonie spadały pojedyncze kropelki, rozpryskując się na dziesiątki mniejszych cząstek. Na powieki, usta, różowe policzki i poły sukienki również kropił deszcz. Z każdą spędzoną w bezruchu sekundą mżawka przechodziła w zwyczajny opad, on zaś - w ulewę. Tego też zdawała się nie zauważać. Jofre dochodził powoli do wniosku, że chyba wszyscy poeci są pokręceni, albo przynajmniej ci, których znał. A było ich sporo.
- Hej… dziewczyno! Zmokniesz…
Nie odpowiedziała, nawet nie drgnęła – przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kąciki jej ust drgały delikatnie, powstrzymując wybuch śmiechu. Jofre ostatecznie zakwalifikował ją do wariatów i z dość niemrawą miną odwrócił się i powoli odszedł. Kiedy już dochodził do drzwi, usłyszał dźwięczny, perlisty śmiech. Spoglądając za siebie przez ramię dostrzegł wyprostowaną już dziewczynę, która spoglądała na niego z niespotykaną radością w oczach. Było w nich też jakieś wyzwanie. Kark cicho zgrzytnął, gdy Jofre z powrotem popatrzył przed siebie.
- Nie rozumiem powodu twojej radości — powiedział szczerze.
- A ja przyczyny twojego smutku — odparła głosem, w którym niespodziewanie zadrżała nuta melancholii.
Chciał odwrócić głowę, zapytać, co się dzieje, zaprosić do środka… Nie potrafił. Zresztą, ta istota na dłuższą metę na pewno była męcząca. Zatrzasnął za sobą dębowe wrota i w dziwnym wybuchu złości rzucił futrem o ziemię.
Tłumiąc w sobie gniew, zmusił się, by wrócić na ucztę. Szedł ze wzrokiem wbitym w posadzkę, nie zauważył nawet przejmującej ciszy, która panowała wewnątrz. Jego kroki odbijały się echem od ścian, a niewidzący wzrok siedzących na swoich miejscach strażników nawet go nie dotknął. Wąska strużka krwi spływająca po stroju jednego z nich również nie przykuła uwagi pogrążonego w rozmyślaniach księcia.
Dopiero gdy sięgnął ku klamce u drzwi prowadzących do sali balowej, skamieniał. Dwoje służących leżało w bezruchu na posadzce kilka metrów od wejścia, a wosk z upuszczonej przez któreś z nich świecy rozlał się na kamienie i z wolna krzepnął. Książę podszedł o krok bliżej, zastanawiając się, co mogło się stać. I teraz dojrzał.
Pierś blondwłosego młodzieńca przeszyta była strzałą, której lotkę podbarwiono na czarno. Krew powoli zaczynała wyciekać z rany, brudząc posadzkę i skuloną obok dziewczynę płynnym szkarłatem. Jofre postąpił jeszcze do przodu, choć czuł, że serce podchodzi mu do gardła, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Czerwień fartuszka służącej maskowała ślady celnego ciosu sztyletem prosto między żebra. Półotwarte jeszcze oczy powoli się domknęły, a dłoń opadła na podłogę.
Obroniona przed strzałem ciałem przyjaciela i tak skonała, zgładzona przez nieznanego mordercę.
Najpierw przez przeraźliwą ciszę przedarł się książęcy krzyk. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz