czwartek, 27 grudnia 2012

Rozdział XXIII

And some kind of Madness
Has started to evolve.
Muse – “Madness”


Drżące powietrze przedostawało się przez pękniętą skorupę nieba, wibrując swoim własnym, niespiesznym tempem. Lekkie, lodowate podmuchy dotykały liście i sprawiały, że natychmiastowo traciły swoją świeżozieloną barwę. Smagały kwiaty, zamykając ich pąki, błądziły pomiędzy winoroślą i przemieniały ją w wyschniętą plątaninę kształtnych, rudych liści.
Słońce, do tej pory unoszące się nad horyzontem, zgasło, zupełnie nagle i niespodziewanie. Mrok nocy wpadł przez szczeliny nieboskłonu i otulił ogród swoim miękkim, cienistym dotykiem. Błyskawice, do tej pory tnące niebo raz po raz i niszczące jego bladoróżowy kolor, teraz znikły, dokonawszy dzieła. Zapadła nienaturalna cisza, pusta i niezdrowa, przywodząca na myśl zburzone przed laty miasto.
Idalia klęczała pośrodku tego upiornego widoku i wpatrywała się w niebo, pokaleczone i jeszcze nie do końca naturalne. Fioletowe, sztuczne sklepienie, w wielu miejscach spękane i pourywane, trwało jeszcze niepewnie, ale całkowicie utraciło blask na rzecz matowości, jaką nadawał mu granat nocnego, niepodważalnie prawdziwego nieba. Poetka w milczeniu kontemplowała dzieło zniszczenia, któremu nie zdołała zapobiec. Nie miała pojęcia, gdzie są jej przyjaciele, nie zdążyła dogonić Marii, z którą miała się w tym miejscu spotkać. Czy została całkiem sama? Kiedy kilkanaście minut temu wyszła z domu, zobaczyła tylko czerwone płomienie przecinające powietrze, białe błyski, wybuch, dzikie, czarne postaci szybujące po niebie.
A teraz zewsząd ziała pustka.
Rozejrzała się, ocierając palcami rzęsiście cieknące po policzkach łzy. Jej oczy były zaczerwienione, zupełnie mokre i pełne rozpaczy, a usta, lekko rozchylone, szeptały ciche przekleństwa. Podniosła się z trudem, ściskając jedną z rąk piekące jak nigdy dotąd przedramię. Nie próbowała nawet hamować łez, czuła, że jest bliska szaleństwa i jeśli nie wyrzuci wreszcie z siebie bolesnych emocji, straci rozum.
Kroczyła więc nie do końca świadomie przez ogród, wsłuchując się w smutną ciszę. Trącała stopami leżące na jej drodze kamienie i odłamki rozmaitych przedmiotów, które uległy zniszczeniu. Miała nadzieję, że demon odszedł bezpowrotnie, że nie będzie zmuszona z nim walczyć.
Zaraz, o czym ja w ogóle myślę?, parsknęła w myślach, karcąc się za niepoprawną odwagę. Walczyć z demonem. Z nią nie wygraliby nawet najlepsi egzorcyści, co ja mogłabym zrobić? Chyba najwyżej oddać moją duszę jako okup, choć i to byłoby wątpliwym targiem.
Minęła na wpół zwęglony dworek i spojrzała na pusty ganek. Wczoraj siedziała na nim, pisząc wiersz, pierwszy od bardzo dawna. Teraz tkwił on w jej kieszeni, zmięty i rozmazany, a taras zupełnie nie przypominał tego, czym był poprzedniego popołudnia. Szła dalej, bezwiednie kierując się prosto do połamanego, chorego sadu. Kiedy zimny wiatr zadął mocniej, spleśniałe jabłka upadały na ziemię, a przygniłe i robaczywe gruszki obijały się ciężko od wyschniętej na wiór trawy, znacząc ją czarną posoką. Dziwaczny, nienaturalny opar wypryskał z ich rozciętej powierzchni i skraplał się w powietrzu w dziwną maź, która spływała natychmiast na trawę i zasychała na niej w błyskawicznym tempie na śliską skorupę.
Idalia była tym jednak niezrażona i podążała wytyczoną pomiędzy drzewami ścieżką, co chwila przełażąc ponad zwalonymi pniami. Oczekiwała, że wreszcie kogoś napotka, ale nic tego nie zapowiadało. W końcu zrezygnowana padła na trawę, wydobywając z siebie krzyk rozpaczy. Drżała.
Po chwili bezruchu sięgnęła niepewnie do ukrytej w sukience kieszonki, drżącymi palcami wydobyła z niej kluczyk i przybliżyła go do swojej twarzy. Mrugając intensywnie, próbowała wyostrzyć obraz przed swoimi oczami, ale musiała przysiąść, by pozbyć się łez z spod powiek. Przyjrzała się po raz setny tego dnia czerwonemu oczku złocistego smoka, który stanowił główkę niedużego klucza. Wydobyła go z jeziorka w ogrodzie, ale czy ktoś go tam ukrył, czy zgubił – to pozostawało dla niej nieodgadnione.
- No dalej – szepnęła rozkazująco. – Dokąd mnie zaprowadzisz? Wiem, kim jesteś. Jesteś moim wrogiem. I chcę, byś wreszcie się ujawnił – warknęła, ocierając oko wierzchem dłoni.
Czy traciła zmysły, mówiąc do klucza? Trudno powiedzieć, ale jej zachowanie zdecydowanie nie należało do naturalnych i zdrowych. Wpatrywała się w gładką, wypolerowaną powierzchnię, jakby oczekiwała, że zaraz zmieni się ona w prawdziwego smoka, a złota powłoka przekształci w łuski. Oczekiwała, aż czerwone oko zalśni i spojrzy na nią nieprzychylnie, potwór zmruży powiekę i szarpnie łbem. Jedno spotkanie z latającym potworem miała już za sobą, nie wątpiła, że wkrótce nastąpią kolejne.
- Ida? – rozległ się głos za jej plecami.
Odwróciła się gwałtownie, odgarniając zbłądzony kosmyk jasnych, pachnących dymem włosów. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się lekko na widok Reynevana. Był cały i zdrowy.
Cały i zdrowy?
Mięśnie Idalii, nie wiedzieć czemu, spięły się gwałtownie, a ona sama lekko odsunęła od źródła głosu.
- Jak się miewasz? – zapytała cicho, czując ucisk w żołądku.
- Och, bywały lepsze czasy – odparł z nonszalanckim uśmiechem. – Co to za smuteczek? – zagadnął ciepło, kucając przy niej. Idalia rzuciła mu niepewne spojrzenie i zmarszczyła brwi, uśmiechając się leciutko.
- Nic ci się nie stało? Gdzie Maria?
- Skąd mam wiedzieć? – Uniósł brwi. – Myślałem, że jest z tobą.
- Dlaczego miałaby być ze mną? – zdziwiła się Idalia.
Reynevan wzruszył bezradnie ramionami, spuszczając wzrok. Ciszę w ogrodzie przerywał co pewien czas tylko odgłos grzebania butem w ziemi. Poetka przeniosła wzrok na stopę mężczyzny, która topornie i niepewnie kręciła nierówne kółka pośród uschłej trawy, wzniecając pył.
- Może ich poszukamy? – zaproponowała w końcu, niespodziewanie zdławionym głosem. Była coraz bardziej zdenerwowana, a co gorsza – nie miała pojęcia, skąd ów strach się brał.
- Nie jestem pewien... czy jest sens – mruknął Reynevan sceptycznie, krzyżując rozprostowane nogi. – Słuchaj... widziałaś gdzieś Andreę?
- Och... – zająknęła się poetka. – Andreę? A ty jej nie spotkałeś? Myślałam, że ona...
Mężczyzna uniósł pytająco brwi, ale Idalia tylko machnęła ręką. Przełknęła głośno ślinę, czując, jak na jej czoło wstępują drobne kropelki słonego, gorącego potu.
Zawsze mu ufałam, zawsze czułam się przy nim bezpiecznie. Przecież to Reynevan: dzielny, mężny i honorowy Reynevan, myślała. Do tego w jej oczach nadzwyczaj wyidealizowany i bez skazy.
- Coś cię dręczy? – zagadnął nadspodziewanie troskliwie, co Idalię tylko podburzyło.
- Nie, skąd – parsknęła, zakładając ręce na piersi.
Wstała szybko i odwróciła się tyłem do przyjaciela, zaciskając pięści. Bała się, a ów irracjonalny strach rozsadzał ją od środka, uniemożliwiając jakiekolwiek myślenie. Zaraz, po kolei, czas wziąć się w garść. Wypuściła z płuc całe powietrze na długim wydechu, po czym odezwała się wreszcie.
- Musimy odnaleźć Jofre i Marię – powiedziała powoli, lecz zdecydowanie, wpatrując się w spękane sklepienie. Na jej czole powstała cieniutka zmarszczka intensywnego zamyślenia. – Nieważne, w jakim będą stanie, zawsze jest sens. Poza tym... tu wszędzie mogą być demony. Och, Rey, wiem, że mi nie wierzysz, ale one naprawdę tu są. Czuję je, czuję je wszędzie! – jęknęła. – Tak blisko, namacalnie, jakby czaiły się za moimi plecami. Boję się ich, ale wiem, że będę musiała stawić im czoło. Im, smokom, cieniom mojej przeszłości, drzemiącej w ziemi magii. Czuję ją! Pod stopami, w powietrzu, wszędzie, odkąd tylko tu przybyliśmy. Znałam to uczucie już wcześniej... – zacięła się na moment, obejmując ramiona rękami i spuszczając głowę. – Ale od incydentu kilka tygodniu temu jest tylko gorzej – szepnęła ciężko i odwróciła głowę ku Reynevanowi, który niespodziewanie znalazł się tuż za nią.
Uśmiechnęła się do niego blado i przechyliła zadziornie głowę, a w jej oczach zapłonął chytry ognik.
- Nieprawdaż, szacowna królowo demonów? – zapytała z krzywym uśmiechem, patrząc prosto w brązowe oczy, które gwałtownie rozgorzały naprawdę mrocznym żarem.

*
Maria kucała przy stercie gruzów, przekopując je uparcie spękanymi prawie do krwi dłońmi. Biegnąc tutaj szaleńczym pędem, zgubiła opaskę na oko, przez co musiała teraz co chwila przysłaniać połowę twarzy ramieniem. Dziki krzyk, jaki wydała z siebie przed chwilą, nie przyniósł jej wiele ulgi, a jedynie sprawił, że teraz co chwila krztusiła się pyłem, jaki wdarł się do jej gardła.
Nie do końca wiedziała, co przed momentem się stało. Nie pojmowała, jakim cudem znajdujące się w rogu ogrodu jeziorko dosłownie eksplodowało, wywlekając na powierzchnię masę ryb, ziemi, drewna i... trupów. Rozorane podłoże od razu przywiodło na myśl Marii naciętą przy patroszeniu kurzą skórę, rozłożoną na dwie strony i zawiniętą. Obrzydzała ją myśl, co może znaleźć w środku – w nieprzeniknionej, czarnej przestrzeni, która ukazała się jej oczom przy przechyleniu się ku krawędzi.
Powstrzymywała drżenie ciała, całkowicie skupiona na tym, co robiła. Przerzucała pojedyncze kości z równie kamienną twarzą co zwykłe, połamane deski. Kiedy użyła jednej z nich jako narzędzia, nie zważała na drzazgi ani pęcherze, które powoli zaczynały pojawiać się na jej dłoniach.
- Nie pierwszy raz kopiesz, Maryniu – przedrzeźniła pod nosem głos wuja. – Rączki ci wyzdrowieją, a ziemniaczki nie, jak długo tam posiedzą. No, Rey, ty też nie... – dodała już od siebie.
Otarła pot z czoła, znacząc je brązową smugą. Czy to, co robiła, miało najmniejszy sens? Jaką miała pewność, że on tam jest? Prawdę powiedziawszy, żadnej. Mogła tylko podejrzewać, że jej instynkt stał na takim samym poziomie jak umiejętność łączenia faktów. Idalia powiedziała jej, że udał się na spacer z Andreą, a ten wybuch to zapewne jej dzieło, więc wniosek nasunął się Marii sam.
- Weźże nie dźgaj tą deseczką, babo – usłyszała nagle spod ziemi burkliwy głos i aż podskoczyła, krzyknąwszy cicho.
Pulchna, mała dłoń wyskoczyła na powierzchnię, przyprawiając umorusaną twarz Marii o jeszcze większe zdumienie. Krótkie paluchy poruszały się chwilę, ukazując brudne paznokcie i biegnącą przez wszystkie palce różową bliznę. Po chwili silna ręka odgarnęła ziemię, a niedługo potem na wierzch wystrzeliła okrągła, osadzona na krótkiej szyi głowa.
- Cholerka – westchnęła błogo ruda kobietka, wstrząsając rzadkimi włosami. – Już myślałam, że nikt nie wpadnie na to, żeby mnie odkopać. Dzięki, stara!
- Ale... – Maria nie bardzo wiedziała, czy wybuchnięcie śmiechem jest na miejscu, ale rozbawionego spojrzenia szarego oka powstrzymać nie mogła. – Ja nie po panią, ja po Reynevana.
Samymi dłońmi odkopała umięśnione ramiona zabójczo uśmiechającej się kobiety i pociągnęła ją w górę.
A potem zamarła, zrozumiawszy, kogo ma przed sobą. Kiedy stopy uratowanej znalazły się na wysokości jej ud, rozszerzyła usta, widząc pierwszego w swoim życiu krasnoluda.
- O matko! – zaśmiała się krótko, odstawiając rudowłosą na ziemię, po czym otrzepała ręce i przyjrzała się jej zadowolonej twarzy.
Była nienaturalnie okrągła, nieco zbyt szeroka w stosunku do długości, ale rumiane policzki sprawiały, że wcale to nie przeszkadzało. Głęboko osadzone oczy o typowej dla kotów, zielono-złotej brawie, oglądały teraz niebo, delektując się jego widokiem po raz pierwszy od bardzo dawna. Brwi były wąskie i ściągnięte, nos nadzwyczaj długi i płaski, tworzący komiczną konstrukcję, której właścicielka bezustannie poruszała nozdrzami. Za to usta krasnoludzica miała wyborne: wiśniowe, pełne, kształtne – nie za szerokie ani za wąskie – wręcz stworzone do łobuzerskiego uśmiechu, którego zresztą nie skąpiła.
Kiedy Maria przeniosła wzrok niżej, bezwiednie zatrzymała go na dłuższą chwilę na naprawdę obfitym biuście, ściśniętym miedzianym, idealnie wyprofilowanym napierśnikiem z brązu. Niezwykle umięśnione przedramiona, na które już wcześniej zwróciła uwagę, wyeksponowane były dzięki krótkiemu rękawowi grubej, żółtej tuniki, przetykanej czarnymi ćwiekami. Pas, zapięty na wysokości zupełnie niewidocznej talii, był szeroki na kilka cali i miał miejsce na przytroczenie pochwy – znoszone i nieco wytarte, więc na pewno wielokrotnie wykorzystywane.
Nogi krasnoludzicy wydawały się toporne i krótkie, a odsłonięte kolana silnie kościste. Mimo to mięśnie były zarysowane lepiej niż u niejednego mężczyzny, a szerokie łydki nie trzęsły się przy każdym kroku. Kostki rudowłosa miała obtarte jakby od łańcucha, a nieobute stopy były, podobnie jak reszta ciała, zabrudzone do potężnego odcienia szarości i pokryte grubą warstwą zaschniętego brudu.
Maria uśmiechnęła się przyjaźnie do uratowanej przez siebie kobietki, machając jej z przyzwyczajenia ubrudzoną aż po łokcie ręką.
- Bronisława Brykajło herbu Tygrysicy – przedstawiła się krasnoludzica, wyciągając krótką ręką ku dziewczynie, która, zasapana, uścisnęła ją ochoczo, przedstawiając się. – Dobrze wiedzieć, że tego Reynecośtam szukasz, bo też go gdzieś tam wybuch pierdyknął. A, to ty go odkopuj spokojnie, ja sobie mojego kompana znajdę, bo ciemnota swoim własnym ciałem mnie bronić chciał, co najmniej jakby kobieta cieńszą skórę od niego miała albo na ogień mniej odporna była!
Ma gadane, pomyślała bezwiednie Maria, uśmiechając się tylko. Nie miała pojęcia, co się stało, ale kiedy tylko zobaczyła pierwszy dziarski błysk w oczach niejakiej Broni, mrok, który powoli wdzierał się do jej struchlałego serca, odszedł w niepamięć.
- Cóż to za wspaniały kompan musiał być. – Pokiwała głową w zmyśleniu, klękając  z powrotem, tym razem kilka metrów dalej.
Krasnoludzica poszła jej śladem, nie odpoczywając ani przez moment. Miała osmolony skrawek ubrania, ale zupełnie nie przejmowała się ani nim, ani małym fragmentem poparzonej skóry, na której powoli zaczynały rodzić się różowe pęcherze. Chwilę w ciszy przekopywały gruzy, zajęte swoimi myślami, gdy wnet odezwała się Bronia.
- A co ci się w oczko stało, dziecko? – zagadnęła ciekawsko swoim skrzekliwym głosem, podnosząc głowę znad przekopanego już stosu odpadów.
- Och, to... – zawstydziła się niespodziewanie Maria. Zupełnie zapomniała o źle wyglądającej ranie, która z pewnością oszpeciła jej wygląd.
Oszpeciła.
Maria przysiadła na stopach, po raz pierwszy myśląc o sobie w ten sposób. Nie miała okazji przejrzeć się w lustrze bez opaski, taki pomysł nie zdążył nawet przemknąć przez jej myśli w ciągu tego niepełnego dnia, który spędziła poza łóżkiem. Teraz zorientowała się, jak bardzo zmęczył ją ten wysiłek, jakim było ciągłe kopanie. Zrozumiała, jak paskudnie musi wyglądać z czerwoną, spoconą twarzą i ogromną raną. I pojęła, że – o ile do tej pory dość nieskromnie postrzegała się jako całkiem ładną – teraz jest najzwyczajniej w świecie brzydka.
Brzydka.
- To... nic – odparła wymijająco, wzruszając ramionami, po czym westchnęła ciężko. To nie był czas na roztkliwianie się nad sobą.
- A o demonicy słyszałaś, nie? – zmieniła temat tak płynnie, jak gdyby do niczego nie doszło. Zmieszana wciąż Maria musiała przez chwilę kontemplować te słowa, by w końcu potaknąć milcząco.
- Słyszałam, tyle o ile. I to też jej dzieło. – Wskazała palcem na sklepienie. – A ty? Skąd o niej wiesz?
- Och, kochana, nie żebym spędziła parę dobrych tygodni w jej mentalnym więzieniu – roześmiała się rubasznie rudowłosa. – Tak naprawdę to, co było  pod spodem – Wskazała na rozcięcie w ziemi – to zwykła krypta, w której spoczywają ciała, zupełnie pozbawione możliwości ruchu. Rozumiesz, jakby zaklęte. Nie mogą się poruszyć, nie mogą się odezwać ani otworzyć oczu, ale ich dusze i umysły żyją. Rozgryźliśmy to z Shemarem trochę temu i doszliśmy do wniosku, że to więzienie jest w naszych głowach.
- Jak na to wpadliście? – zainteresowała się Maria, jak zwykle chłonąc nowe informacje.
- Każdy z nas postrzegał więzienie inaczej. Jedyną łączącą je cechą była wszechobecna ciemność. A wiesz, dlaczego? Bo każdy, mniej lub bardziej, obawia się mroku. Bo mrok to śmierć. A ja postrzegałam tę śmierdzącą kryptę jako zwykły grobowiec. Lodowate ściany, marmurowe płyty, zapach rozkładających się ciał... Shemar, swój chłop, widział tam rodzinną wioskę. Opowiedział mi którejś nocy, że słyszy krzyki swoich bliskich, którzy błagają o pomoc, a potykając się, poczuł pod stopami połamany stelaż namiotu. Nie wiem, co czuł Reynevan, ale pewnie coś równie strasznego.
- Ranyy... – westchnęła przeciągle dziewczyna ze szczerym współczuciem, ocierając jednocześnie cieknący z jej nosa katar. – A to wszystko po to, by demony miały z was pożywkę, tak?
- Poniekąd – zgodziła się Bronia. – Ale nie do końca. To musi być jakaś grubsza afera, maleńka, demony bez przyczyny nie przybierają ludzkich postaci.
Maria tylko pokiwała głową, bez zapału grzebiąc w ziemi. Upływający czas był bez znaczenia – dziewczyna wychodziła z założenia, że jeśli jakiekolwiek dziwactwa tu były, z pewnością odeszły, pewne, że zasiały wystarczające zniszczenie. Krasnoludka okazała się dużo bardziej żwawa i skora do pracy, więc szarpała gruzy swoimi potężnymi dłońmi o krótkich palcach lepiej niż niejedna pełnoprawna łopata, nie zważając na osiadające za paznokciami błotniste grudy.
Długi czas minął, nim wreszcie krasnoludzica wydała z siebie okrzyk, na wpół radosny, a na wpół zszokowany i wręcz przerażony. Bo w momencie, gdy jej krzepką dłoń ścisnęły ciemne, silne palce Shemara, niebo przecięła pierwsza błyskawica, szarpiąc granatowe sklepienie białym  błyskiem. Skala głosu Broni była nadzwyczajna, ale to jej refleks i szybkość reakcji zasługiwały w tym momencie na podziw.
Rzuciła się na ziemię, z pasją odrzucając coraz to nowe grudy ziemi. Wrzasnęła na Marię, która, do tej pory zupełnie zdezorientowana, podbiegła do niej i klęknęła tuż obok, wyrywając kolejne połamane deski spośród innych gratów. Przyspieszone oddechy obu kobiet zlewały się w jedno, a zduszony kaszel odkopywanego mężczyzny udowodnił, że ów nie jest jeszcze w tak złym stanie, jak  można by się spodziewać.
- Shemar, brachu! – ryknęła radośnie Bronia, targnąwszy za koszulę umorusanego delikwenta. – Oddychaj! Już cię wyciągamy!
Kiedy potężne ciało ciemnoskórego wojownika znalazło się wreszcie na powierzchni, Maria niemalże zaniemówiła. Wychowana na wsi, nie miała okazji nigdy podziwiać osobników o innym kolorze skóry. Ba, dopóki nie ujrzała na własne oczy Andrei, nie mogła nawet poszczycić się tym, że widziała jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie miała jednak okazji przez dłuższy czas zastanowić się nad nowopoznanym towarzyszem, a on sam niewiele czasu otrzymał na dojście do siebie. Ledwie splunął brązową od ziemi śliną, ledwie otrzepał umięśnione ramiona z pyłu, już musiał zerwać się na równe nogi.
Do nozdrzy wszystkich zgromadzonych dobiegł dziwaczny zapach, który przypominał połączenie spalenizny i dusznego, nieotwieranego latami pomieszczenia. Przypominał podpalony strych, piwnicę pełną zdechłych szczurów, opuszczony dom, w którym ktoś dawno temu zmarł. Jeśli tylko zapach może być straszny, ten był taki w najwyższym stopniu. Gwałtownie obudził instynkt Shemara, ukłuł kobiecą intuicję Marii i zaniepokoił drapiącą się po nosie krasnoludzicę.
Ciemnowłosa dziewczyna wstała z klęczek i drżącą dłonią odgarnęła zabłąkany kosmyk z oka. Z trudem wzięła wdech, czując, jak jej krtań wibruje, a gardło gwałtownie się zaciska.
- To za dużo jak na moje nerwy – szepnęła z rozpaczą, cofając się odruchowo o krok.
Ciemne niebo znów przeszyła błyskawica, sprawiając, że jedna z ostatnich pozostałości po magicznym firmamencie oderwała się i runęła w dół, tuż nad ziemią ulegając gwałtownemu spaleniu w błękitnym ogniu. Na wyschniętą trawę trafił jedynie lśniący pyłek, rozdmuchiwany pośród źdźbeł przez gorący wiatr. Ze strony martwego sadu rozległ się głośny krzyk, który sprawił, że wszystkie mięśnie w ciele Marii spięły się nerwowo. Zacisnęła dłonie i odszukała wzrokiem towarzyszy, którzy również wstali z ziemi i teraz obserwowali uważnie wszystko wokół, znajdując się tuż za plecami przestraszonej dziewczyny. Ona sama miała nadzieję na jakiekolwiek słowa wsparcia ze strony ich, jako doświadczonych wojowników, jednak nie doczekała się niczego. Zacisnęła więc pięści i zmarszczyła brwi, gotując na wszystko.
Czarnawa mgła była ostatnim, czego mogła oczekiwać. Wydarłszy się lepkimi mackami spomiędzy drzew, w ociężałym tempie szybowała we wszystkie strony, zdając się pochłaniać wszystko, co jeszcze próbowało żyć. Bezkształtna masa nie miała oczu ani dłoni, jednak zdawała się widzieć i czuć dosłownie wszystko. Choć była to mgła, teoretycznie zwyczajne zjawisko, miała w sobie coś... groźnego.
- Cóż to ma być? – zdumiał się Shemar, zwracając wyraźnie do Broni. – Pani najmilsza, co to za demony?
- Demony jak demony. – Krasnoludzica wzruszyła obojętnie ramionami. – Czarne, groźne, śmierdzące. Widać, że dawno nic nie jadły.
Maria wydała z siebie bezwiedny pisk, zachłysnąwszy gorącym powietrzem. Shemar zareagował i zacisnął dłoń na jej ramieniu, robiąc krok do przodu. Spojrzał z góry na dziewczynę, obdarzając ją najcieplejszym spojrzeniem, na jakie było go stać.
- Panienko – mruknął do niej swoim głębokim głosem. – Niech się panienka nie boi. Pójdę na te poczwary chociażby z gołymi pięściami, bez obaw.
Kąciki ust dziewczyny zadrżały w nikłym półuśmiechu, jednak już ułamek sekundy później cichy syk tuż przy jej uchu sprawił, że wrzasnęła głośno. W mig odskoczyła od źródła głosu prosto na Shemara, który zachwiał się niebezpiecznie, ale przytrzymał ją ramieniem i mimowolnym ruchem przesunął za siebie. Drżenie zaciśniętych na jego plecach palców nie dodawało mu szczególnej otuchy, ale odwagę już tak. Czujnym wzrokiem zlustrował powietrze przed sobą, jednak nie zobaczył w nim zupełnie nic nadzwyczajnego oprócz kilku szarych pyłków, które równie dobrze mógł wzniecić podskok Marii.
Kolejny syk był głośniejszy, wyraźniejszy i dłuższy. Dziewczyna, przy akompaniamencie własnego krzyku, złapała się za głowę, bezradnym ruchem wciskając ją pomiędzy łopatki zdezorientowanego Shemara. Jego źrenice poszerzyły się maksymalnie, oddech przyspieszył, serce waliło w piersi jak oszalałe. Ów duch, demon, zjawa – czymkolwiek był właściciel syczącego głosu – był najgorszym wrogiem, jakiego wojownik mógł sobie wyobrazić. Niewidocznym wrogiem.
- Do jasnej cholery, Shemar, co to za paskudztwo!? – warknęła Bronia, z przyzwyczajenia sięgając po toporek. Nie było go tam, więc, również z przyzwyczajenia, zaklęła głośno i siarczyście, po czym kopnęła leżącą pośród gruzów długą deskę. Podrzuciła ją sprytnym ruchem w powietrze i, znów wykazując się refleksem, schwyciła pewnym ruchem.
- Oby ten osobnik był wampirem, a twoja deseczka z osiki zrobiona – wymamrotał Shemar w eter, obracając się przodem do przerażonej Marii. – Mała, spokojnie! Otwórz oczy, nie bój s...
Syk przerodził się w piskliwy, natrętny i nieprzyjemny śmiech, który rozdarł całą przestrzeń. Wibrował w uszach, wpełzał do umysłu, osiadał w nim, przerażał. Dziewczyna wyprostowała się jak struna, rozszerzając oczy.
- Próbuję być odważna! – krzyknęła, ocierając łzę z prawego oka. – Próbuję!
- Dobrze ci idzie – zapewnił mężczyzna, potrząsając skulonymi ramionami Marii. – Obróć się do mnie plecami. Będziesz bezpieczna!
- Ale mgła...! – zaczęła jeszcze, po czym niemal zgięła się wpół, krztusząc się przypadkiem dusznym, cuchnącym powietrzem, które powoli zmieniało barwę na nienaturalnie szarą. Niebezpiecznie zmętniało.
Syk przestał być pojedynczym dźwiękiem. Przerodził się w chór krzyków, błagań i gróźb; w przerażającą, groteskową operę, w której głównym głosem był dziki, wysoki śmiech, przepełniony po brzegi nienawiścią. Drzewa przestały być zwykłymi roślinami. Ich barwa niespodziewanie znikła, a upiorna szarość upodobniła je do trupich mar, wyciągających swoje chude gałęzie w stronę przechodniów. Bronia warknęła coś pod nosem, gdy nagle w jej deskę coś zastukało. Najpierw dostrzegła długi, nie do końca posiadający określony kształt palec. Potem przyszedł czas na resztę dłoni i przedramię, które zdawało się płynąć w powietrzu. Po przedramieniu pewnie nadeszła dalsza część ręki i pozostałe elementy ciała, ale krasnoludzica już na to nie zważała. W swoim racjonalnym umyśle obmyślała właśnie dokładny plan zgładzenia ujawniającego się z wolna potwora.
Skoro zastukał, posiada ciało, dedukowała błyskawicznie, albo przynajmniej jest zamknięty w cielesnej skorupie. Uderzam w sam środek tułowia, odskakuje. Dopada mnie, ustawiam więc deskę prosto przed swoją twarzą. Wierzgam nogami, celuję w policzek, odrzucam go na bok. Wstaję, atakuję, nim otrzeźwieje. Nie boję się. Rzucam się z deską, gruchoczę potencjalną czaszkę i kopniakiem powalam na ziemię. Rozpada się w srebrny pył. Zbieram go. Zaczynam!
Gdy Maria, zwabiona odgłosami walki, odwróciła głowę, Bronia leżała na ziemi. Dziewczyna miała do niej podbiec, ale Shemar przytrzymał ją za nadgarstek, obserwując doskonale zaplanowane poczynania. Uśmiechał się pod nosem. Wyczuwał powodzenie.
*

Jofre pędził przed siebie z przerażeniem w oczach. Był bezradny, niedoinformowany i samotny, nie miał pojęcia, co miały znaczyć wszystkie anomalie, które wydarzyły się do tej pory. Mgła trwała za jego plecami jak upiorny cień, a on nie mógł się zatrzymać, choć powoli oddech zaczął się urywać. W głowie księcia panował zupełny mętlik, z którego starał się wyciągnąć jakiekolwiek sensowniejsze informacje i połączyć je w logiczną całość. Ściągnięte brwi i lekko zmrużone oczy zdradzały zdezorientowanie, a dłonie, którymi Jofre co chwila odpychał się od krzewów i połamanych drzew, drżały. Szepty i szmery wokół jeżyły mu włosy na głowie i przepełniały kruche serce trwogą. Pomimo wszelkich prób i usilnych starań, nie odnalazł sensu w niczym, a jego droga doprowadziła go do nikąd.
Albo raczej na sam środek ogrodu, gdzie – w pełen gracji sposób, rzecz jasna – upadł na twarz z iście książęcą powagą. Szlachetne rysy zarysowane zostały przez nieoszlifowaną deskę, która leżała tuż przy stercie gruzów. Jofre podniósł swoją głowę z męczeńskim wyrazem twarzy i otarł pył z policzka, podparłszy się wcześniej na łokciach. Było znacznie ciemniej niż wcześniej. W ciągu kilku sekund od upadku czarna mgła przybliżyła się znacząco, rozpływając na miliony małych skupisk dziwacznych, półstałych ciał.
- Zaraz... Jofre! Shemar, spójrz! To on!
Znajomy głos wieśniaczki sprawił, że głowa księcia poderwała się chętniej i żwawiej niż wcześniej, a nawet zmęczone mięśnie pozwoliły przyklęknąć w tempie dość zaskakującym.
- Bogowie! – Uśmiech bezwiednie wpłynął na twarz młodzieńca. – Wreszcie! Wreszcie jakikolwiek znak!
- Jakkolwiek chciałbyś odczytać ten znak, paniczu – odezwał się tuż przy nim Shemar, wyciągając swoją umięśnioną rękę w pomocnym geście – lepiej zaopatrz się w najlepszą broń. I mnóstwo cierpliwości.
Gdy tylko książę poderwał się na nogi, wojownik wcisnął mu do ręki porządny kawał deski, na której znajdowały się już drobinki jego krwi i skóry, prosto z rozciętego czoła. Bezwiedny, szczery uśmiech, którym obdarzył Marię, gwałtownie znikł, gdy szmery powróciły.
- Nic nie rozumiem – wyznał nagle, mając nadzieję na jakiekolwiek wyjaśnienia. Shemar tylko klepnął go mocno w plecy, pozbawiając równowagi.
- Później. Jeśli przeżyjesz.
I z tymi słowami rzucił się ku tarzającej się na ziemi krasnoludzicy, wspaniałomyślnie postanawiając jej pomóc. Książę rzucił szybkie spojrzenie na Marię, które ona zbyła krótkim wzruszeniem ramionami.
- Jakaś... mała współpraca? – zaproponował speszonym tonem Jofre. – No wiesz, nie jesteśmy świetnie doświadczonymi wojownikami, a...
- Dawaj plecy – rzuciła krótko dziewczyna, odrzucając włosy na bok.
- Słucham? – Książę wytrzeszczył oczy.
- Chodź tutaj i broń moich tyłów, matole! – warknęła, na co młodzieniec aż podskoczył, lecz posłusznie podbiegł do niej, przeskakując rozbitą butelkę po jakimś bliżej nieokreślonym trunku.
- Spokoojnie – zaciągnął, opanowując drżenie na całym ciele. – Będzie pani zadowolona.
Krótkie parsknięcie poprzedziło krótki huk, który rozległ się przy zderzeniu deski trzymanej przez Marię z jednym z dziwacznych tworów mgły. Dziewczyna pisnęła i cofnęła się prosto na plecy księcia, przypadkiem nadeptując na jego piętę i naciskając zdecydowanie zbyt mocno, by ów był w stanie utrzymać się w pionie. Runęła, przygważdżając go swoim ciałem, i do tego uderzając demona swoim łokciem w miejsce, gdzie powinien mieć twarz. Przez moment, gdy była w locie, miała cichą nadzieję, że może poczwara zniknie, ucieknie, przestanie ją przerażać, pozwoli odejść w spokoju. Gdy pod jej plecami rozległ się donośny jęk księcia, a czarna masa wyciągnęła ku niej rozdrażnione macki, Maria poczuła, że traci siły i nadzieję. Nie miała siły krzyczeć, zacisnęła pięści i patrzyła prosto w czarną czeluść przed sobą, która drżała od dzikiego śmiechu.
A potem, kątem oka, dojrzała Reynevana. Jego sylwetkę, która biegła w stronę demona w tak charakterystyczny, pewny siebie sposób, że w tym momencie tego człowieka nie można było pomylić z nikim innym. Wydobyty z pochwy krótki miecz o szerokim płazie, który znalazł się tam do końca w dość tajemniczym zbiegu okoliczności, wciął się w cielsko poczwary, przeszywając je na wylot. Maria przetoczyła się na bok, zamykając oczy i nie chcąc patrzeć na to, co stanie się dalej. Śmiech urwał się raptownie, przez chwilę słychać było coś, co dziewczynie skojarzyło się od razu z zimnym strumieniem wody wlewanym do nagrzanego kotła. Jej skojarzenia były dość przyziemne i średnio poetyckie, ale przynajmniej obrazowe, z czego jej racjonalny umysł mógł być dumny. O ile oczywiście byłby w stanie odczuwać dumę.
- Maria?
Rozchyliła powieki i dojrzała tuż przy sobie twarz Reynevana. Zmęczoną, lecz uśmiechniętą; brudną, ale pełną zadowolenia. Dziewczyna uniosła się nieco wyżej, wpatrując w brązowe oczy z niespotykanym zaniepokojeniem, którego nigdy nie odczuwała w stosunku do tego mężczyzny. Ale była czujna.
Bo to nie był jego uśmiech ani głos, nie były jego oczy.
To wszystko należało do Mroku.

*
Po pierwsze - przepraszam za nieobecność. Po drugie - za to, że to jednak nie ostatni rozdział. Nie, nie oszukiwałam was, po prostu nie spodziewałam się, że tak wyjdzie, spokojnie :D Dalsza część będzie dużo dłuższa, jednak muszę najpierw uporać się z początkiem, choć podejrzewam, że końcowy efekt wyniesie... do 15 stron? Ale to będzie koniec. Taki prawdziwy, w miarę sensowny koniec.
Nie, nie podoba mi się to - może poza fragmentem, w którym wpadła Bronia. Tak czy siak, mam nadzieję, że masakry nie było? Wszelkie błędy proszę wytykać, krytyki nie szczędzić, ale jakieś tam pozytywy znaleźć, żebym się nie podłamała ^^"

Pozdrawiam wszystkich cieplutko i świątecznie! I mam nadzieję, że świąteczne jedzenie poszło w... w sumie nie wiem, gdzie byście chcieli. Tam, gdzie trzeba <3

wtorek, 11 grudnia 2012

Zawieszka




Chwilowe bezwenie i niemożność napisania kilku stron wewnątrz rozdziału.