czwartek, 27 grudnia 2012

Rozdział XXIII

And some kind of Madness
Has started to evolve.
Muse – “Madness”


Drżące powietrze przedostawało się przez pękniętą skorupę nieba, wibrując swoim własnym, niespiesznym tempem. Lekkie, lodowate podmuchy dotykały liście i sprawiały, że natychmiastowo traciły swoją świeżozieloną barwę. Smagały kwiaty, zamykając ich pąki, błądziły pomiędzy winoroślą i przemieniały ją w wyschniętą plątaninę kształtnych, rudych liści.
Słońce, do tej pory unoszące się nad horyzontem, zgasło, zupełnie nagle i niespodziewanie. Mrok nocy wpadł przez szczeliny nieboskłonu i otulił ogród swoim miękkim, cienistym dotykiem. Błyskawice, do tej pory tnące niebo raz po raz i niszczące jego bladoróżowy kolor, teraz znikły, dokonawszy dzieła. Zapadła nienaturalna cisza, pusta i niezdrowa, przywodząca na myśl zburzone przed laty miasto.
Idalia klęczała pośrodku tego upiornego widoku i wpatrywała się w niebo, pokaleczone i jeszcze nie do końca naturalne. Fioletowe, sztuczne sklepienie, w wielu miejscach spękane i pourywane, trwało jeszcze niepewnie, ale całkowicie utraciło blask na rzecz matowości, jaką nadawał mu granat nocnego, niepodważalnie prawdziwego nieba. Poetka w milczeniu kontemplowała dzieło zniszczenia, któremu nie zdołała zapobiec. Nie miała pojęcia, gdzie są jej przyjaciele, nie zdążyła dogonić Marii, z którą miała się w tym miejscu spotkać. Czy została całkiem sama? Kiedy kilkanaście minut temu wyszła z domu, zobaczyła tylko czerwone płomienie przecinające powietrze, białe błyski, wybuch, dzikie, czarne postaci szybujące po niebie.
A teraz zewsząd ziała pustka.
Rozejrzała się, ocierając palcami rzęsiście cieknące po policzkach łzy. Jej oczy były zaczerwienione, zupełnie mokre i pełne rozpaczy, a usta, lekko rozchylone, szeptały ciche przekleństwa. Podniosła się z trudem, ściskając jedną z rąk piekące jak nigdy dotąd przedramię. Nie próbowała nawet hamować łez, czuła, że jest bliska szaleństwa i jeśli nie wyrzuci wreszcie z siebie bolesnych emocji, straci rozum.
Kroczyła więc nie do końca świadomie przez ogród, wsłuchując się w smutną ciszę. Trącała stopami leżące na jej drodze kamienie i odłamki rozmaitych przedmiotów, które uległy zniszczeniu. Miała nadzieję, że demon odszedł bezpowrotnie, że nie będzie zmuszona z nim walczyć.
Zaraz, o czym ja w ogóle myślę?, parsknęła w myślach, karcąc się za niepoprawną odwagę. Walczyć z demonem. Z nią nie wygraliby nawet najlepsi egzorcyści, co ja mogłabym zrobić? Chyba najwyżej oddać moją duszę jako okup, choć i to byłoby wątpliwym targiem.
Minęła na wpół zwęglony dworek i spojrzała na pusty ganek. Wczoraj siedziała na nim, pisząc wiersz, pierwszy od bardzo dawna. Teraz tkwił on w jej kieszeni, zmięty i rozmazany, a taras zupełnie nie przypominał tego, czym był poprzedniego popołudnia. Szła dalej, bezwiednie kierując się prosto do połamanego, chorego sadu. Kiedy zimny wiatr zadął mocniej, spleśniałe jabłka upadały na ziemię, a przygniłe i robaczywe gruszki obijały się ciężko od wyschniętej na wiór trawy, znacząc ją czarną posoką. Dziwaczny, nienaturalny opar wypryskał z ich rozciętej powierzchni i skraplał się w powietrzu w dziwną maź, która spływała natychmiast na trawę i zasychała na niej w błyskawicznym tempie na śliską skorupę.
Idalia była tym jednak niezrażona i podążała wytyczoną pomiędzy drzewami ścieżką, co chwila przełażąc ponad zwalonymi pniami. Oczekiwała, że wreszcie kogoś napotka, ale nic tego nie zapowiadało. W końcu zrezygnowana padła na trawę, wydobywając z siebie krzyk rozpaczy. Drżała.
Po chwili bezruchu sięgnęła niepewnie do ukrytej w sukience kieszonki, drżącymi palcami wydobyła z niej kluczyk i przybliżyła go do swojej twarzy. Mrugając intensywnie, próbowała wyostrzyć obraz przed swoimi oczami, ale musiała przysiąść, by pozbyć się łez z spod powiek. Przyjrzała się po raz setny tego dnia czerwonemu oczku złocistego smoka, który stanowił główkę niedużego klucza. Wydobyła go z jeziorka w ogrodzie, ale czy ktoś go tam ukrył, czy zgubił – to pozostawało dla niej nieodgadnione.
- No dalej – szepnęła rozkazująco. – Dokąd mnie zaprowadzisz? Wiem, kim jesteś. Jesteś moim wrogiem. I chcę, byś wreszcie się ujawnił – warknęła, ocierając oko wierzchem dłoni.
Czy traciła zmysły, mówiąc do klucza? Trudno powiedzieć, ale jej zachowanie zdecydowanie nie należało do naturalnych i zdrowych. Wpatrywała się w gładką, wypolerowaną powierzchnię, jakby oczekiwała, że zaraz zmieni się ona w prawdziwego smoka, a złota powłoka przekształci w łuski. Oczekiwała, aż czerwone oko zalśni i spojrzy na nią nieprzychylnie, potwór zmruży powiekę i szarpnie łbem. Jedno spotkanie z latającym potworem miała już za sobą, nie wątpiła, że wkrótce nastąpią kolejne.
- Ida? – rozległ się głos za jej plecami.
Odwróciła się gwałtownie, odgarniając zbłądzony kosmyk jasnych, pachnących dymem włosów. Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się lekko na widok Reynevana. Był cały i zdrowy.
Cały i zdrowy?
Mięśnie Idalii, nie wiedzieć czemu, spięły się gwałtownie, a ona sama lekko odsunęła od źródła głosu.
- Jak się miewasz? – zapytała cicho, czując ucisk w żołądku.
- Och, bywały lepsze czasy – odparł z nonszalanckim uśmiechem. – Co to za smuteczek? – zagadnął ciepło, kucając przy niej. Idalia rzuciła mu niepewne spojrzenie i zmarszczyła brwi, uśmiechając się leciutko.
- Nic ci się nie stało? Gdzie Maria?
- Skąd mam wiedzieć? – Uniósł brwi. – Myślałem, że jest z tobą.
- Dlaczego miałaby być ze mną? – zdziwiła się Idalia.
Reynevan wzruszył bezradnie ramionami, spuszczając wzrok. Ciszę w ogrodzie przerywał co pewien czas tylko odgłos grzebania butem w ziemi. Poetka przeniosła wzrok na stopę mężczyzny, która topornie i niepewnie kręciła nierówne kółka pośród uschłej trawy, wzniecając pył.
- Może ich poszukamy? – zaproponowała w końcu, niespodziewanie zdławionym głosem. Była coraz bardziej zdenerwowana, a co gorsza – nie miała pojęcia, skąd ów strach się brał.
- Nie jestem pewien... czy jest sens – mruknął Reynevan sceptycznie, krzyżując rozprostowane nogi. – Słuchaj... widziałaś gdzieś Andreę?
- Och... – zająknęła się poetka. – Andreę? A ty jej nie spotkałeś? Myślałam, że ona...
Mężczyzna uniósł pytająco brwi, ale Idalia tylko machnęła ręką. Przełknęła głośno ślinę, czując, jak na jej czoło wstępują drobne kropelki słonego, gorącego potu.
Zawsze mu ufałam, zawsze czułam się przy nim bezpiecznie. Przecież to Reynevan: dzielny, mężny i honorowy Reynevan, myślała. Do tego w jej oczach nadzwyczaj wyidealizowany i bez skazy.
- Coś cię dręczy? – zagadnął nadspodziewanie troskliwie, co Idalię tylko podburzyło.
- Nie, skąd – parsknęła, zakładając ręce na piersi.
Wstała szybko i odwróciła się tyłem do przyjaciela, zaciskając pięści. Bała się, a ów irracjonalny strach rozsadzał ją od środka, uniemożliwiając jakiekolwiek myślenie. Zaraz, po kolei, czas wziąć się w garść. Wypuściła z płuc całe powietrze na długim wydechu, po czym odezwała się wreszcie.
- Musimy odnaleźć Jofre i Marię – powiedziała powoli, lecz zdecydowanie, wpatrując się w spękane sklepienie. Na jej czole powstała cieniutka zmarszczka intensywnego zamyślenia. – Nieważne, w jakim będą stanie, zawsze jest sens. Poza tym... tu wszędzie mogą być demony. Och, Rey, wiem, że mi nie wierzysz, ale one naprawdę tu są. Czuję je, czuję je wszędzie! – jęknęła. – Tak blisko, namacalnie, jakby czaiły się za moimi plecami. Boję się ich, ale wiem, że będę musiała stawić im czoło. Im, smokom, cieniom mojej przeszłości, drzemiącej w ziemi magii. Czuję ją! Pod stopami, w powietrzu, wszędzie, odkąd tylko tu przybyliśmy. Znałam to uczucie już wcześniej... – zacięła się na moment, obejmując ramiona rękami i spuszczając głowę. – Ale od incydentu kilka tygodniu temu jest tylko gorzej – szepnęła ciężko i odwróciła głowę ku Reynevanowi, który niespodziewanie znalazł się tuż za nią.
Uśmiechnęła się do niego blado i przechyliła zadziornie głowę, a w jej oczach zapłonął chytry ognik.
- Nieprawdaż, szacowna królowo demonów? – zapytała z krzywym uśmiechem, patrząc prosto w brązowe oczy, które gwałtownie rozgorzały naprawdę mrocznym żarem.

*
Maria kucała przy stercie gruzów, przekopując je uparcie spękanymi prawie do krwi dłońmi. Biegnąc tutaj szaleńczym pędem, zgubiła opaskę na oko, przez co musiała teraz co chwila przysłaniać połowę twarzy ramieniem. Dziki krzyk, jaki wydała z siebie przed chwilą, nie przyniósł jej wiele ulgi, a jedynie sprawił, że teraz co chwila krztusiła się pyłem, jaki wdarł się do jej gardła.
Nie do końca wiedziała, co przed momentem się stało. Nie pojmowała, jakim cudem znajdujące się w rogu ogrodu jeziorko dosłownie eksplodowało, wywlekając na powierzchnię masę ryb, ziemi, drewna i... trupów. Rozorane podłoże od razu przywiodło na myśl Marii naciętą przy patroszeniu kurzą skórę, rozłożoną na dwie strony i zawiniętą. Obrzydzała ją myśl, co może znaleźć w środku – w nieprzeniknionej, czarnej przestrzeni, która ukazała się jej oczom przy przechyleniu się ku krawędzi.
Powstrzymywała drżenie ciała, całkowicie skupiona na tym, co robiła. Przerzucała pojedyncze kości z równie kamienną twarzą co zwykłe, połamane deski. Kiedy użyła jednej z nich jako narzędzia, nie zważała na drzazgi ani pęcherze, które powoli zaczynały pojawiać się na jej dłoniach.
- Nie pierwszy raz kopiesz, Maryniu – przedrzeźniła pod nosem głos wuja. – Rączki ci wyzdrowieją, a ziemniaczki nie, jak długo tam posiedzą. No, Rey, ty też nie... – dodała już od siebie.
Otarła pot z czoła, znacząc je brązową smugą. Czy to, co robiła, miało najmniejszy sens? Jaką miała pewność, że on tam jest? Prawdę powiedziawszy, żadnej. Mogła tylko podejrzewać, że jej instynkt stał na takim samym poziomie jak umiejętność łączenia faktów. Idalia powiedziała jej, że udał się na spacer z Andreą, a ten wybuch to zapewne jej dzieło, więc wniosek nasunął się Marii sam.
- Weźże nie dźgaj tą deseczką, babo – usłyszała nagle spod ziemi burkliwy głos i aż podskoczyła, krzyknąwszy cicho.
Pulchna, mała dłoń wyskoczyła na powierzchnię, przyprawiając umorusaną twarz Marii o jeszcze większe zdumienie. Krótkie paluchy poruszały się chwilę, ukazując brudne paznokcie i biegnącą przez wszystkie palce różową bliznę. Po chwili silna ręka odgarnęła ziemię, a niedługo potem na wierzch wystrzeliła okrągła, osadzona na krótkiej szyi głowa.
- Cholerka – westchnęła błogo ruda kobietka, wstrząsając rzadkimi włosami. – Już myślałam, że nikt nie wpadnie na to, żeby mnie odkopać. Dzięki, stara!
- Ale... – Maria nie bardzo wiedziała, czy wybuchnięcie śmiechem jest na miejscu, ale rozbawionego spojrzenia szarego oka powstrzymać nie mogła. – Ja nie po panią, ja po Reynevana.
Samymi dłońmi odkopała umięśnione ramiona zabójczo uśmiechającej się kobiety i pociągnęła ją w górę.
A potem zamarła, zrozumiawszy, kogo ma przed sobą. Kiedy stopy uratowanej znalazły się na wysokości jej ud, rozszerzyła usta, widząc pierwszego w swoim życiu krasnoluda.
- O matko! – zaśmiała się krótko, odstawiając rudowłosą na ziemię, po czym otrzepała ręce i przyjrzała się jej zadowolonej twarzy.
Była nienaturalnie okrągła, nieco zbyt szeroka w stosunku do długości, ale rumiane policzki sprawiały, że wcale to nie przeszkadzało. Głęboko osadzone oczy o typowej dla kotów, zielono-złotej brawie, oglądały teraz niebo, delektując się jego widokiem po raz pierwszy od bardzo dawna. Brwi były wąskie i ściągnięte, nos nadzwyczaj długi i płaski, tworzący komiczną konstrukcję, której właścicielka bezustannie poruszała nozdrzami. Za to usta krasnoludzica miała wyborne: wiśniowe, pełne, kształtne – nie za szerokie ani za wąskie – wręcz stworzone do łobuzerskiego uśmiechu, którego zresztą nie skąpiła.
Kiedy Maria przeniosła wzrok niżej, bezwiednie zatrzymała go na dłuższą chwilę na naprawdę obfitym biuście, ściśniętym miedzianym, idealnie wyprofilowanym napierśnikiem z brązu. Niezwykle umięśnione przedramiona, na które już wcześniej zwróciła uwagę, wyeksponowane były dzięki krótkiemu rękawowi grubej, żółtej tuniki, przetykanej czarnymi ćwiekami. Pas, zapięty na wysokości zupełnie niewidocznej talii, był szeroki na kilka cali i miał miejsce na przytroczenie pochwy – znoszone i nieco wytarte, więc na pewno wielokrotnie wykorzystywane.
Nogi krasnoludzicy wydawały się toporne i krótkie, a odsłonięte kolana silnie kościste. Mimo to mięśnie były zarysowane lepiej niż u niejednego mężczyzny, a szerokie łydki nie trzęsły się przy każdym kroku. Kostki rudowłosa miała obtarte jakby od łańcucha, a nieobute stopy były, podobnie jak reszta ciała, zabrudzone do potężnego odcienia szarości i pokryte grubą warstwą zaschniętego brudu.
Maria uśmiechnęła się przyjaźnie do uratowanej przez siebie kobietki, machając jej z przyzwyczajenia ubrudzoną aż po łokcie ręką.
- Bronisława Brykajło herbu Tygrysicy – przedstawiła się krasnoludzica, wyciągając krótką ręką ku dziewczynie, która, zasapana, uścisnęła ją ochoczo, przedstawiając się. – Dobrze wiedzieć, że tego Reynecośtam szukasz, bo też go gdzieś tam wybuch pierdyknął. A, to ty go odkopuj spokojnie, ja sobie mojego kompana znajdę, bo ciemnota swoim własnym ciałem mnie bronić chciał, co najmniej jakby kobieta cieńszą skórę od niego miała albo na ogień mniej odporna była!
Ma gadane, pomyślała bezwiednie Maria, uśmiechając się tylko. Nie miała pojęcia, co się stało, ale kiedy tylko zobaczyła pierwszy dziarski błysk w oczach niejakiej Broni, mrok, który powoli wdzierał się do jej struchlałego serca, odszedł w niepamięć.
- Cóż to za wspaniały kompan musiał być. – Pokiwała głową w zmyśleniu, klękając  z powrotem, tym razem kilka metrów dalej.
Krasnoludzica poszła jej śladem, nie odpoczywając ani przez moment. Miała osmolony skrawek ubrania, ale zupełnie nie przejmowała się ani nim, ani małym fragmentem poparzonej skóry, na której powoli zaczynały rodzić się różowe pęcherze. Chwilę w ciszy przekopywały gruzy, zajęte swoimi myślami, gdy wnet odezwała się Bronia.
- A co ci się w oczko stało, dziecko? – zagadnęła ciekawsko swoim skrzekliwym głosem, podnosząc głowę znad przekopanego już stosu odpadów.
- Och, to... – zawstydziła się niespodziewanie Maria. Zupełnie zapomniała o źle wyglądającej ranie, która z pewnością oszpeciła jej wygląd.
Oszpeciła.
Maria przysiadła na stopach, po raz pierwszy myśląc o sobie w ten sposób. Nie miała okazji przejrzeć się w lustrze bez opaski, taki pomysł nie zdążył nawet przemknąć przez jej myśli w ciągu tego niepełnego dnia, który spędziła poza łóżkiem. Teraz zorientowała się, jak bardzo zmęczył ją ten wysiłek, jakim było ciągłe kopanie. Zrozumiała, jak paskudnie musi wyglądać z czerwoną, spoconą twarzą i ogromną raną. I pojęła, że – o ile do tej pory dość nieskromnie postrzegała się jako całkiem ładną – teraz jest najzwyczajniej w świecie brzydka.
Brzydka.
- To... nic – odparła wymijająco, wzruszając ramionami, po czym westchnęła ciężko. To nie był czas na roztkliwianie się nad sobą.
- A o demonicy słyszałaś, nie? – zmieniła temat tak płynnie, jak gdyby do niczego nie doszło. Zmieszana wciąż Maria musiała przez chwilę kontemplować te słowa, by w końcu potaknąć milcząco.
- Słyszałam, tyle o ile. I to też jej dzieło. – Wskazała palcem na sklepienie. – A ty? Skąd o niej wiesz?
- Och, kochana, nie żebym spędziła parę dobrych tygodni w jej mentalnym więzieniu – roześmiała się rubasznie rudowłosa. – Tak naprawdę to, co było  pod spodem – Wskazała na rozcięcie w ziemi – to zwykła krypta, w której spoczywają ciała, zupełnie pozbawione możliwości ruchu. Rozumiesz, jakby zaklęte. Nie mogą się poruszyć, nie mogą się odezwać ani otworzyć oczu, ale ich dusze i umysły żyją. Rozgryźliśmy to z Shemarem trochę temu i doszliśmy do wniosku, że to więzienie jest w naszych głowach.
- Jak na to wpadliście? – zainteresowała się Maria, jak zwykle chłonąc nowe informacje.
- Każdy z nas postrzegał więzienie inaczej. Jedyną łączącą je cechą była wszechobecna ciemność. A wiesz, dlaczego? Bo każdy, mniej lub bardziej, obawia się mroku. Bo mrok to śmierć. A ja postrzegałam tę śmierdzącą kryptę jako zwykły grobowiec. Lodowate ściany, marmurowe płyty, zapach rozkładających się ciał... Shemar, swój chłop, widział tam rodzinną wioskę. Opowiedział mi którejś nocy, że słyszy krzyki swoich bliskich, którzy błagają o pomoc, a potykając się, poczuł pod stopami połamany stelaż namiotu. Nie wiem, co czuł Reynevan, ale pewnie coś równie strasznego.
- Ranyy... – westchnęła przeciągle dziewczyna ze szczerym współczuciem, ocierając jednocześnie cieknący z jej nosa katar. – A to wszystko po to, by demony miały z was pożywkę, tak?
- Poniekąd – zgodziła się Bronia. – Ale nie do końca. To musi być jakaś grubsza afera, maleńka, demony bez przyczyny nie przybierają ludzkich postaci.
Maria tylko pokiwała głową, bez zapału grzebiąc w ziemi. Upływający czas był bez znaczenia – dziewczyna wychodziła z założenia, że jeśli jakiekolwiek dziwactwa tu były, z pewnością odeszły, pewne, że zasiały wystarczające zniszczenie. Krasnoludka okazała się dużo bardziej żwawa i skora do pracy, więc szarpała gruzy swoimi potężnymi dłońmi o krótkich palcach lepiej niż niejedna pełnoprawna łopata, nie zważając na osiadające za paznokciami błotniste grudy.
Długi czas minął, nim wreszcie krasnoludzica wydała z siebie okrzyk, na wpół radosny, a na wpół zszokowany i wręcz przerażony. Bo w momencie, gdy jej krzepką dłoń ścisnęły ciemne, silne palce Shemara, niebo przecięła pierwsza błyskawica, szarpiąc granatowe sklepienie białym  błyskiem. Skala głosu Broni była nadzwyczajna, ale to jej refleks i szybkość reakcji zasługiwały w tym momencie na podziw.
Rzuciła się na ziemię, z pasją odrzucając coraz to nowe grudy ziemi. Wrzasnęła na Marię, która, do tej pory zupełnie zdezorientowana, podbiegła do niej i klęknęła tuż obok, wyrywając kolejne połamane deski spośród innych gratów. Przyspieszone oddechy obu kobiet zlewały się w jedno, a zduszony kaszel odkopywanego mężczyzny udowodnił, że ów nie jest jeszcze w tak złym stanie, jak  można by się spodziewać.
- Shemar, brachu! – ryknęła radośnie Bronia, targnąwszy za koszulę umorusanego delikwenta. – Oddychaj! Już cię wyciągamy!
Kiedy potężne ciało ciemnoskórego wojownika znalazło się wreszcie na powierzchni, Maria niemalże zaniemówiła. Wychowana na wsi, nie miała okazji nigdy podziwiać osobników o innym kolorze skóry. Ba, dopóki nie ujrzała na własne oczy Andrei, nie mogła nawet poszczycić się tym, że widziała jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie miała jednak okazji przez dłuższy czas zastanowić się nad nowopoznanym towarzyszem, a on sam niewiele czasu otrzymał na dojście do siebie. Ledwie splunął brązową od ziemi śliną, ledwie otrzepał umięśnione ramiona z pyłu, już musiał zerwać się na równe nogi.
Do nozdrzy wszystkich zgromadzonych dobiegł dziwaczny zapach, który przypominał połączenie spalenizny i dusznego, nieotwieranego latami pomieszczenia. Przypominał podpalony strych, piwnicę pełną zdechłych szczurów, opuszczony dom, w którym ktoś dawno temu zmarł. Jeśli tylko zapach może być straszny, ten był taki w najwyższym stopniu. Gwałtownie obudził instynkt Shemara, ukłuł kobiecą intuicję Marii i zaniepokoił drapiącą się po nosie krasnoludzicę.
Ciemnowłosa dziewczyna wstała z klęczek i drżącą dłonią odgarnęła zabłąkany kosmyk z oka. Z trudem wzięła wdech, czując, jak jej krtań wibruje, a gardło gwałtownie się zaciska.
- To za dużo jak na moje nerwy – szepnęła z rozpaczą, cofając się odruchowo o krok.
Ciemne niebo znów przeszyła błyskawica, sprawiając, że jedna z ostatnich pozostałości po magicznym firmamencie oderwała się i runęła w dół, tuż nad ziemią ulegając gwałtownemu spaleniu w błękitnym ogniu. Na wyschniętą trawę trafił jedynie lśniący pyłek, rozdmuchiwany pośród źdźbeł przez gorący wiatr. Ze strony martwego sadu rozległ się głośny krzyk, który sprawił, że wszystkie mięśnie w ciele Marii spięły się nerwowo. Zacisnęła dłonie i odszukała wzrokiem towarzyszy, którzy również wstali z ziemi i teraz obserwowali uważnie wszystko wokół, znajdując się tuż za plecami przestraszonej dziewczyny. Ona sama miała nadzieję na jakiekolwiek słowa wsparcia ze strony ich, jako doświadczonych wojowników, jednak nie doczekała się niczego. Zacisnęła więc pięści i zmarszczyła brwi, gotując na wszystko.
Czarnawa mgła była ostatnim, czego mogła oczekiwać. Wydarłszy się lepkimi mackami spomiędzy drzew, w ociężałym tempie szybowała we wszystkie strony, zdając się pochłaniać wszystko, co jeszcze próbowało żyć. Bezkształtna masa nie miała oczu ani dłoni, jednak zdawała się widzieć i czuć dosłownie wszystko. Choć była to mgła, teoretycznie zwyczajne zjawisko, miała w sobie coś... groźnego.
- Cóż to ma być? – zdumiał się Shemar, zwracając wyraźnie do Broni. – Pani najmilsza, co to za demony?
- Demony jak demony. – Krasnoludzica wzruszyła obojętnie ramionami. – Czarne, groźne, śmierdzące. Widać, że dawno nic nie jadły.
Maria wydała z siebie bezwiedny pisk, zachłysnąwszy gorącym powietrzem. Shemar zareagował i zacisnął dłoń na jej ramieniu, robiąc krok do przodu. Spojrzał z góry na dziewczynę, obdarzając ją najcieplejszym spojrzeniem, na jakie było go stać.
- Panienko – mruknął do niej swoim głębokim głosem. – Niech się panienka nie boi. Pójdę na te poczwary chociażby z gołymi pięściami, bez obaw.
Kąciki ust dziewczyny zadrżały w nikłym półuśmiechu, jednak już ułamek sekundy później cichy syk tuż przy jej uchu sprawił, że wrzasnęła głośno. W mig odskoczyła od źródła głosu prosto na Shemara, który zachwiał się niebezpiecznie, ale przytrzymał ją ramieniem i mimowolnym ruchem przesunął za siebie. Drżenie zaciśniętych na jego plecach palców nie dodawało mu szczególnej otuchy, ale odwagę już tak. Czujnym wzrokiem zlustrował powietrze przed sobą, jednak nie zobaczył w nim zupełnie nic nadzwyczajnego oprócz kilku szarych pyłków, które równie dobrze mógł wzniecić podskok Marii.
Kolejny syk był głośniejszy, wyraźniejszy i dłuższy. Dziewczyna, przy akompaniamencie własnego krzyku, złapała się za głowę, bezradnym ruchem wciskając ją pomiędzy łopatki zdezorientowanego Shemara. Jego źrenice poszerzyły się maksymalnie, oddech przyspieszył, serce waliło w piersi jak oszalałe. Ów duch, demon, zjawa – czymkolwiek był właściciel syczącego głosu – był najgorszym wrogiem, jakiego wojownik mógł sobie wyobrazić. Niewidocznym wrogiem.
- Do jasnej cholery, Shemar, co to za paskudztwo!? – warknęła Bronia, z przyzwyczajenia sięgając po toporek. Nie było go tam, więc, również z przyzwyczajenia, zaklęła głośno i siarczyście, po czym kopnęła leżącą pośród gruzów długą deskę. Podrzuciła ją sprytnym ruchem w powietrze i, znów wykazując się refleksem, schwyciła pewnym ruchem.
- Oby ten osobnik był wampirem, a twoja deseczka z osiki zrobiona – wymamrotał Shemar w eter, obracając się przodem do przerażonej Marii. – Mała, spokojnie! Otwórz oczy, nie bój s...
Syk przerodził się w piskliwy, natrętny i nieprzyjemny śmiech, który rozdarł całą przestrzeń. Wibrował w uszach, wpełzał do umysłu, osiadał w nim, przerażał. Dziewczyna wyprostowała się jak struna, rozszerzając oczy.
- Próbuję być odważna! – krzyknęła, ocierając łzę z prawego oka. – Próbuję!
- Dobrze ci idzie – zapewnił mężczyzna, potrząsając skulonymi ramionami Marii. – Obróć się do mnie plecami. Będziesz bezpieczna!
- Ale mgła...! – zaczęła jeszcze, po czym niemal zgięła się wpół, krztusząc się przypadkiem dusznym, cuchnącym powietrzem, które powoli zmieniało barwę na nienaturalnie szarą. Niebezpiecznie zmętniało.
Syk przestał być pojedynczym dźwiękiem. Przerodził się w chór krzyków, błagań i gróźb; w przerażającą, groteskową operę, w której głównym głosem był dziki, wysoki śmiech, przepełniony po brzegi nienawiścią. Drzewa przestały być zwykłymi roślinami. Ich barwa niespodziewanie znikła, a upiorna szarość upodobniła je do trupich mar, wyciągających swoje chude gałęzie w stronę przechodniów. Bronia warknęła coś pod nosem, gdy nagle w jej deskę coś zastukało. Najpierw dostrzegła długi, nie do końca posiadający określony kształt palec. Potem przyszedł czas na resztę dłoni i przedramię, które zdawało się płynąć w powietrzu. Po przedramieniu pewnie nadeszła dalsza część ręki i pozostałe elementy ciała, ale krasnoludzica już na to nie zważała. W swoim racjonalnym umyśle obmyślała właśnie dokładny plan zgładzenia ujawniającego się z wolna potwora.
Skoro zastukał, posiada ciało, dedukowała błyskawicznie, albo przynajmniej jest zamknięty w cielesnej skorupie. Uderzam w sam środek tułowia, odskakuje. Dopada mnie, ustawiam więc deskę prosto przed swoją twarzą. Wierzgam nogami, celuję w policzek, odrzucam go na bok. Wstaję, atakuję, nim otrzeźwieje. Nie boję się. Rzucam się z deską, gruchoczę potencjalną czaszkę i kopniakiem powalam na ziemię. Rozpada się w srebrny pył. Zbieram go. Zaczynam!
Gdy Maria, zwabiona odgłosami walki, odwróciła głowę, Bronia leżała na ziemi. Dziewczyna miała do niej podbiec, ale Shemar przytrzymał ją za nadgarstek, obserwując doskonale zaplanowane poczynania. Uśmiechał się pod nosem. Wyczuwał powodzenie.
*

Jofre pędził przed siebie z przerażeniem w oczach. Był bezradny, niedoinformowany i samotny, nie miał pojęcia, co miały znaczyć wszystkie anomalie, które wydarzyły się do tej pory. Mgła trwała za jego plecami jak upiorny cień, a on nie mógł się zatrzymać, choć powoli oddech zaczął się urywać. W głowie księcia panował zupełny mętlik, z którego starał się wyciągnąć jakiekolwiek sensowniejsze informacje i połączyć je w logiczną całość. Ściągnięte brwi i lekko zmrużone oczy zdradzały zdezorientowanie, a dłonie, którymi Jofre co chwila odpychał się od krzewów i połamanych drzew, drżały. Szepty i szmery wokół jeżyły mu włosy na głowie i przepełniały kruche serce trwogą. Pomimo wszelkich prób i usilnych starań, nie odnalazł sensu w niczym, a jego droga doprowadziła go do nikąd.
Albo raczej na sam środek ogrodu, gdzie – w pełen gracji sposób, rzecz jasna – upadł na twarz z iście książęcą powagą. Szlachetne rysy zarysowane zostały przez nieoszlifowaną deskę, która leżała tuż przy stercie gruzów. Jofre podniósł swoją głowę z męczeńskim wyrazem twarzy i otarł pył z policzka, podparłszy się wcześniej na łokciach. Było znacznie ciemniej niż wcześniej. W ciągu kilku sekund od upadku czarna mgła przybliżyła się znacząco, rozpływając na miliony małych skupisk dziwacznych, półstałych ciał.
- Zaraz... Jofre! Shemar, spójrz! To on!
Znajomy głos wieśniaczki sprawił, że głowa księcia poderwała się chętniej i żwawiej niż wcześniej, a nawet zmęczone mięśnie pozwoliły przyklęknąć w tempie dość zaskakującym.
- Bogowie! – Uśmiech bezwiednie wpłynął na twarz młodzieńca. – Wreszcie! Wreszcie jakikolwiek znak!
- Jakkolwiek chciałbyś odczytać ten znak, paniczu – odezwał się tuż przy nim Shemar, wyciągając swoją umięśnioną rękę w pomocnym geście – lepiej zaopatrz się w najlepszą broń. I mnóstwo cierpliwości.
Gdy tylko książę poderwał się na nogi, wojownik wcisnął mu do ręki porządny kawał deski, na której znajdowały się już drobinki jego krwi i skóry, prosto z rozciętego czoła. Bezwiedny, szczery uśmiech, którym obdarzył Marię, gwałtownie znikł, gdy szmery powróciły.
- Nic nie rozumiem – wyznał nagle, mając nadzieję na jakiekolwiek wyjaśnienia. Shemar tylko klepnął go mocno w plecy, pozbawiając równowagi.
- Później. Jeśli przeżyjesz.
I z tymi słowami rzucił się ku tarzającej się na ziemi krasnoludzicy, wspaniałomyślnie postanawiając jej pomóc. Książę rzucił szybkie spojrzenie na Marię, które ona zbyła krótkim wzruszeniem ramionami.
- Jakaś... mała współpraca? – zaproponował speszonym tonem Jofre. – No wiesz, nie jesteśmy świetnie doświadczonymi wojownikami, a...
- Dawaj plecy – rzuciła krótko dziewczyna, odrzucając włosy na bok.
- Słucham? – Książę wytrzeszczył oczy.
- Chodź tutaj i broń moich tyłów, matole! – warknęła, na co młodzieniec aż podskoczył, lecz posłusznie podbiegł do niej, przeskakując rozbitą butelkę po jakimś bliżej nieokreślonym trunku.
- Spokoojnie – zaciągnął, opanowując drżenie na całym ciele. – Będzie pani zadowolona.
Krótkie parsknięcie poprzedziło krótki huk, który rozległ się przy zderzeniu deski trzymanej przez Marię z jednym z dziwacznych tworów mgły. Dziewczyna pisnęła i cofnęła się prosto na plecy księcia, przypadkiem nadeptując na jego piętę i naciskając zdecydowanie zbyt mocno, by ów był w stanie utrzymać się w pionie. Runęła, przygważdżając go swoim ciałem, i do tego uderzając demona swoim łokciem w miejsce, gdzie powinien mieć twarz. Przez moment, gdy była w locie, miała cichą nadzieję, że może poczwara zniknie, ucieknie, przestanie ją przerażać, pozwoli odejść w spokoju. Gdy pod jej plecami rozległ się donośny jęk księcia, a czarna masa wyciągnęła ku niej rozdrażnione macki, Maria poczuła, że traci siły i nadzieję. Nie miała siły krzyczeć, zacisnęła pięści i patrzyła prosto w czarną czeluść przed sobą, która drżała od dzikiego śmiechu.
A potem, kątem oka, dojrzała Reynevana. Jego sylwetkę, która biegła w stronę demona w tak charakterystyczny, pewny siebie sposób, że w tym momencie tego człowieka nie można było pomylić z nikim innym. Wydobyty z pochwy krótki miecz o szerokim płazie, który znalazł się tam do końca w dość tajemniczym zbiegu okoliczności, wciął się w cielsko poczwary, przeszywając je na wylot. Maria przetoczyła się na bok, zamykając oczy i nie chcąc patrzeć na to, co stanie się dalej. Śmiech urwał się raptownie, przez chwilę słychać było coś, co dziewczynie skojarzyło się od razu z zimnym strumieniem wody wlewanym do nagrzanego kotła. Jej skojarzenia były dość przyziemne i średnio poetyckie, ale przynajmniej obrazowe, z czego jej racjonalny umysł mógł być dumny. O ile oczywiście byłby w stanie odczuwać dumę.
- Maria?
Rozchyliła powieki i dojrzała tuż przy sobie twarz Reynevana. Zmęczoną, lecz uśmiechniętą; brudną, ale pełną zadowolenia. Dziewczyna uniosła się nieco wyżej, wpatrując w brązowe oczy z niespotykanym zaniepokojeniem, którego nigdy nie odczuwała w stosunku do tego mężczyzny. Ale była czujna.
Bo to nie był jego uśmiech ani głos, nie były jego oczy.
To wszystko należało do Mroku.

*
Po pierwsze - przepraszam za nieobecność. Po drugie - za to, że to jednak nie ostatni rozdział. Nie, nie oszukiwałam was, po prostu nie spodziewałam się, że tak wyjdzie, spokojnie :D Dalsza część będzie dużo dłuższa, jednak muszę najpierw uporać się z początkiem, choć podejrzewam, że końcowy efekt wyniesie... do 15 stron? Ale to będzie koniec. Taki prawdziwy, w miarę sensowny koniec.
Nie, nie podoba mi się to - może poza fragmentem, w którym wpadła Bronia. Tak czy siak, mam nadzieję, że masakry nie było? Wszelkie błędy proszę wytykać, krytyki nie szczędzić, ale jakieś tam pozytywy znaleźć, żebym się nie podłamała ^^"

Pozdrawiam wszystkich cieplutko i świątecznie! I mam nadzieję, że świąteczne jedzenie poszło w... w sumie nie wiem, gdzie byście chcieli. Tam, gdzie trzeba <3

wtorek, 11 grudnia 2012

Zawieszka




Chwilowe bezwenie i niemożność napisania kilku stron wewnątrz rozdziału.




niedziela, 7 października 2012

Rozdział XXII


Mijamy się namiętnie
Między ciasnymi ulicami
I nawet wtedy nie ma cienia
Za naszymi plecami
Poznajmy się;
Ja nazywam się samotność
Zaśpiewaj ze mną,
Jakbyś była drugą zwrotką
Romantycy Lekkich Obyczajów, „Poznajmy się”


Słońce z wolna przesuwało się za linię horyzontu, znacząc niebo krwawą, nienaturalnie czerwoną poświatą. Drzewa w sadzie trwały w bezruchu, nawet najdrobniejszy listek nie śmiał drgnąć, a owoc opaść. Cały ogród jakby zamarł, a – co gorsza – wszyscy zdawali się tego nie zauważać.
Idalia, zmartwiona tym faktem, szła wolnym krokiem tuż przy Reynevanie, omiatając okolicę czujnym wzrokiem. Dłonie miała ukryte w kieszeniach skórzanej kurtki, ale nie dlatego, że było jej zimno. Ściskała mocno złocony klucz z główką rzeźbioną na kształt smoka, jakby ten drobny przedmiot miał dodać jej otuchy. Klucz co prawda szybko się nagrzał i zaczął wydzielać bardzo charakterystyczną, metaliczną woń, ale niespecjalnie wpłynęło to na kiepskie i tak samopoczucie poetki. Mimo to nie dawała po sobie znać, że cokolwiek ją gryzie, usiłowała zachować kamienny wyraz twarzy, by nikomu nie zdradzić się przedwcześnie.
Drepcząca z przodu swoim typowym, miękkim kroczkiem Andrea uśmiechała się nieprzerwanie, zabawiając – a właściwie dręcząc – rozmową Jofre, którego twarz już pewien czas temu przestała wyrażać uprzejme zaciekawienie. W zamian za to pojawił się na niej sztuczny uśmieszek, zaś oczy księcia błądziły po ubitej, żwirowej ścieżce, tylko co pewien czas spoglądając w twarz rozmówczyni. Kiedy już to robiły, nieodczuwalny prawie wiatr rozwiewał zmierzwioną grzywkę księcia, zasłaniając połowę jego twarzy.
- Wspaniały dziś dzień – rzuciła miękko księżniczka, uśmiechając się przyjaźnie. Jej aksamitne, czarne włosy, upięte pod czepcem, spoczywały w bezruchu na ramionach, tworząc iluzję bezwietrznego dnia.
- Zaiste – potwierdził beznamiętnie Jofre, nie zadając sobie nawet trudu o milszy ton.
- Idealny wręcz na spacer we dwoje – dodała Andrea z porozumiewawczym uśmiechem. Jofre drgnął i zmarszczył czoło, odchrząknąwszy cicho.
- Czy ja wiem – oznajmił z wolna, dokładnie ważąc słowa. – W grupie raźniej, jak mówią.
- Otóż to! – Idalia niespodziewanie włączyła się do rozmowy, pogodnym tonem przerywając przedłużające się milczenie. – Myślę, że rom....
Andrea przerwała jej krótkim, szczekliwym śmiechem, odwracając głowę przez ramię i odsuwając nieznacznie swoją rękę od księcia. Splotła ręce na piersi i uśmiechnęła się kątem ust, wyglądając, jakby rozpierała ją dzika ochota do wymiany uszczypliwych komentarzy. Poetka uniosła brwi i zatrzymała się, zdziwiona nagłą reakcją księżniczki.
- Coś nie tak? – zapytała, unosząc brew.
- Nie chciałabym być nieuprzejma, ale chyba oczywistym jest, kto też tutaj władzę wyższą sprawuje? – syknęła tamta przesłodzonym tonem. Idalia miała ogromną ochotę uderzyć się otwartą dłonią w czoło, by dać upust swojemu pożałowaniu w stosunku do Andrei, ale postanowiła okazać szacunek rozmówczyni i opanowała się szybko.
- Oczywiście – odparła, z trudem zachowując sympatyczny ton. Odgarnęła z twarzy kosmyk miękkich, jasnych włosów i wypuściła powietrze nosem, pozbywając się szczypiąco chłodnego powietrza. Przez moment zastanawiało ją, skąd w tym idealnym ogrodzie zimny powiew, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ciepło powróciło. Tak niespodziewanie, jak i znikło.
Kiedy w końcu skończy się ta irytująca gra, zapytała samą siebie Idalia, kiedy będzie można zrzucić idiotyczną maskę niewinności?
- Ida niczego nie kwestionuje, pani – zapewnił poważnie Reynevan, postanawiając pomóc dziewczynie. – Jeśli tylko pani zechce, chętnie będę towarzyszył w spacerze – dodał, przywołując na twarz zupełnie naturalny uśmiech. Wydawał się w tym momencie tak godny zaufania i rozbrajająco autentyczny, że nikomu by nawet przez myśl nie przemknął osąd o brak szczerości.
Wiatr na krótki moment wzmógł się, choć wciąż nie próbował igrać z czarnymi lokami Andrei. Ona, jakby zadowolona ze swojej nietykalności, przyjęła wyciągniętą rękę żołnierza i z pełnym radości westchnieniem postąpiła krok w jego stronę.
- Jesteś najwspanialszym mężczyzną północy, jakiego poznać mi dane było! – oznajmiła poważnym tonem, który w zaskakujący sposób kontrastował z jej radosnym wyrazem twarzy.
- Niezwykle mi miło usłyszeć ten komplement z twoich ust, pani – odpowiedział jej Reynevan, wyrafinowanym gestem pociągając ją ku sobie.
- No, no, tylko się nie zarumień! – Jofre z wyraźną ulgą odetchnął, jednak usiłował zatuszować to zgryźliwością w głosie.
Żołnierz uniósł jedynie kącik ust, uśmiechając się z ledwie zauważalnym rozbawieniem. Wziąwszy Andreę pod rękę, zerknął prędko na stojącą z boku poetkę, jakby chcąc jej coś przekazać. Ta jednak zachowała całkowitą powagę, jej twarz nawet nie drgnęła, Jofre zaś poczuł, że przestaje pojmować cokolwiek. Ostatki tego, co do tej pory rozumiał, rozsuwały się pod nim jak ruchomy piach pośrodku pustyni niewiedzy.
- Taki podrostek, wychowany, żeby służyć, a niezwykle się stawia – westchnął Reynevan, odwracając się wraz z nową towarzyszką, po czym ruszył w stronę zupełnie przeciwną do dotychczasowego kierunku ich spaceru.
Książę już miał coś dodać, zerwał się do przodu, by wygarnąć wreszcie Reynevanowi całą prawdę i przestać skrywać swoją tożsamość, ale przeszkodził mu w tym krótki, celny cios Idalii prosto w przeponę. Jofre syknął, straciwszy na moment oddech, i zwinął się w pół, obrzucając poetkę pełnym zdenerwowania i urazy spojrzeniem.
- Ty mała, wredna jędzo – jęknął, krzywiąc się. – Jesteś aby na pewno normalna?
- A ty? – odparowała sucho, wbijając w księcia poważny wzrok.
Zmrużone oczy Jofre uczepiły się uparcie oddalającej się pary. Warknął coś pod nosem i założył ręce na piersi w geście, który normalnie oznaczałby zawziętość, u niego jednak był dość czytelnym znakiem poddania się. Idalia uśmiechnęła się wreszcie, lekko i nieporadnie, bo na nic szczerszego nie było ją stać. Podeszła do księcia i poklepała go delikatnie po ramieniu, jakby chcąc dodać otuchy.
- No, dalej, nie łam się. Wszyscy znamy twoją wspaniałość, ale pojmij, że ściany mają uszy – rzekła.
- Kiedy wreszcie....
- Wkrótce, Jofre – westchnęła, nie dając mu nawet dokończyć. Doskonale wiedziała, co go trapi. – Szybciej, niż się spodziewasz.
Książę uniósł brwi, zdziwiony jej domyślnością nie mniej niż założeniem, że prędko będzie mógł podzielić się z Reynevanem wiadomością co do swojej rangi politycznej. Dziewczyna opowiedziała tylko smutnym uśmiechem, który nie potrafił dotrzeć do jej zmęczonych oczu.
- Co cię trapi? – zapytał niespodziewanie Jofre, co spowodowało dość dziwną reakcję blondwłosej poetki.
Najpierw w jej błękitnych tęczówkach odbiło się zdumienie, usta ułożyły się w zdziwiony łuk, a głowa przechyliła lekko na bok. Potem z jej gardła wydobył się śmiech, ramiona zadrżały, otwarta lekko tąpnęła o pierś Jofre w przyjacielskim geście, a zmrużone oczy przybrały wyraz tak zmieszany i nieokreślony, że nawet księciu trudno było go opisać.
- Na żarty ci się zebrało? – zapytała w końcu, pociągając nosem. – Przez ten wiatr będę chora. Nie sądzisz, że dość niespodziewanie się ruszył? Nadszedł kres idealnej pogody z tego co widzę.
Nim Jofre zdążył cokolwiek zrobić, Idalia odsunęła się od niego i właściwie bez słowa ruszyła szybkim krokiem w stronę domostwa. Książę zakrył twarz dłonią, próbując przetworzyć wszystko, co przed momentem się stało. Próbował, naprawdę. Ale mimo wszystko umysł kobiety był dla niego zbyt skomplikowany, zamotany i pełen niezgłębionych zakątków, by zdołał go jakkolwiek rozgryźć.
Został więc na środku ogrodu, wdychając woń rosnących nieopodal róż, które niespodziewanie zaczęły pachnieć krwią.
*
- Jak wy mnie cholernie irytujecie – szepnęła bezgłośnie Maria, prosto do zatrzaskujących się właśnie drzwi.
Zdenerwowanie na jej twarzy wcale nie opadło, a usilnie skrywane do tej pory negatywne uczucia spokojnie wypłynęły na jej twarz, okraszając ją rumieńcem. Założone na piersi ręce świadczyły o wybitnej urazie, którą żywiła do służących księżniczki Andrei, którzy nie potraktowali jej ani trochę delikatnie.
- Nie żebym była kilka godzin po przebudzeniu ze śpiączki, idioci – mamrotała, próbując odnaleźć w zaciemnionym pokoju jakiekolwiek źródło światła. – Nie żebyście powinni mi pomóc, miast poganiać.
Pomieszczenie znajdowało się po wschodniej, zasłoniętej drzewami stronie dworku, więc miało o wiele mniejszy dostęp światła niż pozostałe. Maria dotknęła dłonią szorstkiej powierzchni ściany, powiodła po nim dłonią w górę i w dół, poszukując miejsca, w którym znajdowałby się świecznik, ale na nic takiego się nie natknęła. Zdjęła więc uciskające jej nogi buty na obcasie i odstawiła je do kąta, odczuwając nieustające pulsowanie w stopach. Niezwykle miękki dywan łagodził nieco ból, ale dziewczyna i tak nie marzyła teraz o niczym oprócz snu w atłasowej pościeli. Porzuciła więc marne próby poszukiwania światła i po prostu padła na majaczące pod oknem łóżko w pełnym ubraniu, wbijając wzrok w oświetlony delikatną, bladą poświatą sufit. Całe jej ciało tętniło bólem zmęczenia, więc szybko wpełzła pod świeżą pościel i westchnęła głęboko i błogo.
Przyzwyczajona była do niewygodnego siennika i cienkich materiałów, które służyły jej za przykrycie. Niczym dziwnym nie było dla niej też kładzenie się spać o zachodzie słońca, szczególnie po ciężkim dniu. Ale dzisiaj pomimo niezwykle wygodnego posłania i znużenia, które ją dręczyło, nie potrafiła usnąć. Raz po raz przewracała się z boku na bok, nieustannie mamrotała pod nosem i jęczała, chwytając się za czoło. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło.
Myślała o Andrei, próbując zrozumieć jej podstęp. Nie rozumiała go, ale była pewna, że to wszystko nie może być dziełem przypadku, a Darien nie kłamał. On nigdy nikogo nie oszukiwał, a jej wspomnienia były na tyle świeże i czytelne, że wykluczenie ich przekłamania zdawało się oczywistością.
Pustą ciszę niespodziewanie przerwało pukanie do drzwi, a Maria automatycznie zamknęła oczy, udając, że śpi. Nie miała pojęcia, kto chciał ją odwiedzić, ale nie obchodziło jej to ani odrobinkę. Gdy drzwi skrzypnęły, a cieniutki strumień światła wpadł do środka, nie uchyliła nawet powiek. Niedługo potem kilka kroków, które pawie całkowicie stłumił dywan, przybliżyło do niej gościa, w dalszym ciągu trwała jednak w bezruchu. Dopiero gdy znajomy, lubiany głos przeszył przestrzeń, zdecydowała się spojrzeć prosto w twarz przybyszowi.
- Ładnie to tak udawać? – zapytała Idalia, obdarzając Marię ciepłym uśmiechem.
- Och... – zacięła się dziewczyna, podnosząc na łokciach. – No zrozum, wydawało mi się, że to kto inny. Ja wiem, jakiś służący księżulki, z którym za wiele mieć do czynienia nie chcę.
- Skoro już rozpoczęłaś temat księżniczki, mam parę słów do wtrącenia. – Poetka przysiadła na rogu łóżka, poprawiając kołdrę na ciele Marii.
- Znowu jakieś zarzuty? Ja swego zdania nie zmienię – zaznaczyła od razu, mierząc Idalię nieufnym spojrzeniem inteligentnych i na swój dziwny sposób pociesznych, szarych oczu.
- Spokojnie. Właśnie dlatego przyszłam do ciebie.
Maria przechyliła głowę, nie do końca rozumiejąc zdanie wypowiedziane przez przybyłą. Po chwili milczenia, która przedłużała się nieprzyjemnie, Idalia postanowiła sprecyzować swoje poprzednie słowa.
- Znalazłam w tobie sojuszniczkę – oznajmiła szczerze. – Naszych szanownych panów Andrea na swój sposób omotała, ale my obie wiemy, co w niej siedzi. Dzięki tobie wreszcie zrozumiałam wszystko, bo wcześniej mogłam tylko pewne rzeczy podejrzewać.
- No błagam, ja prosta dziewczyna ze wsi jestem. Mów normalnie i bez szyfrów – poprosiła, uśmiechając się przekornie kątem ust. Poetka tylko skinęła głową, wziąwszy jej słowa do serca. Rozsiadła się wygodniej na łóżku, podciągnęła na nie nogi  i wsparła łokciami o kolana.
- Dodałam dwa do dwóch, skończyłam układankę i zabawę w szpiega – wymieniła w końcu Idalia, odginając po kolei trzy palce. – Zrozumiałam, kim... czym tak naprawdę jest Andrea. Zacznę od początku, dobrze? – Otrzymała niemą zgodę Marii, więc po krótkim namyśle kontynuowała: – Nie znasz Shemara, prawda? Pochodzi z plemion południa, które zwą barbarzyńskimi. To naprawdę wspaniały człowiek, który niejeden wieczór wspólnej podróży poświęcił na to, by wyłuszczyć mi fragmenty tradycji, kultury i wierzeń swojego ludu.* Któregoś razu opowiedział mi historię, która szczególnie zapadła mi w pamięć. Była ona o demonach, potwornych bestiach, które wedle ich wierzeń wyjadały martwym serca, zabierały grzesznych w miejsce wiecznego smutku, a ich ciała... kradły. Rozumiesz, do czego dążę?
- Do wmówienia mi, że bogowie barbarzyńców istnieją? – zakpiła Maria, unosząc brwi.
- Mówimy o demonach. O istotach, w których obecność nie śmiem wątpić ostatnimi czasy – zaznaczyła. – Magia istnieje, Mario, i powraca. Czuję to mocniej, niż bym chciała.
- Co masz na myśli?
- Innym razem opowiem, dziś nie mam wiele czasu. Słuchaj dalej. Demony przybierają ludzkie postaci, by zyskiwać nową pożywkę, zdobywać i niszczyć ludzkie serca, spaczać umysły. Z tego co mówisz, księżniczka Andrea idealnie nadawała się na chwilową przykrywkę dla jednego z nich.
- Czyli... – Dziewczyna przez chwilę  kontemplowała słowa Idalii w zupełnej ciszy. – Twierdzisz, że jakiś demon porwał prawdziwą księżniczkę, zabił ją, zjadł i teraz tak jakby ubrał sobie jej ciało?
- Brzmi to idiotycznie, ale mniej więcej to mam na myśli – podsumowała poetka, uśmiechając się lekko, rozbawiona słowami Marii. – Zwykły człowiek nie stworzy takiego ogrodu. Na zewnątrz jest jesień, jeśli nie zima. Wiesz, jak długo nie byliśmy w prawdziwym świecie? Odkąd tylko zbliżyłam się do tego domu, wiedziałam, że coś jest nie tak. Czułam właśnie tę magię, ten zły rodzaj magii, który tak boli.
Maria złożyła usta w podkówkę, udając smutek.
- Zachowujesz się, jak jakaś... zde... – zatrzymała się na moment, literując w głowie wyraz - ... zdepresjonowana nastolatka.
- Niezmiernie miło mi się z tobą współpracuje – warknęła niespodziewanie Idalia, przywracając tym samym Marię do pionu. – Ty też brzmiałaś niezwykle rzeczowo przy stole, opowiadając o...
- Dobra, dobra. To ja jestem nastolatką, nie ty, poza tym masz rację. Znaczy, tak myślę. Twoja dziwaczna teoria wspiera jakoś moje słowa podczas kolacji, więc chyba jestem zmuszona ją przyjąć – zgodziła się, kiwając głową od niechcenia. – Tylko co teraz?
- Teraz znajdziemy więźniów – oznajmiła Idalia, obracając między palcami wyciągnięty przed sekundą kluczyk. – I nie zadawaj więcej pytań.
Maria westchnęła nieznacznie, odgarniając obiema rękami splątane włosy na plecy. Po chwili namysłu zrzuciła z siebie kołdrę, szeleszcząc nią niemiłosiernie, usiadła i postawiła nogi na chłodnej, gładkiej podłodze z drewnianych desek.
- Czyli że taki jakby sojusz? – upewniła się, wyciągając dłoń w kierunku uśmiechniętej poetki, w której oczach lśniło zadowolenie.
- Taki jakby – potwierdziła przez śmiech, ściskając na potwierdzenie rękę Marii. – Pokażemy, kto tu naprawdę rządzi – dodała szeptem, przypominając sobie wcześniejsze słowa Andrei.
- Zawsze marzyłam, żeby to powiedzieć – pisnęła podekscytowana dziewczyna, zupełnie niepasującym do niej ruchem zeskakując z łoża i podciągając ręce pod samą brodę.
- Co? – zdziwiła się Idalia, spoglądając na nią jak na dziwne wcielenie zwierzęcia na cyrkowych pokazach.
- Skopiemy im rzycie! – zawołała Maria, szczęśliwa i uradowana jak nigdy dotąd.
- Pewnie. Jeśli oni najpierw nie skopią naszego – westchnęła, czując dojmujący pesymizm. Działo się z nią coś niedobrego.
Maria zastygła w bezruchu i długo zastanawiała się nad grą słów, która zdawała się przerastać jej możliwości intelektualne.
*
Każdy krok Reynevana przybliżał go do chwili świętego spokoju, a tak przynajmniej on sam pocieszał się w duchu, spacerując wolno w towarzystwie Andrei. Kobieta trajkotała coś wesolutko, zaciągając po swojemu, lecz jego myśli błądziły bardzo daleko od dworskich przyjaciółek księżniczki, o których opowiadała z niewysłowioną wręcz radością. Wspomniała też coś, że znalazłaby się wśród nich idealna kandydatka na Reynevanową żonę, co on uprzejmie zbył lekkim, nic nieznaczącym uśmiechem.
Dziwna, smutna szarość ogarnęła cały ogród. Powietrze pachniało wieczorną maciejką, ale rosnąca nieustannie wilgoć zdała się mężczyźnie czymś nienaturalnym po tym, jak tyle tygodni spędził w idealnym klimacie. To marszczył brwi, to je unosił, raz po raz drapał się po policzku i kiwał głową, udając, że słucha towarzyszki.  Podejrzewał tyle rzeczy na raz, że z trudem oddzielał fikcyjne mniemania od rzeczywistych zagrożeń. Czuł jednak, że niebezpieczeństwo zbliża się do niego nieuchronnie, nie wiedział jednak, z której strony.
- Wiesz, Rey – mruknęła pieszczotliwie Andrea, przytulając się do jego ramienia. – Tak sobie myślę, że powinnam ci coś pokazać.
- Pokazać? – Wyrwany z zamyślenia Reynevan nie do końca rozumiał przesłania słów księżniczki, a powolne słowa wypowiedziane zostały wyjątkowo nieprzytomnym tonem.
Andrea potakująco skinęła głową, uśmiechając się uroczo. Uniosła dłoń i niespiesznie wskazała nią wschodnią część ogrodu, w której rósł gęsty, jakby zaniedbany sad. Wysokie, smukłe grusze do tej pory zdawały się żołnierzowi niezwykle dorodne, teraz jednak dostrzegł ich słabość i szarość.
- Chyba nikt nie zajmuje się tamtymi okolicami? – zagadnął, gdy księżniczka pociągnęła go za rękę, ruszając żwawym truchtem ku drzewom.
- Ostatnimi czasy nieco je zaniedbałam – odpowiedziała Andrea przez śmiech, a jej długie loki przypadkiem smagnęły policzek Reynevana, odbijając się od niego z chłodnym tąpnięciem.
- Może dopadła je jakaś choroba...?
- A skąd... Znaczy, możliwe – zreflektowała się prędko, nadspodziewanie zmęczona króciutkim biegiem.
Zwolniła tempo do szybkiego kroku i uśmiechnęła się do Reynevana, a dołeczki w jej zaróżowionych policzkach znów ukazały się w pełnej krasie. Emanujący od niej urok był mimo wszystko kruchy i jednocześnie przytłaczający, więc mężczyzna tylko wykrzywił nieco twarz, unosząc kąciki ust w całkiem niezłej imitacji uśmiechu. Nie pytał o więcej, bo od razu dotarło do niego, że od Andrei nie dowie się zupełnie nic. Obserwował więc i starał się wyostrzyć wszystkie zmysły, by chłonąć z otoczenia jak najwięcej informacji.
Pierwszym, co go zaniepokoiło, była gwałtowna zmiana temperatury na chłodniejszą, jak gdyby wszedł do wnętrza głębokiej jaskini. Spojrzał w niebo, ale dostrzegł na nim ten sam różowo-szary kolor, który charakteryzował resztę sklepienia. Żadnych chmur, gdyby nie księżyc, niebo byłoby jednolitą masą nachodzących na siebie kolorów.
- Nie obawiaj się niczego, Reynevanie – powiedziała do niego uspokajającym tonem, który tylko podziałał jak dodatkowy bodziec, wzmagając czujność. – Nic ci nie grozi.
- Skąd myśl, że cokolwiek miałoby mi grozić? – Mężczyzna starał się przybrać opanowany ton, ale powoli tracił spokój.
To miał być tylko zwykły spacer, więc, mózgu no!, do cholery jasnej, co ty mi robisz?, pytał sam siebie. Jego rysy stwardniały, oczy nabrały tak zimnego wyrazu, jakiego nie miał od dawna. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz musiał się tak zachować? Kiedy ciało grzecznego, kulturalnego i szarmanckiego Reynevana rozrywała złość i gorycz, kalecząc je i obezwładniając.
- Andreo – rzekł twardo, wysuwając swoją rękę z objęcia kobiety – bardzo mi przykro, ale dalej chyba pójdziemy osobno.
- Osobno? – zdziwiła się księżniczka, po czym jednak parsknęła kpiąco, zakładając ręce na piersi. – Tak, może i tak będzie lepiej.
Reynevan uniósł brwi, po raz kolejny nie rozumiejąc intencji, jakimi kierowała się czarnowłosa. Nie pojmował jej gestów, ruchów i sposobu, w jaki okazywała swoje uczucia. Była dla niego całkowicie obca, niepojęta, jakby z innego świata.
Dlatego nie zdumiało go specjalnie, że zupełnie nie zdołał uchwycić momentu, w którym z jej źrenic zaczął zionąć mrok.
*
Gdy Reynevan ponownie otworzył oczy, przez chwilę myślał, że oślepł. Wokół niego panowała niczym niezmącona ciemność, a do tego cisza tak straszna i drżąca, że zdawała się pochłaniać wszystko wokół, włącznie z nim samym.
- Znasz go?
Silnie przytłumiony głos z otoczenia wcale do niego nie dotarł. Mężczyzna trwał w bezruchu, czując ogarniającą go pustkę. Czuł ciężkość powiek, które lada chwila mogły opaść. Z najwyższym trudem kontrolował ruchy dłoni, które błądziły po ziemi, próbując rozpoznać grunt. Jego umysł był jakby przyćmiony, jałowy, niesprawny, uniemożliwiał racjonalne myślenie. W jego szeroko otwartych oczach wibrował koszmarny brak zrozumienia, mieszając się z otępieniem.
Reynevan z charakterystycznym sobie uporem próbował zrozumieć, co właściwie się stało. Przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Tu... gdziekolwiek jest tu. Zasadniczo aktualną przeszkodą nie do pokonania było to, że całkowicie zapomniał swojego imienia.
- Prawie go nie dostrzegam w tych ciemnościach. Przesuń się, niziutka.
- Samżeś niziutki...
Reynevan spoglądał tępo w cienie widoczne nad jego głową. Więc jednak ciemność go otaczająca nie była tak nieprzenikniona jak sądził do tej pory, a pustka tak dojmująca? Poczuł się odrobinę pewniej, a jakaś część jego umysłu zaczęła wreszcie pracować. Dźwięk docierający do uszu nabierał znaczenia, wszystkie zmysły stopniowo się wyostrzały. Z wolna uniósł się na łokciach, używając całych swoich sił do tego prostego ruchu. Gdy ktoś dotknął jego twarzy, wzdrygnął się i odkaszlnął, cofając gwałtownie głowę. Uderzył nią o ziemię, która okazała się – na jego szczęście – powierzchnią dość miękką, ale pokrytą ostrą, kompletnie wysuszoną trawą.
- Hej, hej... Powoli.
Głos wreszcie nabrał w jego odczuciu konkretnego, jednoznacznego wyrazu. Reynevan wykrzywił twarz z wysiłku, zacisnął usta i cicho szurając materiałem spodni o podłoże usiadł, bezwiednie odtrącając wiszącą nad nim dłoń.
- Kolega żwawy dość – oznajmił niespodziewanie drugi szept.
- Co się... – zaczął z cichym warknięciem Reynevan, zaciskając pięści na skroniach i podkulając nogi pod siebie. Wyglądał zupełnie jak nie on, przypominał bardziej zagubionego, nieszczęśliwego chłopca, a nie silnego, męskiego żołnierza. – Co tu się dzieje? – wydusił z siebie wreszcie, po czym gwałtownym ruchem oderwał ręce od twarzy i oparł je o kłującą, nieprzyjemną w dotyku trawę. Unoszący się wokół cierpki, duszący zapach utrudniał mu mówienie.
Ktoś przysiadł tuż obok niego, chwycił delikatnie za ramię i potrząsnął. Ciepło dużej dłoni przeniknęło do skóry Reynevana, będąc pierwszym przyjemnym odczuciem, jakiego doznał, odkąd się obudził.
- Spokojnie – westchnął niski, męski głos, niewątpliwie należący do osoby, która chwilę wcześniej nakazała Reynevanowi opanować się i w dodatku nie zaprzestała swych prób. – Posłuchaj mnie, odpowiedz. Jak ci na imię?
- Gdzie ja jestem? – zezłościł się Reynevan, niezadowolony z własnej niewiedzy. Gdyby miał jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje, mógłby być choć odrobinę spokojniejszy.
- Wszystko w swoimi czasie – kontynuował tymczasem chrypliwym tonem nieznajomy. – Posłuchaj, opanuj się, zrozum. Tak do niczego nie dojdziemy.
- Kto to mówi? – parsknął skrzekliwy, dość wysoki głos, który jednak trudno było jednoznacznie przypisać do kobiety lub mężczyzny.
- Dobra, dobra, nie utrudniaj, Broniu kochana. – Niski szept oddalił się nieco, rozległo się ciche tąpnięcie. Ktoś najwyraźniej usiadł opodal Reynevana. – Jak więc ci na imię?
Mężczyzna dłuższą chwilę milczał, zbierając rozbiegane myśli, które bezczelnie galopowały po jego głowie jak wypuszczone na pastwisko wierzchowce, ani myśląc zatrzymać się czy chociaż zwolnić.
- Reynevan – odparł w końcu, po chwili przedłużającego się milczenia. – Jestem Reynevan.
Z czymś mu się ta sytuacja kojarzyła. W zakątkach jego pamięci intensywnie kłębiło się niezidentyfikowane jeszcze wspomnienie, które najwyraźniej miało zamiar wyjść na bardziej przetarte szlaki myślenia w najmniej odpowiednim momencie. Teraz za nic nie dało się go przywołać.
- I co? Lepiej wam? – zapytał, gdy nikt nic nie odpowiedział.
- Poniekąd – westchnął wymijająco męski głos. – Jestem Shemar. I niejeden raz o tobie słyszałem. Jest gdzieś w pobliżu Theo?
Reynevan na ułamek sekundy zamilkł, zbity z tropu tym, że nieznajomy zdawał się wiedzieć o nim dużo więcej, niż mógł sądzić. A potem wybuchnął głośnym, cynicznym śmiechem.
- Można to tak nazwać. Bo podejrzewam, że Śmierć czai się nieopodal? – zapytał, uśmiechając się tak ponuro, że gdyby ktokolwiek zobaczył w tym momencie jego twarz, bez wątpienia uznałby go za szaleńca.
Cichy jęk, który wydobył się z ust domniemanego Shemara, świadczył o tym, że ów właśnie zrozumiał ironiczną przesłankę słów Reynevana. Nie odzywał się długo, po czym odchrząknął i szepnął chrapliwie:
- Ten mały, głupi elf? On umarł? Wydawało mi się to... niewykonalne. Był zbyt niewinny. Nie wplątywał się w polityczne intrygi... Znaczy, wplątywał, ale... – Urywane zdania brzmiały po prostu śmiesznie w ustach mężczyzny, jakim był ciemnoskóry Shemar. Reynevan oczywiście tego nie wiedział – bo skąd? – ale i tak uniósł nieznacznie brwi. Szczerze wątpił, by nieznajomy miał większą styczność z Theo niż on sam, a jego biadolenie niespecjalnie pomagało.
- Skąd go znasz? – zapytał w końcu, przerywając monolog.
- Spotkaliśmy się któregoś dnia w Ostijskim lesie. Mieliśmy podróżować razem. Ja, on i kilka innych osób. Któregoś dnia jednak wyruszyłem na łowy z drugim elfem, który okazał się zdrajcą. Sprzedał, pojmij, sprzedał mnie w niewolę! Co ciekawsze, nie do żadnego pana na północnych włościach. Do demona! – wysyczał Shemar.
- Słucham? Dem... demon... Andrea? – Reynevan wytrzeszczył oczy, plasnąwszy się otwartą dłonią w czoło.
- Przeczuwam, że zarówno ona, jak i Ramón... ten elf, rzecz jasna... to jedynie pionki w o wiele poważniejszej grze.
- A my?
- My? – Shemar parsknął z cicha. – My to jedynie ofiary złożone w hołdzie Panu Nocy.
- Tak, pewnie. Dalej, Reynevan, brnij w to dalej, brnij śmiało. Przecież jakiś Pan Nocy, demony, smoki i wszystkie inne dziwactwa ostatnich dni są czymś normalnym – mamrotał mężczyzna, próbując przyswoić sobie to, co przed momentem usłyszał. – Tak jest. Dziwactwa są u mnie na porządku dziennym, ostatnio częściej od mięsa. Nie no, człowieku, co ty do mnie mówisz – skonkludował w końcu, przewróciwszy oczami. – Jakie ofiary, jakie spiski. Ktoś nas zamknął w ciemnej stodole, a tobie rzuciło się na głowę, ot, cała historia rozwiązana.
- Tego nie przegadasz tak łatwo – odezwał się z kąta skrzeczący głos, niewątpliwie należący do osoby nazwanej wcześniej Bronią. – Musisz mu opowiedzieć jakąś poruszającą historię albo podać niezbite dowody, inaczej nie da rady.
- Mnie po prostu przeraża irracjonalizm tego, co do mnie mówicie  - westchnął Reynevan.
- Niezbite dowody – zdecydowała Bronia, wysnuwając najwyraźniej jakiś wniosek po wypowiedzi mężczyzny. – Nie poruszysz go tak łatwo.
- A jakąś świecę chociaż macie, czy siedzicie w tym przytulnym kąciku tak po ciemku?
- Świecę? – zaśmiał się krótko Shemar. – Bracie, kiedy ostatni raz spróbowaliśmy rozpalić ogień znalezionymi gdzieś w kącie kamieniami, drzazgami i suchą trawą, zrezygnowaliśmy zaraz po dojrzeniu czegoś, co wyglądało jak ludzkie szczątki.
Reynevan wytrzeszczył oczy, zrozumiawszy, skąd wziął się docierający z kąta fetor. Ilu ludzi było tu przed nimi? Ile razy demony pozbawiły ich serc?
Nie, zaraz, upomniał się ostro. Zaczynam myśleć tak, jakbym co najmniej uwierzył w opowieść nieznajomego człowieka. Jakbym uwierzył w magię. To przez te ciemności, na pewno. Inaczej w życiu by nie doszło do takiego stanu mojego umysłu.
Przez chwilę kontemplował swoje własne myśli, próbując odepchnąć od siebie wizję Andrei w ciele demona. Nie, na odwrót – demona w ciele Andrei. Ale za każdym razem, gdy był bliski dojścia do jakiegokolwiek racjonalnego wniosku, widział tuż przed sobą dojmujący mrok zionący z oczu kobiet, który był ostatnim, co zapamiętał sprzed utraty przytomności. Może już wtedy wyobraźnia płatała mu figle? Teraz nawet nie był pewien, czy to zdarzyło się naprawdę. Przecież po przebudzeniu z trudem przypominał sobie własne imię, dlaczego by ten moment miał nie być wytworem jego umysłu?
- Dobra, Shemar. – Poddał się w końcu, siadając po turecku. – Opowiedz mi wszystko, odkąd spotkałeś Theo, aż do teraz.
Ciemnoskóry wojownik opowiedział więc wszystko, co zapamiętał z niedługiej podróży u boku elfa. O wspólnych ogniskach, o szalonym reżyserze Grellinie, o ich planach na przyszłość. Przywołał też historię Theo o podbiciu Ostii przez elfy, o ucieczce dwojga długouchych i zdradzie Ramóna. Gdy doszedł do tego momentu, zaczął się nieco plątać w zeznaniach.
- Ja sam do teraz nie rozumiem jego gry... – Kręcił głową, wspominając wspólnie spędzone chwile. – Zawsze zdawał się być z nami szczery, uratował nas przed Zawieją, tym ich elfim przywódcą. Myślałem, że gdyby chciał nas zabić, zrobiłby to już wcześniej – miał przecież tyle okazji! – więc obdarzyłem go zaufaniem. A Ramón zawiódł, podczas polowania wyprowadził nas w pole. Pojawił się smok, narobił zamieszania, to prawda. Ale elf szedł wytyczonym przez siebie samego szlakiem, to było wyraźnie widać. Nie krążył, nie powtarzał ścieżek, nie zatrzymywał się na dłużej. Doskonale wiedział, co robi i dokąd zmierza. Ja ślepo za nim podążałem, myślałem: może zna te tereny, może pochodzi z okolicznych lasów? Przeca elfy są wyjątkowo dobrymi przewodnikami.
- Przejdź do sedna, proszę.
- Dobrze zatem. – Skinął głową, w ogóle niewzruszony. – Wyszliśmy na skraj lasu, gdzie dostrzegłem pełznącego ku klifowi smoka. Nie rozumiałem, po co Ramón wyszedł poza las, ku niebezpieczeństwu, więc zapytałem go o to. Odparł mi jedynie, że polowanie zakończone. I strzelił dziwną, cieniutką strzałą prosto pod mój... hm, jak to się zwie? Obojczyk, dzięki, Broniu. Potem obudziłem się na jakimś wozie, on siedział nade mną i rozmawiał z jakąś kobietą, nie znałem jej, ale miała bardzo, bardzo długie, jasne włosy. Twarzy nie widziałem. Ukryła za jakimś kapturem, bogato ubrana była, więc myślę, że jaka szlachcianka. Mówili o jakimś błękitnym bóstwie, ale co to miało znaczyć, nie wiedziałem. Wspominali o mieście... hm, nie znam się dokładnie na tutejszych nazwach, ale skojarzyło mi się z kapitanem jakimś.
- Capitar – podsunął Reynevan. – Stolica Rivenu, tak?
- Możliwe, możliwe – zgodził się Shemar. – Więcej nie pamiętam. Ciekawym, co u panienki Idalii – westchnął z rozmarzeniem. – Śliczne i mądre z niej było dziewczę, ze świecą takiego szukać! Zostawiłem ją wówczas w jaskini, miała opiekować się rannym księciem. On to już sympatyczny nie był, ale niechaj mu będzie, ma prawo być dziwny i smutny, skoro mu stolicę zabrali, ojca zamordowali, dom zburzyli. Ale z buźki też ładny, siostrzyczkę miał uroczą, oboje takie same, ciemne loczki na głowach.
Rynevan o dziwo nie przerywał, z lekko uniesionymi brwiami wsłuchując się w słowa Ramóna. A więc losy zarówno Theo, jak i Idalii splotły się z tym tkliwym nieznajomym? Aż dziwne zaczęło musię zdawać, że przez cały pobyt u Andrei nie mieli okazji szczerze porozmawiać o przyszłości. Dotarło do niego, że pod względem wiedzy o sobie byli właściwie jak obcy – znali swoje imiona i co poza tym? Po chwili coś go tknęło. Tak poważnie, mocno i dogłębnie.
- Jofre... – wyszeptał w końcu. – On...
Ciemne loczki? Dziwne usposobienie? Powiązanie z Ostią?
- Ach, właśnie! – Dźwięk dobiegający ze strony Shemara świadczył o tym, że ów właśnie pacnął się w czoło. – Teraz mi się przypomniało, że ten chłoptaś, książę znaczy, Jofre się zwał. Skąd wiedziałeś?
- Bo do tej pory znałem go jako służącego z Ostii – powiedział tępo Reynevan. Bronia roześmiała się na to skrzekliwie, a sam mężczyzna wpatrywał w przestrzeń wzrokiem wyrażającym coś na kształt skrajnego zdumienia i... nienawiści?
Błyskawica chyba przecięła niebo ponad nimi, bo nawet przez gęste, szczelne deski pomieszczenia, w którym się znajdowali, dotarł niezwykle donośny grzmot. Ktoś krzyknął, chyba Shemar, ale nagle w tym dziwnym, ciemnym więzieniu zapanował niezwykły chaos.
Szum z odległego krańca pułapki narastał, przemieniając się powoli w przenikliwy, przerażający pisk. Reynevan automatycznie zerwał się na nogi i chwycił za pas, chcąc dobyć miecza. Zaklął głośno, siarczyście i wściekle, gdy dotarło do niego, że jest właściwie bezbronny. Cofnął się o krok, nadepnął na czyjąś dłoń, miał już zacząć przepraszać, ale dłoń nawet nie drgnęła. Wrzasnął na cały głos, przeszywając powietrze swoim własnym strachem. Odskoczył w bok, ale drogę zawadził mu skrawek materiału, leżący na bliżej niezidentyfikowanym, podłużnym kształcie. Wyobraźnia Reynevana płatała figle, pobudzona nagle ciemnością i chaotycznymi dźwiękami. Mężczyzna nie potrafił odróżnić tego, co dzieje się naprawdę od tego, co widział tylko w umyśle. Gdy jego ramienia ponownie dotknęła dłoń Shemara, wreszcie znalazł jakiś punkt, na którym mógł się skupić. Ta dłoń była prawdziwa, ciepła i mocna – znał ją.
- Nie oddalaj się – usłyszał tuż obok siebie niski głos. – Razem jest bezpieczniej, cokolwiek by się nie działo.
- No, chłopy – odezwała się gdzieś z dołu Bronia. – Takie to duże, facety, a jak przyjdzie co do czego, to w portki robią.
- Czemu nie wstajesz? – zdenerwował się Reynevan. – Wszędzie wokół walają się trupy, coś dziwnego się dzieje, a...
- Ona już wstała – przerwał mu Shemar, mimo wszystko odrobinę rozbawiony, jednocześnie zaciskając nieco mocniej dłoń na barku towarzysza. – Jest krasnoludem.
Właśnie kiedy Reynevan miał się roześmiać na tę niespodziewaną wieść, tuż przed nim zapaliły się dwie pary białych ślepi pozbawionych źrenic i tęczówek. Dwa okrągłe białka łypały na niego przerażająco, zapalając się i gasnąc, a on stał jak wryty, oczekując najgorszego.
Nic się jednak nie wydarzyło, macki nocy nie wyciągnęły się po niego, a pisk ustał.
Tylko po to, by piorun mógł uderzyć w sam róg więzienia, roztrzaskując je na kawałeczki. Reynevan przez ułamek sekundy stał nieruchomo, obserwując szeroko otwartymi oczyma obraz, który się przed nim rozpostarł. Nie widział wszystkiego w zwolnionym tempie. Zanim potężna siła odrzuciła go do tyłu, zdołał jedynie dostrzec wylatujące w powietrze, na wpół zwęglone kości oraz przerażającą w swym dzikim majestacie postać, której czarne loki wirowały w zabójczym tempie. Na samym końcu, gdy moc wybuchu odrzuciła go już do tyłu, poczuł przerażający strach, uniósł się wysoko w górę, zupełnie oszołomionym już umysłem dostrzegł rozerwane na pół niebo.
Dzikiego, przepełnionego rozpaczą wrzasku kogoś stojącego na samym środku ogrodu rzekomej księżniczki Republiki Nadmorskiej już nie zdołał usłyszeć.

***
*Wy tego nie wiecie, bo zła Imloth dopiero poprawia i uzupełnia rozdziały, które wrzuci hurtem wkrótce. Nie żeby była dopiero przy piątym czy coś, a Shemar pozostawał dla was dziwnym, niepamiętanym człowieczkiem.


Delektujcie się przedostatnim rozdziałem, delektujcie. Nie wiem, jaki jest, nie czytałam go jeszcze w całości. Początek pisałam w bólach, potem rozkręciłam się, potem znów przyszły problemy, a końcówka poleciała w niedzielny wieczór jak z bicza strzelił.
Postanowiłam przestać usuwać cytaty z początków rozdziałów. Praktycznie przy każdym jakiś był (stanowił fragment tekstu piosenki, przy której pisałam lub która przyniosła mi natchnienie), jednak zawsze je w końcu porzucałam. A co mi tam, nie umrzemy.