wtorek, 28 sierpnia 2012

Rozdział XXI / W zakątkach pamięci [8]


Specially for everyone - żeby nikt się nie czuł poszkodowany.
Tak, Shauu_... ty też nie :D



- Mówię ci, że coś słyszałem!
- Jasne, jasne.
- Nie wierzysz?
- Ależ wierzę, we snach słyszy się różne rzeczy.
- To nie było we śnie!
Idalia skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała ze szczerym politowaniem na księcia. Przemierzali właśnie zadbane ogrodowe ścieżki w poszukiwaniu domniemanej ofiary, która tak żałośnie jęczała nad ranem. Zdaniem poetki – tylko w umyśle Jofre, bo cała posiadłość była z pewnością zbyt dobrze strzeżona, by ktokolwiek miał szansę się do niej włamać.
- Książę. – Jej wzrok wciąż wyrażał co najwyżej brak zrozumienia. – Żarty się ciebie trzymają? Przecież sam twierdzisz, że księżniczka jest tak wspaniała, że…
- No pewnie – przerwał jej krótkim, zdenerwowanym warknięciem. – Nabijaj się ze mnie, bo wymsknęło mi się przy śniadaniu, że jest całkiem sympatyczną osóbką!
- Ależ ja się nie nabijam. – Uśmiechnęła się zadziornie. – Po prostu wasze książęce mości powinny szczerzej okazywać swoje uczucia.
- Łaskawie to przemilczę.
Rozbawienie nie miało zamiaru zniknąć z twarzy Idalii dłuższy czas, książę natomiast wyglądał jakby chciał kogoś udusić, tylko jeszcze nie do końca wiedział, kogo konkretnie.
W dość napiętym milczeniu przemierzyli sad, zostawiając za sobą dworek, i podążyli we wskazanym przez Jofre kierunku. Książę uparcie nie odpuszczał, pewien swego – przynajmniej z zewnątrz. Tak naprawdę czuł, że może się mylić, ale przecież nie dałby tego po sobie poznać. Nie on!
Drzewa jak drzewa, krzewy jak krzewy, nawet kwiaty nie wyróżniały się niczym szczególnym na tle innych roślin. Ta część ogrodu wyglądała na zdecydowanie mniej zadbaną, a nawet pomimo słońca, które oświetlało od wschodu twarze spacerujących, zdawała się być chłodniejsza. Urok, który towarzyszył wszystkim poprzednim miejscom, teraz stopniowo malał, ustępując miejsca tajemniczemu mrokowi. Poetka zmarszczyła nos.
- Wiesz, książę, faktycznie coś tu nie gra – szepnęła cichutko, zwracając twarz w stronę zamyślonego Jofre. – Hej, żyjesz?
Jednak dopiero szturchnięcie pomogło i chłopak spojrzał w jej stronę, choć wyraz jego oczu do najprzytomniejszych nie należał.
- Co jest?
- Mówię do ciebie, obłąkańcu. Nad czym się tak rozmarzyłeś?
- Rozmarzyłem? – Uśmiechnął się gorzko. – Nie, raczej to złe określenie. Raczej się zamyśliłem nad moim dzisiejszym snem.
Idalia wyraźnie się ucieszyła i pomknęła w stronę najbliższego pnia, wspierając się o nie łokciem. Szarmanckim gestem nakazała księciu podejść,  nadając jednocześnie swoim oczom wyraz nadzwyczaj adekwatny – dzika, ślepa i jakby czymś przytłumiona żądza mogła pasować tylko do cygańskiej wróżki.
- Pójdź, mój piękny młodzieńcze! – zaskrzeczała teatralnie, wykonując dłonią zawiły gest. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Jofre dodała na końcówce wydechu: - Przepowiem ci przyszłość z tego snu!
Książę tylko odchrząknął, odrobinę rozbawiony, i odsunął się na wszelki wypadek o krok, unosząc w górę ręce. Poetka wyprostowała się i wzięła pod boki, przybierając dawny wyraz twarzy.
- No proszę, co poszło nie tak? – zapytała zwiedziona. – Na wszystkich rynkach i dworach takie sztuczki działają!
- Próbowałaś? – Uniósł brwi.
- Skąd! – roześmiała się dziewczyna. -  Po prostu tyle się w życiu napatrzyłam na rozmaite wiedźmy, co to nigdy w życiu magii nie widziały, że co nieco podłapałam – odparła przekornie, ruszając znów przed siebie. Właściwie to nie do końca przed siebie, bo w ramach dość niespodziewanej decyzji, szła tyłem, nieustannie rozweselony wzrok wlepiając w na powrót poważnego księcia.
- Jak się wywrócisz, to ja zbierać nie będę – ostrzegł sucho, zdejmując przy okazji ze swojego policzka rozgniecionego przed sekundą komara.
- Poradzę sobie i wezmę to ryzyko na klatę – oznajmiła z udawaną powagą. – No, dalej! Opowiadaj ten sen.
- Chyba żartujesz. – Przewrócił oczami. – Zanudziłbym cię na śmierć.
- Czekam.
- Nie.
- Jofre.
- No mówię ci przecież, że nie.
- Książę!
- Bez szans. Tak przy okazji, uważaj na staw.
- Co?
- Uważaj na…
Głośny plusk i krzyk Idalii przerwały księciu, który łaskawie usunął się w porę, sprytnie unikając ochlapania.
- … staw – zakończył ze stoickim spokojem, gdy lekko uśmiechnięty wpatrywał się w mokrą i rozzłoszczoną sylwetkę Idalii.
- Nie mogłeś mnie nawet złapać!? – warknęła, zbliżając się do brzegu, całkowicie przemoczona i pokryta zieleniutkimi glonami.
- To byłoby zbyt szlachetne jak na mnie – odparł, coraz bardziej rozbawiony.
Poetka zanurzyła się ponownie, by pod wodą zdjąć sobie z twarzy grubą warstwę włosów. Zabulgotała gniewnie, ale mimo wszystko nie mogła przegapić okazji do porozglądania się w nieznanym jej dotąd świecie. Woda była krystalicznie czysta, o dziwo nawet muł z dna nie wzbił się zbytnio, gdy gwałtownie wczepiły się w niego stopy Idalii, i nie zmącił dotychczasowej przejrzystości.
Wszystko pod wodą było… niezwykłe. Jasne włosy Idalii wysnuły się z kucyka przy gwałtowniejszym ruchu głowy, rozpływając z niespotykaną gracją i miękkością pośród maleńkich, lśniących błękitem rybek. Na usta dziewczyny wcisnął się niepohamowany uśmiech, a w jej głowie już powstawał wspaniały opis tego, co przeżywała. Uwielbiała wszystko, co nowe i niecodzienne. Dłońmi przeczesywała wodę, raz po raz przepuszczając pomiędzy palcami przestraszone stworzonka. Dno porastały pojedyncze glony, a pomiędzy nimi dostrzegła…
Złote lśnienie. Ukryty skarb? Klucz? Złote monety, zapomniana od dawna brama do podziemnych krypt, celowo zalana?
Przez głowę Idalii przemknęło jednocześnie tysiąc różnych propozycji, jedna bardziej nieprawdopodobna od drugiej. Szybko wybiła się z dna, nabierając powietrza do płuc tuż nad powierzchnią i nawet nie spojrzała na księcia – a gdyby to zrobiła, miałaby szansę zdumieć się jego miną. Nie wiedząc, co traci, zanurkowała z powrotem i zniżyła się do samego piaszczystego dna. Jej dłoń chwilę przeszukiwała muł, odgarniając jego warstwy i stopniowo, ruch po ruchu, odkrywając przedmiot, który tak ją zafascynował.
Chwyciła go mocno, nie chcąc dopuścić do przypadkowego wymknięcia się spomiędzy palców, niechcący przestraszyła jeszcze małego żółwika skrytego w kącie i chwyciła się brzegu, głośno i ciężko oddychając.
- Możesz mi tylko pokrótce wyjaśnić… – zaczął powoli Jofre, kucając przy niej. – Co właśnie zrobiłaś?
- Korzystając z tego, że i tak jestem mokra, postanowiłam zbadać staw – odparła z uśmiechem, gramoląc się na ląd. – Patrz i podziwiaj! – pochwaliła się, podtykając księciu pod nos złocisty kluczyk zawieszony na łańcuszku.
- Kapiesz – pożalił się Jofre, dwoma palcami przejmując od towarzyszki znalezisko. – W ogóle po co ci to? Nie jest twoje i…
Idalia machnęła ręką, po czym zabrała się za wykręcanie włosów i zbieranie własnych myśli. W końcu sformułowała je i usiadła wygodniej na brzegu, złączając palce i składając dłonie w piramidkę.
- Nie jest moje, ale jak to się mówi…? A, wiem. Znalezione – nie kradzione, nieprawdaż?
Jofre, który oczekiwał nieco szerszych wyjaśnień, chwilę milczał, a potem fuknął. Tylko po to, by do kompletu przewrócić oczami i po wszystkim westchnąć.
- Po co ci ten kluczyk? – powtórzył.
- Jeszcze nie wiem. – Wzruszyła ramionami, zmuszając się do wstania śladem księcia. Na pomocną dłoń raczej nie miała dziś co liczyć. – No, skończyliśmy poszukiwania? Niczego tu nie ma! Przynajmniej mam teraz błyskotkę na pamiątkę…
- Niczego nie skończyliśmy! – krzyknął książę, obracając się za zmierzającą w swoją stronę poetką. – Czy ty musisz ignorować w ten sposób wszystko, co mówię!? – warknął, zdenerwowany ruszając za nią.
A Idalia za uśmiechem skryła wszystkie obawy, które gnębiły ją bez przerwy. Kciukiem zakryła czerwone oczko na rzeźbionej na kształt smoka główce klucza i schowała przedmiot do kieszeni.
On nie musi wiedzieć tyle, ile wiem ja, pomyślała. Jestem pewna, że tak będzie mu lepiej.

*
Kilkanaście dni później Reynevan spoczywał na miękkim fotelu w pokoju Marii, delektując się cudowną ciszą, która go otaczała. Znów mógł odpocząć, poukładać panujący w zoranym ostatnimi wydarzeniami umyśle chaos. Posegregować rzeczy mniej i bardziej ważne, ułożyć przeszłość w jeden logiczny ciąg, dociec, dlaczego pewne sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej.
Zadziwiające, jak z nagłej opresji potrafili znaleźć się w miejscu tak bezpiecznym i ciepłym. Reynevan znał dobrze powiedzenie „z deszczu pod rynnę”, ale żeby „spod rynny na salony”...?
Wziął głęboki oddech, pocierając zmęczoną twarz. Czuwał przy dziewczynie od samego rana, a ona wciąż nie miała zamiaru się przebudzić. Medycy wchodzili i wychodzili, zmieniali bandaże, ścierali sączącą się jeszcze cienką strużką, świeżą krew, przynosili coraz to nowe maści i eliksiry, a on czuwał. Rozmyślając przy okazji o tych, którzy zrobili dziewczynie taką krzywdę.
Po co? – pytał sam siebie. Co ona zrobiła elfom? Co ja im zrobiłem? Czy chodziło tu o Theo? Nie, to bez sensu. On był takim poczciwym głupkiem, że przecież... Niemożliwe.
Zastanawiało go jeszcze jedno: na co tej bandzie długouchych stolica Ostii? Mają zamiar podbić świat, zemścić się na ludziach, rządzić całym kontynentem...? Idiotyzm.
*
Co czuje człowiek, który... nic nie czuje? Co myśli ten, który stracił zmysły? Czy nieprzytomni mają sny? Czy słyszą tych, którzy są wokół nich? Czy odczuwają wokół siebie cudzą obecność?
Maria pewnie znałaby odpowiedzi na wszystkie te pytania, gdyby nie fakt, że gdy tylko otworzyła oczy, zapomniała o wszystkim, co jeszcze przed sekundą trwało pod jej powiekami.
Właściwie przez moment naprawdę miała wrażenie, że otwiera oczy. Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się półprzytomnym wzrokiem w drewniany sufit, zaczęła sobie przypominać wszystko po kolei. Kojarzyła fakty powoli, ale nieustannie, a końcowy efekt jej działań sprawił, że z jej ust wydobył się słaby, ale przepełniony nieukojonym bólem jęk.
Dłoń z trudem powędrowała do twarzy, ku ranie, gdzie natknęła się na świeży, czysty i miękki opatrunek. Dziewczyna zacisnęła wargi, powstrzymując płacz, który w efekcie zamienił się w gorzki, cichy śmiech.
- Łzy cisnące się do oczu, co? – zapytała sama siebie zachrypniętym, szorstkim i słabym głosem.
Nie miała pojęcia, gdzie jest, ale to miejsce nie wydawało się złym. Kiedy już minęło jej otępienie, zaczęła rozróżniać to, co ją otaczało. Czuła pod głową miękką poduszkę, na ciele puszystą kołdrę, a pod plecami cienkie, gorące już od jej własnego ciała prześcieradło. Chciała się rozejrzeć, ale pole jej widzenia zdecydowanie się zawęziło – po swojej prawej stronie miała jedynie żółtą ścianę, po lewej zaś nie widziała nic. Za każdym razem, gdy próbowała poruszyć głową, szyja ściskała ją paskudnym bólem i nie pozwalała na jakikolwiek ruch. Leżała więc i patrzyła przed siebie zupełnie bezmyślnym i pustym wzrokiem. Odczuwała niezwykły głód – zastanawiała się, ile czasu już tu leży? Czy podczas gdy była nieprzytomna... ktoś ją w jakiś wyjątkowy sposób karmił? Może wołać o pomoc, o strawę, o cokolwiek? Czy raczej nie wypada?
Zastanawiałaby się pewnie nad tym dużo dłużej, gdyby nie westchnienie ulgi, które usłyszała niedaleko siebie. Znów spróbowała się obrócić, ale tak samo jak poprzednio – nie dała rady.
- Maria, wreszcie! – Uradowany, choć zaspany głos Reynevana dotarł do jej uszu szybko. Nieco wolniej udało jej się zrozumieć jego obecność tutaj, bo była święcie przekonana, że...
- Żyjesz? – zdziwiła się, gdy kucnął tuż przy jej łóżku. – Nie... Wtedy, kiedy moja szkapa nas zrzuciła... Myślałam...
- Nie no, tak sobie myślę, że chyba żyję. – Przyjrzał się swoim dłoniom, jakby sprawdzając, czy są materialne. – Taa, raczej na pewno – potwierdził, uśmiechając się lekko. – Jak się czujesz?
- Średnio cię widzę – przyznała szczerze, dosłownie o kilka centymetrów przekręcając głowę. – I tak samo się czuję. Gdzie jesteśmy?
- W domu pewnej panienki. Księżniczki bodaj.
- Uu, to się królowa matka wykosztowała na leczenie chłopki – parsknęła, uśmiechając się krzywo. – Aż się wierzyć nie chce, że takie teraz te bogate dobre się zrobiły.
- Nie zastanawiałem się nad twoim pochodzeniem, ale Andrea zdawała się przejmować każdym bez wyjątku – zastanowił się chwilę. – Tak czy inaczej, ugościła nas, powinniśmy być wdzięczni. Pewnie pozamarzalibyśmy na śmierć, gdyby nie ona. Wiesz, nasze kółko podróżnicze zwiększyło się o pewną poetkę i jakiegoś pachołka ostijskiego dworu. – Reynevan cały czas się uśmiechał, przysuwając sobie w czasie mówienia krzesło pod łóżko Marii. –Myślę, że ucieszą się, jak wreszcie osobiście się poznacie. I zobaczą kolor twoich oczu, oczywiście.
- Oka – poprawiła go ponuro. – Poza tym nigdy nie lubiłam poezji, ani tym bardziej poetów. – Skrzywiła się. – Ale pachołek pewnie na moim poziomie, co?
- A zdziwiłabyś się, chłopak zdaje być się nad wyraz inteligentny i oczytany, jakby sam był księciem – stwierdził, ale zaraz zmrużył oczy i dodał ciszej: - Ale lepiej dla niego jakby nie był.
- Dlaczego? – zainteresowała się Maria.
- Po prostu – uciął, unikając odpowiedzi i wędrując wzrokiem w stronę drzwi. – Pójdę do kuchni, z pewnością przygotują ci coś pysznego. Chcesz usiąść?
- Mhm – potwierdziła krótko, wyciągając w jego stronę rękę.
Reynevan ujął dziewczynę za nadgarstek jedną dłonią, drugą zaś położył na jej karku i powoli podniósł do pionu. Cały czas przyglądał się jej twarzy, by sprawdzić, co najbardziej ją boli. Znał Marię krótko i nie najlepiej, ale wystarczyło to, żeby wiedział, że będzie starała się stłumić wszelkie jęki i nie krzywić się za bardzo. Prawie jej się udało, a raczej: udałoby się jej, gdyby Reynevan nie był Reynevanem. Człowiekiem sprytnym, przenikliwym i spostrzegawczym.
- Wrócę niedługo – obiecał, z samozadowoleniem obserwując efekt swojej pracy.
To znaczy, ułożoną na poduszkach w dość śmiesznej, półsiedzącej pozycji Marię, z miną mówiącą krótko, acz dobitnie: lepiej dla ciebie, żebyś nie wracał.

*
Mimo wszystko pod wieczór Maria czuła się o niebo lepiej, została nawet zaproszona na kolację i zaprowadzona tam przez najlepszych i najdelikatniejszych służących pani domu. Wcześniej oczywiście odziano ją w jakąś – w jej mniemaniu, oczywiście – iście kretyńską, pomarańczową suknię, przepełnioną bufami i niepotrzebnie podkreślającą jej pokaźne uda.
Nie zachwyciła jej bogata sala jadalna, masa potraw, ani też urocza księżniczka, która uśmiechała się bez przerwy.
- Bogowie, ona ma jakiś skurcz mięśni? – zdziwiła się pod nosem, gdy sadzano ją przy stole. Siedząca obok blondwłosa dziewczyna, której Maria jeszcze nie miała okazji poznać, roześmiała się cicho i zupełnie bezwiednie, mierząc nowoprzybyłą przyjaznym spojrzeniem.
 - Miło cię wreszcie poznać!  – powiedziała najzupełniej szczerze, nie kryjąc rozbawienia poprzednimi słowami dziewczyny.
Maria, będąc pod wrażeniem niezwykle naturalnego i pełnego wdzięku jednocześnie sposobu bycia dziewczyny (domniemanej poetki, o której wspominał Reynevan), zająknęła się niepewnie. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc zmusiła się do czegoś, co mogło najwyżej parodiować uśmiech. Uśmiech z serii „przepraszam, ale nie za bardzo wiem, co tu robię”.
- Mam na imię Maria – oznajmiła wreszcie.
- Jestem Idalia, ale bez problemów możesz zdrabniać to na wszystkie strony, jeśli tylko masz ochotę.
- Raczej nie mam zamiaru, ale dziękuję za... propozycję – rzekła, w dalszym ciągu zmieszana, odwracając głowę i spoglądając w zamyśleniu przed siebie. Nie sądziła, że w towarzystwie będzie czuć się aż tak zakłopotana.
Kiedy na sali znalazł się ostatni gość, mianowicie kędzierzawy młodzieniec o naprawdę wspaniałych – znów w mniemaniu Marii, oczywiście – oczach, wnet pożałowała tego, że nie potrafi uśmiechnąć się ładnie. Że nie ma dwojga oczu, by przymrużyć je lekko i z wdziękiem obserwować spod rzęs przybyłego kawalera. I wreszcie, że nie potrafi się teleportować czy choćby zapadać pod ziemię, gdy chłopak usiadł dokładnie naprzeciw i zajął się dłubaniem w zębach widelcem.
- Jofre – skarciła go poetka zmęczonym tonem, kładąc łokcie na stole. – Wiem, że wczuwasz się w rolę, no ale bez przesady.
- Kochana! – Spojrzał na nią spode łba, odkładając widelec na bok. – Lepsze to, niż jakbym niespodziewanie zaczął tańczyć walca w duecie z powietrzem na środku jadalni – stwierdził filozoficznie, przekornie przekręcając głowę.
- Ty wiesz... – zwróciła się dziewczyna do siedzącej cicho Marii. – On był kiedyś taki małomówny, cichy i...
- Wredny akurat zostałem – żachnął się młodzieniec, nie dając dokończyć blondwłosej.
- Tego ci akurat nikt nie odmawia – wtrącił się z rozbawieniem Reynevan, nachylając przez stół i biorąc z drewnianego półmiska krągłe, zielone winogrono. – Ale przyznaj się, coś taki rozhulany dzisiaj?
Jeśli nawet kłótnia miała się jakoś ciekawiej rozwinąć, Maria nie miała okazji tego zobaczyć. Rozmowę przerwała siedząca dotąd u szczytu stołu księżniczka, dając sygnał swojemu słudze. Ten prędko, sprawnie i cicho odsunął jej krzesło, by mogła swobodnie wstać. Wzniosła więc kielich wypełniony po same brzegi czerwonym winem i spojrzała na zebranych.
- Wznieśmy dziś toast za zdrowie naszej pięknej Marii, która wreszcie wyszła z opresji i przebudziła po długim czasie nieobecności w tym świecie! – powiedziała z dumą. – Niech dziś je, pije i bawi się, ile tylko zapragnie. Ta noc jest dla niej.
- Czy to, że ta noc jest dla mnie – szepnęła Maria do ucha poetki – oznacza, że mogę po prostu iść spać?
Tamta tylko pokręciła głową, choć widać było, że znów zbiera jej się na śmiech. Księżniczka powiodła po nich oburzonym wzrokiem, ale usiadła z powrotem, nakazując grajkom wejść na środek i zająć się muzyczną oprawą wieczoru.
Maria przyjrzała się ich instrumentom, których nigdy wcześniej nie widziała u okolicznych muzykantów. Wszystkie były wykonane z jasnego, żółtawego drewna; znalazły się pośród nich śmieszna, malutka lutnia, kilka bębnów obitych kozią skórą, misternie połączone ze sobą przy pomocy rzemyczka i kolorowych materiałów flety – które zapewne nosiły swoją nazwę – oraz coś, co przypominało Marii deseczki, pocięte na różnej długości i ułożone równiutko, jedna obok siebie. Przyglądała się z ciekawością mężczyźnie, który leciutko uderzał w nie pałeczkami, wydobywając z drewna nietypowe, wysokie i jakby puste dźwięki.
- A zatem, Mario – zwróciła się do niej księżniczka – skąd pochodzisz?
- Cóż... Do szlachcianki mi daleko, mieszczanką nie jestem, a moja wioska nazwy nie ma – wymieniała po kolei. – Ale można śmiało rzec, że urodziłam się i żyję wciąż na terenie Ostii.
- Och... – zdumiała się Andrea, lecz zaraz przybrała standardowy wyraz twarz, a rezon wrócił tak szybko, jak znikł. – To wspaniałe, móc gościć podstawy każdego państwa przedstawicielkę – powiedziała ciepło. Chyba miało to zabrzmieć miło i sympatycznie, ale Maria poczuła się urażona. I to bardzo.
- A przepraszam... – zainteresowała się, marszcząc brwi. – A skąd pani księżniczka pochodzi?
- Cóż... – Czarnowłosa uniosła brwi, szukając ratunku wśród reszty zgromadzonych. Wszyscy jednak tylko uprzejmie się przyglądali wymianie zdań, która księżniczce wydawała się... bezsensowna. – Jestem księżniczką. To raczej oczywiste, że pochodzę z kraju, w którym rządzi mój ojciec.
- A konkretniej, bo nie kojarzę szlachetnej waszejmości?
- Z Republiki Nadmorskiej pochodzę... – wymamrotała, kompletnie zbita z tropu.
- Z... – Maria właśnie miała szykować jakąś odpowiedź, ale gwałtownie zmartwiała.
Coś nagle strzeliło jej do głowy, jakieś całkiem nowe wspomnienie, coś... Była pewna, że to coś ważnego. Więc pozwoliła myślom swobodnie płynąć, nie zważając na zdumione spojrzenia wszystkich ucztujących.
*
Tamten dzień był deszczowy, pochmurny i nieprzyjemnie ponury – nawet koty nie potrafiły Marii poprawić humoru. Były miękkie, ciepłe i puszyste, jak to koty, ale nie tego teraz potrzebowała. One nie potrafiły rozmawiać ani rozwiewać nudy, a dziewczyna aktualnie potrzebowała obu tych rzeczy.
Domniemane zbawienie przyszło niedługo po tym, jak kościelne dzwonki wybiły południe. Zbawienie było przemoczone i otrzepywało wodę z włosów wprost na podłogę, ale jednak przybyło w porę. Miało na imię Darien i było niegdyś najbliższym przyjacielem Marii. Jednak chłopak, mając za młodu dostatecznie dużo pieniędzy, wyruszył do miasta, by zdobyć wiedzę i doświadczenie, które mogłoby mu się przydać w przyszłości.
- Maria! – krzyknął już w progu, uśmiechając się szeroko.
- Co ty tu...? – zaczęła dziewczyna, zrzucając niezadowolone koty z kolan i ruszając pędem w stronę przybysza.
- Odwiedzam starą przyjaciółkę, a co? – zagadnął, przytulając ją mocno. – Żebyś ty, mała, wiedziała, jak się stęskniłem za tymi starymi śmieciami. Żebyś wiedziała...!
Już chwilę później siedzieli przy stoliku i pili gorące mleko, które zażyczył sobie Darien niemal od razu. Rozmawiali niezwykle żwawo, zmieniając tematy tak szybko, że osoba postronna nie potrafiłaby się w tym połapać. W końcu jednak, po godzinie czy dwóch, gdy trzeci kubek został całkowicie opróżniony, tempo nieco zwolniło.
- Wiesz, w mieście jest wspaniale – mówił Darien, czochrając swoje jasnobrązowe, prawie już suche włosy. – Do tego mój mistrz, który uczył mnie czytać i pisać, jest kronikarzem i urzędnikiem miejskim. Przybywają do niego dzień w dzień posłańcy, przynosząc nowiny ze wszystkich stron. Ostatnio nawet dotarła do niego tajna informacja – zaczął, ściszając głos. – Ponoć zmarła nagle córka króla Republiki Nadmorskiej. Tajemnicze zaginięcie, potem odnalezienie ciała, przygotowania do pogrzebu... A tu nagle ciała znowu ni ma! Ktoś się zawziął na biedną panienkę, jakoś się tak męsko nazywała... A, właśnie – Andrea. Nie znaleźli jej do tej pory, wysłali więc do każdego miejskiego urzędu prośbę, by oddelegowali ludzi, aby się tym zajęli. Miało to jednak zostać... rozumiesz, w tajemnicy. Aby nikt afery nie robił, zakopali pustą trumnę i dostali od wszystkich sąsiednich królów serdeczne kondolencje. Mimo wszystko faktem jest, że kronikarz czyta, chcąc nie chcąc, listy wszelakie, i to przypadkiem wpadło w jego ręce. Właściwie to w moje – uściślił, grzebiąc w kieszeniach. – Nawet mam gdzieś tę korespondencję, ale czy to ważne? Wróciłem, wreszcie wróciłem. I nie oddalę się nigdzie, dopóki razem ze mną nie wyruszysz do najbliższego miasteczka i...
*
- Maria? – Usłyszała tuż przy sobie głos Reynevana. Głos przepełniony zdziwieniem i troską.
Jak długo trwała w takim bezruchu, patrząc przed siebie beznadziejnie pustym wzrokiem? Nie zwracała już na to uwagi. Zaszurała krzesłem, odsuwając je i, jak w transie, wytknęła księżniczkę palcem. Każdy jej mięsień napiął się tak silnie, że ledwo mogła się poruszać.
- To wszystko jakaś... jakaś... mistyficykcja! – krzyknęła.
- Mistyfikacja? – podsunęła Idalia zupełnie automatycznie, skazując się tym samym na oburzony wzrok dwojga mężczyzn. Wzruszyła tylko ramionami, wydymając usta.
- A wszystko jedno! To musi być jakaś podpucha, ty nie jesteś księżniczką! – wymamrotała oburzona Maria.
- Słucham? – Księżniczka wytrzeszczyła oczy, wyraźnie rozbawiona słowami dziewczyny. – Specjalnie nietolerancyjna nie jestem, jednak ty uparcie przybijasz gwóźdź do trumny na moje spojrzenie w stosunku do tobie podobnych. – Skrzywiła się. – A teraz usiądź i skosztuj może specjałów, które moi kucharze przygotowali na tę ucztę. Ucztę, która wspaniałą być miała – zakończyła ze sztucznym uśmiechem. – Grajcie, panowie!
- Ale prawdziwa księżniczka zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach – wyjaśniła drżącym głosem, opierając się na słowach Dariena. – A potem odnaleziono ją martwą. Kiedy szykowano pogrzeb, ktoś wykradł ciało. Nie odnaleziono go potem – wyszeptała, czując dojmująca trwogę. Sama nie rozumiała swoich słów. Liczyła na tych inteligentniejszych, uczonych, wyżej urodzonych. Niech oni myślą!
- Wiesz, moja mała chłopko – szepnęła Andrea z udawanym smutkiem. – Chyba coś ci się pomieszało w głowie.  A więc, według ciebie, jestem chodzącym trupem? – roześmiała się księżniczka, próbując obrócić wszystko w żart. – No daj spokój...
- Dlaczego już mówisz normalnie? – zapytał nagle Reynevan, obracając się w stronę Andrei i opierając jedną rękę na oparciu krzesła. – Wcześniej twój dziwny dialekt i akcent były denerwujące. Czyżby zdenerwowanie odebrało ci siły do grania?
- Wiecie co! – zakrzyknęła z coraz większym oburzeniem, marszcząc brwi. – Mogę się poczuć urażona...
- A czuj się – pokiwała głową poetka, pocierając podbródek. – Jak udowodnisz, że jesteś prawdziwą księżniczką?
- Mogę pokazać wam królewskie znamię – odparła Andrea sucho, jednym ruchem ściągając w dół rękaw. Odsłoniła prawe przedramię, na którym widniał maleńki, wypalony symbol fali. – Wystarczy? – syknęła. – Tak traktuje się u was gości, co?
- Poza tym jakim cudem ja bym nie wiedział o śmierci księżniczki? – wtrącił się Jofre. –  Mieszkałem na dworze, nieprawdaż? – Ziewnął, powracając do dłubania w zębach. Idalia jakby opadła bez, próbując pozbierać myśli.
Uśmiechnęła się gorzko, sama do siebie. Wzrok jedynego szarego oka, jakie jej pozostało, wzniosła ku sufitowi i siedziała tak chwilę, karcąc się za idiotyczne myśli. Muzycy powoli, drżącymi rękoma sięgnęli z powrotem po swoje instrumenty i po krótkim zastanowieniu powrócili do granego ostatnio utworu. Maria zaś bardzo niechętnie usiadła, czując, jak jej nogi drżą z przejęcia, a serce wali z nadzwyczajną prędkością. Reynevan odchrząknął cicho, w pytającym geście unosząc brwi. Ona udawała, że tego nie widzi, spuściła wzrok na swoje ułożone na kolanach dłonie. Co się stało? Zawsze była taka odważna, pewna siebie. Odkąd pamiętała, stawiała się największym podwórkowym zwyrodnialcom, zyskując z roku na rok coraz większy szacunek rówieśników. Kiedy podrosła, potrafiła wynegocjować zawsze najlepszą cenę zboża, postawiła się nawet wujowi, który chciał ją wydać za syna piekarza. Myślała, że jest mężną kobietą. Pomyliła się, i to bardzo.
Jofre tymczasem beznamiętnie zjadał posiłek, podany przed momentem w całkowitej niemal ciszy, delektując się wspaniałym smakiem. Widział już kiedyś na dworze taką potrawę, którą dawno temu jego matka zażyczyła sobie przygotować, zainspirowana południową kulturą, ale zupełnie nie pamiętał jej nazwy. Mimo tego, niezbyt istotnego zresztą, uszczerbku na wiedzy, to coś przypominającego zwinięte naleśniki wypełnione przepysznym, mięsnym farszem, smakowało wspaniale.
- Wybacz, księżniczko – rzekła  niespodziewanie Maria w stronę Andrei, zupełnie nieszczerze, ale wyraźnie mając coś na celu. – Ale  mój niepokój wiązał się z jakże nierealistycznymi bajaniami o demonach w ludzkich skórach, które zabierają ludzi do miejsca, gdzie nie ma światła i miłości. A potem żywią się ich siłami i życiem, doprowadzają co...
- Chyba wystarczy – ucięła Andrea, wstając od stołu. – Idź lepiej spać. Może my przejdziemy się po ogrodzie? Wieczór pięknie się zapowiada, wieczerza poczeka – dodała z uśmiechem skierowanym głównie do Jofre, którego akurat obeszło to bokiem.
- Oczywiście – odpowiedziała bezbarwnie Maria, nie mając już sił.
- Niegrzecznie zadzierać z księżniczkami – szepnęła do siedzącej obok towarzyszki Idalia, kończąc skubać widelcem nietypowe danie, które Maria widziała pierwszy raz na oczy. – Ale myślę, że powinnyśmy porozmawiać po uczcie – dodała, uśmiechając się ciepło – bo znajdziemy wspólny temat.
Pomimo pokrzepiających w pewien sposób słów poetki, dojmujący strach nie opuszczał Marii, gdy goście opuszczali powoli salę, zmierzając za księżniczką. Reynevan rzucił jej jeszcze smutny, choć podnoszący na duchu uśmiech, a reszta nawet nie odwróciła głowy.
Ostatnim, co rzuciło jej się w oczy, był wyjątkowo dostojny chód owego ostijskiego pachołka i ruch dłoni Idalii, która sięgnęła po coś do kieszeni błękitnej tuniki. Wsadziła dłoń pomiędzy fałdy materiału, poszperała chwilę, zacisnęła palce, a potem wyjęła rękę z powrotem, prostując ją. Jak gdyby nigdy nic.
Fantazja wciąż mieszała się w jej umyśle ze światem realnym, który z wolna zatracał granice.

*
To, co zaplanowałam na ten rozdział, niestety nie zmieściło się w jego ramach, więc na wyjaśnienie beznadziejnego wątku Shemara poczekacie jeszcze troszkę. Zmieniłam prawie połowę tego posta, ale efekt nie jest - wbrew temu, czego się spodziewałam - zły. Skłonna jestem powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona :p
Z niecierpliwością czekam na waszą krytykę, mam nadzieję, że nie zamotałam zbytnio?

sobota, 4 sierpnia 2012

Rozdział XX / W zakątkach pamięci [7]


Shemar nigdy nie bał się ciemności. Śmiało mógł powiedzieć, że nie bał się niczego prócz demonów z opowieści jego plemienia, które ponoć wyjadały serca, odbierały ciała i zabierały ludzi w miejsce, gdzie nikt nigdy nie zazna ani odrobiny szczęścia.
Shemar kochał światło, bo czuł się w jego pobliżu bezpieczny, jednak nie przerażał go również jego brak. Ale te ciemności były nieprzeniknione, koszmarne i przepełnione niemym wrzaskiem setek dusz. I dlatego właśnie młody, ciemnoskóry wojownik drżał, chwytając z trudem resztki powietrza.
W myślach szeptał imiona wszystkich bogów, oddając się w ich opiekę. Przerażająca pustka ziała w jego sercu, a nieliczne miejsca, do których jeszcze nie dotarła, wypełniał przejmujący strach. Gdyby jeszcze wiedział, co się dzieje... Gdyby rozumiał wszystkie podstępy i knowania polityków, z którymi się zadawał.
Ale nie rozumiał. I miał wrażenie, że jeszcze chwila i jego umysł kompletnie się wyłączy, a on oszaleje. Całkowicie i nieodwracalnie.
- Panie młody, przed panem całe życie. Nie liczę już dni, ale jestem tu dłużej, wiele dłużej. W końcu uciekniemy, mówię panu. Taka przepowiednia była, jakaś moja kuzynka ją wypowiedziała, a to nie byle jaka kuzynka, bodajże dziewiętnasta w kolejce do tronu, rozumie pan – kobieta poważna – więc myślę, że nie mamy się czym martwić, panie. Ja wiem, czasem człek zwątpi, ale hart ducha musi być, oj musi. Jeszcze pokażemy tym, co nas tu wsadzili, i to tak, że pożałują. A wiesz pan, przynajmniej się doceniona czuję, ha! Skoro tu tkwię to znaczy, żem też nie jakaś siódma woda po kisielu, a najprawdziwsza, krzepka krew, krasnoludzka do tego, rozumiesz pan. Małe, ale twarde to jest, o tak. Nie, nie, ten pana wzrok mnie przeraża, a pan wierzy, że te oczy to jedyne, co tu widzę; to nie miał być rubaszny żart, skończyłam z nimi niedługo po tym, jak dał mi pan jasno do zrozumienia, że się panu nie podobają. Ja się nie narzucam, ależ skąd, gdzieżbym śmiała, ha...!
I tylko ten niski jak na kobietę – a do tego skrzekliwy – głos, podtrzymywał go na duchu. Choć trochę. Tłumił pragnienia śmierci i zemsty, rodząc czystsze, szlachetniejsze uczucia. Oddalał mrok. Pozwalał, by serce jeszcze chwilę biło równym, niezakłóconym rytmem.

*

- Więc powiadacie, że przegnała was tu wojna? – Głos księżniczki Andrei rozbrzmiał po raz kolejny we wnętrzu kolorowej karocy.
Było w niej ciepło. Może nie jakoś wyjątkowo, ale już odgrodzenie od mroźnego powietrza i przeszywającego wiatru było dla wędrowców czymś niewypowiedzialnie cudownym. Materiały oblekające siedziska, których barwy utrzymane były w intensywnych, tropikalnych kolorach, sprawiały wrażenie tak samo przyjaznych jak księżniczka. Cieszyły oczy i pozwalały  się odprężyć, zapomnieć o szarudze na zewnątrz.
Przynajmniej dwójce mężczyzn, bo Idalia siedziała koło księżniczki dziwnie naburmuszona, spoglądając na rozciągający się za oknem krajobraz. Otulający ją kocyk poruszał się za każdym razem, gdy podnosiła rękę, by wytrzeć zaczerwieniony nos. Dobry nastrój, z którym się obudziła, prysnął, choć teoretycznie powinien jedynie się poprawić.
Maria spoczywała na kolanach Reynevana i Jofre, jej ciało martwo podskakiwało na każdym wertepie. Ale oddychała, powoli odtajała, wiotkie dłonie odzyskiwały swój dawny, delikatnie brązowy kolor. Jedynie twarz, poorana ranami, prezentowała się w dalszym ciągu masakrycznie.
- Owszem. – Reynevan skinął posłusznie głową. – A wasza książęca mość nie obawia się podróżować bez większej eskorty?
- Bez eskorty? – zapytała przez śmiech. – Ależ ja mam swój orszak. Ochrona jest tak doskonale wyszkolona, bym jej nawet nie zauważała. To naprawdę mistrzowie w swym fachu.
- Pozostaje nam jedynie zazdrościć. Ostia niestety nie posiadała tak wyśmienitych wojowników.
- W gruncie rzeczy żadnych wojowników nie posiadała – wtrącił się Jofre.
- Co też panowie mówią? – zaciekawiła się czarnowłosa.
- Nasza armia była tak słaba, że nie odparłaby nawet ataku najbliższej wioski – objaśnił książę krótko i bez emocji.
- Nasza? – Księżniczka uniosła brwi.
- To znaczy...
- Podziwiam patriotyzm waszych stron – przerwała księciu, udając, że w ogóle nie usłyszała zająknięcia. – W Republice przyjęte jest, iż z państwem utożsamiać się może jedynie władca i jego rodzina, ewentualnie wyżsi rangą urzędnicy czy rycerze. Reszta, mówiąc o swojej ojczyźnie, używa raczej zwrotu moryata starna, wiecie: „moja ziemia” czy coś na ten kształt.
U nas też, miał powiedzieć Jofre, ale w porę ugryzł się w język i tylko potaknął uprzejmie, zmuszając usta do ułożenia się w uśmiech.
- Widzisz, pani, z pozoru tak podobne do siebie kraje mają zgoła odmienne obyczaje. – Reynevan posłał księżniczce przyjazny uśmiech.
- Ty również z Ostii pochodzisz? – zagadnęła go, pragnąc podtrzymać rozmowę.
- Owszem. – Skinął głową. – Co prawda gdy się urodziłem, moja rodzinna wioska nie była jeszcze pod panowaniem cesarstwa, jednak na dzień dzisiejszy... tak, pochodzę z Ostii – skrócił, nie mając ochoty się tłumaczyć.
- A ty, panienko? – zagadnęła milczącą dotąd Idalię. – Jak ci na imię? Opowiedz coś o sobie!
Poetka wyprostowała się ze skrywaną niechęcią, odrywając czoło od ściany powozu. Na jej twarzy zagościł wymuszony uśmiech.
- Jestem jedynie poetką, pani – rzekła prosto. – Na imię mi Idalia, pochodzę z Éan Dubh. To takie państwo na wschodzie.
- Wiem przecież – Czarnowłosa wyglądała na urażoną. – Republika żadnym zacofanym krajem, panienko, nie jest! Geografii się tam uczymy.
- Wiem – odparła, nie siląc się na żadne przeprosiny. Księżniczka uniosła brwi, a Reynevan i Jofre wymienili znaczące spojrzenia pod tytułem „Co z nią nie tak?”.
- Tośmy pogadały – westchnęła Andrea, śmiechem tuszując niezadowolenie.
- Przepraszamy bardzo za towarzyszkę – odezwał się Reynevan. – Niezmiernie się obawia obcych, niech wasza książęca mość zrozumie.
Idalia zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, tłumiąc parsknięcie. Książę zaś siedział z boku, obserwując wszystkich, i silił się na dobrą minę do złej gry, choć wyraźnie było mu to nie w smak. Nie lubił udawać, nie lubił kłamać, nie lubił uśmiechać się, gdy chciało mu się wrzeszczeć, i na odwrót: milczeć, gdy chciał się śmiać. Reynevan jakoś potrafił zachować klasę i powagę, w oczach czarnowłosej widać było zainteresowanie jego osobą. A on? Co miał zrobić? Opowiedzieć dowcip? Skończyłoby się to zdecydowanie gorzej niż zachowywanie stosownego milczenia.
- Niech się pan nie przejmuje, czasem za szorstkością kryje się czuła, zraniona duszyczka. Rozumiem doskonale – zapewniła. – Niebawem dotrzemy, moich medyków od razu zawezwę, niech tamtą ciemnowłosą panienkę opatrzą. Urocza dziewuszka by z niej była, a tak... cała twarz w ranach. Mogę jedynie zapytać, co kryje się pod chustką? – Wskazała palcem na opaskę zasłaniającą oko Marii.
- Cóż, w gruncie rzeczy to nic, pani. – Reynevan, machnąwszy niedbale ręką, odchrząknął. – Dziewczyna straciła oko.
Księżniczka skrzywiła się wyraźnie, powstrzymując pisk. Od tej pory nie pytała już o nic, zbladłszy nieznacznie.

*

Kiedy tylko drzwiczki powozu zostały uchylone przez gorliwych służących, cudowny zapach uderzył do nozdrzy przybyszy.
Wprost zwalał z nóg, oszołamiał, mącił umysł. Był jednocześnie cudownie słodki i rześki, intensywny, lecz co chwila zmieniający barwę i natężenie. Raz kojarzący się ze dojrzałymi gruszkami, cynamonem i jabłkami, zaraz potem z maciejką, bzem i jaśminem, ułamek sekundy później przechodzący w ton świeżych malin oraz jagód.
Idalia zakodowała to wszystko już przy pierwszym kroku, który postawiła na żwirowej ścieżce prowadzącej do rozległej posesji, w której centrum stał bielony dworek pokaźnych rozmiarów. Serce poetki mimowolnie zadrżało na widok ogrodu, którego piękno przewyższało nawet te, które niejednokrotnie widywała pod magnackimi posiadłościami w Éan Dubh. Usiłowała jeszcze zachować resztki sceptyczności, jednak... nie potrafiła.
Pokonała kilka metrów jak w transie, po czym zacisnęła dłoń na chropowatej powierzchni furtki, wdychając głęboko rześkie powietrze. Uderzyła ją różnorodność kolorów, od ciepłych złotych odcieni, po głęboką zieleń, fiolety i błękity. Powiodła wzrokiem po ścieżce, którą ktoś umiejętnie wytyczył pomiędzy połacią soczyście zielonej trawy, porośniętej kępkami niezapominajek i stokrotek, aż do sadu. Owocowe drzewa były rosłe, zadbane, jakby tylko czekały na śmiałka, który podejdzie i zerwie ich dorodne płody. Idalia próbowała zliczyć drzewka, ale nie zdołała – zresztą jej uwagę zajmowały teraz nieznajome gatunki roślin: dzikie, pnące się jakby bez niczyjej pomocy, a jednak w zadziwiający sposób ułożone i harmonijne.
Przy ścieżce rosły dorodne, kremowe juki, tuż obok nich można było dostrzec czerwieniejące się i intensywnie pachnące róże. Gdzieś dalej, już przy domu, wyrastały piękne i pełne gracji piwonie, fuksje, fioletowe krzaki lawendy i inne, nierozpoznawalne już dla przeciętnego obserwatora kwiaty. Pnącza  bluszczu i dzikiego wina zdawały się obejmować chłodne, białe i pełne uroku ściany dworku.
Poetka spojrzała znów w niebo, jasne i przejrzyste, na którym kształtowały się jedynie nieliczne białe i puchate chmurki. Zmarszczyła na chwilę czoło – dałaby sobie rękę uciąć, że do tej pory sklepienie bez ustanku miało smutny, bury kolor. Co więcej zaraz po wstaniu Idalia pomyślała sobie, że chyba nie unikną deszczu. A teraz? Kiedy pierwszy zachwyt ogrodem minął, pojawiły się wątpliwości. Ogromne. O ile wiecznie zielony ogród był możliwy przy ciągłej pomocy specjalnych środków produkowanych przez wykwalifikowanych ogrodników (na których osobę rangi Andrei było stać), o tyle zmiany pogody…?
Zachwyt zachwiał się na swojej pozycji, pozwalając uporczywym podejrzeniom wyjść na wierzch.
- Ha! Tamta jabłonka byłaby idealna, żeby zbudować na niej domek na drzewie – zawołał z zadowoleniem Reynevan, stając z księciem tuż za dziewczyną. Ta odwróciła się do niego, przerywając swoje rozmyślania.
- Domek? – powtórzyła bez zrozumienia, a wyraz twarzy Jofre świadczył o tym, że i on nie ma bladego pojęcia, o czym mówi Reynevan.
- Ano domek – Uśmiechnął się ten szeroko, ale zaraz mina mu zrzedła i powiódł po pozostałej dwójce zawiedzionym wzrokiem. – Tylko mi nie mówcie, że nigdy nie budowaliście, bo nie uwierzę!
Oboje pokręcili głowami przecząco.
- No błagam. Jabłonki są idealne, no wiecie: rozłożyste gałęzie i te sprawy…
- Reynevanie, w pałacu miałem nieco inne zaję… - I zaciął się, kątem oka dostrzegając Andreę. – Od dziecka nieustannie służyłem księżniczkom i temu małemu loczastemu bachorkowi. – Parsknął udawanie, tłumacząc się. Idalia o mały włos nie wybuchła śmiechem, słysząc jego słowa.
Nie wierzę, że mówi tak o sobie – Ledwo panowała nad mimiką, odwracając się już do nadchodzącej księżniczki.
- Witajcie w mojej posiadłości, kochani! – powitała ich serdecznie.
- Zdradź nam, pani, jakim cudem twój ogród wygląda tak kwitnąco zimą? – zagadnął uprzejmie Jofre, skłoniwszy głowę przed majestatem. Z trudem się powstrzymywał od bezradnego prychnięcia, gdy uniżał się przed osobą, która w istocie jest nikim w porównaniu z nim samym.
- Cóż za doskonały żart słowny! – Andrea roześmiała się, wprawiając tym samym księcia w szczerą konsternację.
- Żart…?
- Chodźcie już lepiej, wszystko, co tylko chcecie, przy uczcie wam opowiem.
- Uczcie?!
- Zdumiony, śliczniotku? – Księżniczka mrugnęła do niego, teraz już sprawiając, że Jofre rozszerzył oczy w akcie zszokowania i osłupiał.
- Uważaj, bo się zarumienisz – mruknął do niego rozbawiony Reynevan, gdy ruszyli za Andreą w stronę dworku.
- Zabawne – warknął książę i obraził się śmiertelnie. Aż do końca dnia.
*
Sala jadalniana nie była wyjątkowo duża, ale za to zdecydowanie urządzona z rozmachem i gustem. Wszystko, od beżowego sufitu, poprzez mlecznobrązowe ściany, aż po podłogę z wypielęgnowanego mahoniu, utrzymane było w ciepłych barwach, dzięki którym przebywanie w tym miejscu sprawiało wyłącznie przyjemność.
Owalny, długi stół, stojący na samym środku, przykryty był czystym, prostym obrusem, haftowanym w rozmaite, kwiatowe wzory. Rzeźbione krzesła, obite czerwonym materiałem, świadczyły o tym, że gospodyni lubowała się w wygodzie, natomiast miękkie dywaniki i poduszki, znajdujące się pod ścianami, dobitnie to udowadniały.
Księżniczka zasiadła u szczytu stołu, po swojej prawicy sadzając Reynevana, natomiast po lewej stronie – Jofre. Idalia została zmuszona do siedzenia obok księcia, na co wyjątkowo nie miała ochoty, bo Andrea bez przerwy rzucała w jego stronę rozradowane spojrzenia. Zdziwiła ją nieco ta zmiana zainteresowań, bo do tej pory w ich zasięgu leżał raczej starszy z mężczyzn. Mimo wszystko kiedy tylko podano przystawki, jej humor znacząco się poprawił. Kolorowe sałatki, lekkie sosy, chrupiące grzanki – takie jedzenie podawano tylko na południu.
- To jak, moi państwo? – zagadnęła pani domu, uśmiechając się szeroko do zgromadzonych. – Może wina?
Nie czekając na odpowiedź, uniosła prawą dłoń. Na tę komendę prędko zbliżył się służący, ciemnoskóry, wychuchany i schludny, tak ułożony, że zdawało się to być aż nienaturalne.
- Czerwone wino z winnicy Tentaranell, półsłodkie, idealnie komponujące się z podanym właśnie daniem – oznajmił głosem nieco wysokim, lecz tak poważnym, jakby właśnie prezentował rasowego wierzchowca dla króla.
- Wyśmienity wybór, mój drogi – pochwaliła go Andrea, nakazując gestem, by nalał gościom.
- Więc, moja pani, dlaczego zdecydowałaś się nam pomóc? – zapytał prosto Reynevan, nie zapominając jednak o kulturze w gestach i tonie. – Czy nie jesteśmy dla ciebie kłopotem?
- Ależ skąd! – roześmiała się serdecznie księżniczka, ukazując rządek białych, drobniutkich zębów. – Ja osobiście gości uwielbiam, szczególnie gdy pomoc im nieść mogę. To naprawdę wspaniałe uczucie, wierzcie mi.
- Z pewnością. – Skinął głową, sięgając po kielich i puścił mimo uszu już niezliczony raz dziwny dialekt księżniczki. – Długo już tu mieszkasz, pani? Jak właściwie tak wspaniały majątek znalazł się w twoich rękach?
- Żona mego dziada z północy pochodziła, rozumiecie – nie byle jaka z niej kobieta była, to i majątki posiadała. Coś niecoś posiała, posadziła, dom wzniosła. A potem pojawił się mój przodek i zaczarował uroczą panienkę, zabrał do nas, lecz majątku nikomu nie oddali. Z ojca na syna przeszedł, a że teraz ciężkie czasy, to mojemu starszemu bratu podróży zabroniono. Dlatego też ja znalazłam się tutaj, odrobinę choć przygody zaznałam. A teraz na spółkę z ogrodnikami pielęgnuję ten istny cud natury, dziw nad dziwy, nigdy nie wyjaśnione zjawisko.
- Więc ty, pani, również tego nie pojmujesz?
- Niestety. Spójrzcie, pieczeń przyszła! Najprawdziwszy bażant z południa, kazałam kilka ich przywieźć, bym hodować mogła. Mam też w dalszej części ogrodu kaczki, kury i nasze wspaniałe lerime. Nie wiem, jak u was się zwą. Pawie? Hm, być może. No, śliczny, co tak smutno spoglądasz? Spróbuj pierwszy, mój młody paniczu. A nuż kiedyś twoja przyszła małżonka ci takiego poda?
- Taa.
Mniej więcej tyle do powiedzenia miał Jofre, zupełnie niekulturalnie i nieetycznie zapychając sobie usta soczystym mięsem, po którym posmak kolendry i gorczycy zapadł na długo w jego pamięci.
*
Srebro błysnęło dokładnie w momencie, gdy kobieta odwróciła głowę, by spojrzeć na synka. Jego oczy, dotąd rozbawione, gwałtownie stężały i przeniosły się na ojca. Kobieta poczuła piekący ból dopiero po chwili. Ostrze wysunęło się spomiędzy jej żeber, tak celnie i precyzyjnie, że nie rozcięło skóry nawet o kolejny centymetr. Ale cel osiągnęło – utkwiwszy na moment w sercu, szarpnęło nim, rozcięło agresywnie niczym kły dzikiego zwierzęcia. Kobieta osunęła się na kolana, nie wydając ani jednego jęku. Jej oddech zaczął po chwili się urywać.
Klęczała, wspierając się rękoma o trawę, którą coraz szybciej zraszały krople krwi, przeradzając się w kałużę. Blondwłosa z trudem uniosła głowę i spojrzała z cierpieniem i pewnym rodzajem wyrzutu wprost w oczy męża.
- Dla...czego? – wyszeptała chrapliwie, czując, jak każdy jej mięsień poczyna drżeć.
- Nie zrozumiesz – szepnął dziwnie obojętnie.
Chłopiec stał nieruchomo, choć jego dusza zdawała się rozrywać na strzępy. Chciał biec do matki, wykrzyczeć jej, że to tylko dziwny żart, żeby przestała udawać, że tata... on by nigdy...
- Mamo... – pisnął głosem przesiąkniętym bólem. – Mamo, co się dzieje?
Kobieta powoli przekręciła szyję w stronę syna. Jej wzrok mówił tak wiele, że mały książę nie potrzebował żadnych słów. Zachłysnął się nagle powietrzem, wiodąc przerażonym wzrokiem za łzą spływającą po policzku matki. Ojciec podszedł do  niego i stanowczym gestem nakazał mu odejść.
- Masz milczeć, synu. Do końca twego życia – oznajmił spokojnie, pchnąwszy chłopca do tyłu.
Mały zatoczył się i spojrzał w oczy ojca ze szczerym przerażeniem. Potem przeniósł wzrok na matkę, pod którą ugięły się ręce. Uderzyła o trawę, a jej jęk głucho stłumiła ziemia. Chłopiec nie wiedział, co robić. Cofnął się bezwiednie, odwrócił i zaczął iść. Powoli, drżącym krokiem, potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu puścił się pełnym pędem, potykając raz po raz o kamienie na ścieżce.
*
Chciał się obudzić. Musiał się obudzić. Przecież to powinien być koniec, koniec, już, teraz. Koszmar zawsze kończył się w tym miejscu.
*
Ojciec powiódł za nim wzrokiem, lecz nie powiedział nic. Blondwłosa królowa umierała, a tuż przy jej mężu stała inna postać, smukła, błękitnooka i zabójczo piękna.
- Teraz, cesarzu, nasze dzieci nie będą mogły połączyć się węzłem małżeńskim, gdyż zrobimy to my. Jak tylko nadejdzie stosowny czas…
*
Dziwny, przeciągły pisk przedarł się przez ciszę świtu, zrywając księcia z łóżka. Nadzwyczaj rozbudzony zrzucił z siebie brązową, atłasową pościel i pobiegł do okna, potykając się o wyrzuconą przypadkiem poduszkę. Podniósł się szybko z klęczek, mrużąc oczy na widok złotego światła, które dotknęło jego oczu zbyt raptownie. Jofre odsłonił szerzej zasłonę, wyglądając za okno i przeczesując wzrokiem ogród. Nic, zupełnie nic się nie działo. Ale on i tak mógłby się założyć i o samą Ostię, że krzyk pochodził z posiadłości księżniczki Andrei, nie z jego snu.
Ze snu, który dręczył go od lat, a teraz poszerzył się o nowy, dziwny epizod. Nie rozumiał nic, ale dla stłumienia dziwnego poczucia niebezpieczeństwa przetarł oczy i odwrócił się tyłem do okna, spoglądając w bielutką, czystą ścianę, na której środku widniał duży i uroczy obraz. Dwoje ludzi stało naprzeciw siebie, wyciągając ręce, a cudowna gra świateł zwiastowała wschód. Oboje ubrani byli w dziwne, niespotykane i najwyraźniej zmyślone przez malarza białe szaty. Na ramieniu kobiety widniał dziwny tatuaż w kształcie błękitnego smoka, mężczyzna natomiast trzymał w wolnej ręce flagę, na której artysta namalował nie do końca zrozumiały napis.
Magia nigdy nie odejdzie, choćby świat legł w ruinach.
- Jofre, obudziłeś się już? – Usłyszał nagle za drzwiami ciepły głos Andrei. – Gdybyś był głodny, śniadanie jest już na stole.
Nie był głodny. Nie słuchał. Legł na łóżko, twarzą prosto w poduszkę, i westchnął bezradnie. Doprawdy, już myślał, że nikt nie zdoła go przekonać, by polubił innych władców. A księżniczka południowych krain zdawała się naruszać jego dotychczasowe poglądy, całą swoją otwartością łamiąc wszelkie kanony.
- Ej, książulku… – Dobiegł go jeszcze zaspany i ponury głos Idalii. – Wszyscy wiemy, że nie śpisz, ale jak ci się znudzi udawanie, to wpadnij na to śniadanie, bo twoja luba suszy mi głowę.
- No, autentycznie – dodał Reynevan, przeciągle ziewając. – Ale przynajmniej Maria ma się lepiej. Ponoć obudziła się nad ranem i…
- Reynevanie, wierz mi, że on ma to gdzieś.
- A, ta. Zapomniałem. No nic, idę coś przekąsić.
- Czekaj no. Pójdę z tobą.
Dopiero teraz Jofre poczuł, że kiedy ludzie przylepią do ciebie etykietkę „chłodny, nieczuły i mający głęboko gdzieś ludzkie nieszczęście drań”, może być ciężko.

*
Moją opinię zachowam dla siebie – chcę się dowiedzieć, co Wy myślicie o tym rozdziale ^^ Pisałam go na dwie raty i paczka M&M’sów dla tego, kto zgadnie, gdzie konkretnie przerwałam.
No, nieważne. Dziękuję wszystkim, którzy przetrwali tę miesięczną próbę czasu, nie zwątpili i gnębili mnie. Sama nie wiem, ile Was jest, ale i tak dziękuję!
A na zakończenie serdecznie polecam 40 kilometrów przejechanych wzdłuż wybrzeża (po kamieniach, błocie i innych duperelach) rowerem miejskim, ślęczenie nocą na tarasie i wsłuchiwanie się w genialne rozmowy pijanych plażowiczów oraz zostawienie przypadkiem otwartego okna, by obudzić się w towarzystwie komarów i dzieci, które o szóstej nad ranem koniecznie muszą trąbić na swoich ślicznych rowerkach.
Tak. Właśnie tak mijają mi wakacje :D