wtorek, 5 marca 2013

Rozdział XXIV



- Reynevan...
Przestraszony szept Marii zlał się z falą szmerów i syków, które wciąż przetaczały się pomiędzy demonami. Źrenice klęczącej dziewczyny były rozszerzone do granic możliwości, przez co niemal zasłoniły zielonkawe tęczówki. Pierś unosiła się i opadała prędko, zaś serce uderzało prędzej, niż powinno, sprawiając, że wyraźnie widoczne na skroniach żyłki pulsowały silnie.
Trwała już długo w bezruchu, bojąc się wstać... A może nawet nie mogąc? Mimo bezwładności ciała, przerażenie w oczach Marii powoli nabierało kształtu determinacji, przeradzało się w siłę. Zdawało się to zjawiskiem niecodziennym, ale w przypadku niespodziewanie walecznej istoty, jaką była ona, zupełnie nie dziwiło.
Wokół szalały demony. Inaczej nie dało się ująć tego, co działo się na terenie posesji księżniczki południowych krain. Czerń ich materialnych postaci przeplatała się z czerwienią krwi rannych, świst sztyletów i chrapliwych oddechów zaś – z hukiem uderzających o ciała desek. Jofre zerwał się z ziemi natychmiast po upadku, schwyciwszy rozbitą butelkę, o którą miał wątpliwą przyjemność uderzyć nogą. Stwierdził jednak, że broń zupełnie mu nie odpowiada, więc pobiegł przed siebie i przypadł do gruzowiska, z którego wygrzebał bardzo, bardzo dziwnym trafem całkiem zgrabną okiennicę. Shemar wojował w pobliżu krasnoludzkiej kobiety, której rozwiane włosy powoli mokły od rozpoczynającej się ulewy. Dopiero wówczas Maria, przygwożdżona do ziemi przez znajomą, kochaną wręcz dłoń, uświadomiła sobie, jak dawno nie czuła na twarzy kropel deszczu. Ściągnęła brwi i wykrzywiła usta w błagalnym grymasie.
- Reynevan, co ty do cholery robisz...? No co? – jęknęła cicho, próbując odetchnąć. Wykrzywiła głowę, unosząc podbródek i usiłując wyrwać się spod nacisku mężczyzny. Bez skutku.
Reynevan bez wątpienia posiadał mięśnie i, również bez wątpienia, potrafił ich używać. Ale to nie był on, to nie była jego moc, nie jego wola. I Maria o tym wiedziała, dlatego nawet nie próbowała używać swojego ciała do walki z rosnącym naciskiem. Drżała, ale zbierała w sobie siły. Zaciskała zęby, ale nie poddawała się. Myślała, szykując się do działania. Przynajmniej próbowała. Ale jej nadzieja gasła za każdym razem, gdy w orzechowych oczach żołnierza nie dostrzegała ani jednego znajomego błysku. Gdy jego twarz, znajdująca się tak blisko jej własnej, była pusta i pozbawiona typowych, ludzkich uczuć. Gdy dłonie, przyciskające się do jej mostka, były lodowato zimne, a pierś – nieruchoma.
- Reynevan – powtórzyła, a kąciki jej ust bezwiednie uniosły się w rozpaczliwej formie uśmiechu.  – Czy ty mnie właśnie próbujesz zabić?
Odpowiedź nie nadeszła. Syki nie ustały. Nacisk rósł.
- Chcesz mnie zabić? Ja uratowałam ci życie – rzekła powoli, nie przerywając kontaktu wzrokowego, co kosztowało ją naprawdę wiele. – Pamiętasz? Na pewno pamiętasz. Reynevan no... – pisnęła.
Twarz mężczyzny ani drgnęła, za to ręce powędrowały prosto do szyi dziewczyny.
- To nie działa, tak? – zapytała cicho. – Dobra, rozumiem, że za mało mnie znasz. Że nie darzysz mnie żadnymi szczególnymi względami. Ale mam coś, co z pewnością przywróci ci rozum.
Zaciskające się z wolna palce utrudniały mówienie, ale Maria kontynuowała. Uparcie, powoli i wyraźnie, nie przerywając ani na moment. Uśmiechała się, choć do oczu napływały jej słone łzy rozpaczy. Rozdęła nozdrza, przymrużyła lekko oczy, a poruszające się podczas mówienia usta starała zachować od drgania.
- Rosa – wyszeptała z trudem. – Rosa. Jej imię mamrotałeś nocami, kiedy miałeś koszmary, jeszcze w moim domu. Pamiętasz? Rzucałeś się na łóżku, ściskałeś poduszki, wrzeszczałeś w nie. I jej imię, tylko jej imię dało się zrozumieć.
Trafiła w sedno. I aż się zdumiała. Spierzchnięte usta Reynevana powtórzyły bezgłośnie to imię, jakby w transie, jakby wbrew woli. A Maria mówiła dalej, czując bolesne ukłucie w sercu.
- Co takiego zrobiłeś, że nie mogłeś spać? Zostawiłeś ją? Porzuciłeś? Uciekłeś? Och, Reynevan. Skoro kochałeś ją mocniej, niż ta cała... głupia królowa demonów może sobie wyobrazić... to po co to zrobiłeś? Dlaczego ją zraniłeś? – zapytała na swój dziwny sposób rozczulająco, przekrzywiając głowę.
Nacisk na szyję zmalał. Dłonie z trudem oderwały się od skóry dziewczyny, po czym gwałtownie dopadły jego własnej. Maria wydała z siebie zduszony krzyk, usiłując się zerwać z ziemi. Jednak po zbyt szybkim odruchu zobaczyła tylko ciemność przed oczami, zakręciło jej się w głowie, po czym znów upadła na twardą ziemię. A Reynevan tymczasem toczył zawziętą walkę z samym sobą, co mogłoby wyglądać przekomicznie, gdyby tylko nie powaga sytuacji. Bo człowiek opętany jest straszny. I taki właśnie był on.
Maria zacisnęła pięści i podniosła się powoli, unikając gwałtownych ruchów. Czuła ból w mostku i ciągłe zawroty głowy, ale wyprostowała kolana i wbiła zdesperowany wzrok prosto w szamoczące się ciało Reynevana. Ułamek sekundy wystarczył jej na namysł. Potem przyszedł czas na krótki sus, dzięki któremu znalazła się tuż nad Reynevanem. Szybkie nachylenie. Schwycenie nadgarstków. Przygniecenie ich do ziemi ciężarem całego ciała. Załamany krzyk rozpaczy.
- Reynevan! – wrzasnęła prosto w jego twarz, ostatkami sił przytrzymując ręce mężczyzny przy ziemi. Kolanami przygniotła jego pierś, o ramię zaś otarła swoje czoło, które zdążyło już pokryć się kropelkami potu. – Wyglądam ci na egzorcystkę?! Sam sobie radź! – głos uwiązł jej w gardle, zatrzymany przez atak kaszlu. Pył wzniecony przez sunące wokół demony zasłonił niemal wszystko wokół. Nie mogła złapać oddechu. – Jesteś silny... – wyjęczała z trudem.
A potem albo straciła siły, albo Reynevan – teraz mogący się raczej identyfikować z Czarną Panią – zregenerował swoje. Zgiął jej ręce, wykrzywił w nadgarstkach i w błyskawicznym tempie przetoczył ją na plecy, zrzucając z siebie. Maria, zdezorientowana, zamknęła oczy i w zupełnie naturalnym, bezwiednym geście skuliła się, zasłaniając głowę rękami.
Trwała tak chwilę, zupełnie ogłuszona. Czekała na cios. Nie miała pojęcia, co działo się wokół, czuła tylko szum pulsującej w uszach krwi. Zaciśnięte powieki niemal sprawiały jej ból, ale dawały beznadziejne, zupełnie bezpodstawne poczucie bezpieczeństwa, którego tak teraz potrzebowała. Huki wokół przestały mieć znaczenie. Właściwie to wszystko przestało. Życie, śmierć, na co komu żyć bez oka, bez domu, bez przyjaciół i planów. Bogowie, uchowajcie. Śmierć na polu walki brzmi lepiej niż tułaczka po tym łez padole.
Żartujesz, parsknęła nagle ta bardziej żywiołowa cząstka Marii, nakazując jej otworzyć oczy. Więc otworzyła.
Pisnęła cicho zaraz po tym, jak zobaczyła obraz przed sobą. Nie wiedziała, jak to się stało, ale wpatrywała się właśnie w rozdygotane plecy Reynevana, który to klęczał kilka kroków od niej z wyciągniętą przed siebie szyjką szklanej butli. Reszta leżała przed nim, sczerniała, połamana, rozgruchotana, dymiąca.
Mężczyzna rozprostował zdrętwiałe palce, wypuszczając z nich zarysowany kawałek szkła. Ten cicho upadł na miękką ziemię, znikając wśród pyłu, który w nietypowy, w pewnym sensie magiczny sposób otulał wszystko wokół. Kaszel Marii przywrócił Reynevana do rzeczywistości, sprawiając, że jego głowa od razu się odwróciła, a na twarzy zajaśniał samoistny, zmęczony uśmiech, który w ten typowy tylko dla niego sposób rozświetlał całą twarz.
- Dziękuję – rzekł ciężko, ocierając kurz z policzka i mrużąc oczy. – Dziękuję – powtórzył po chwili, wziąwszy głęboki wdech.
Uniesiona dotąd głowa dziewczyny opadła na ziemię, a na umorusaną i czerwoną twarz wstąpił uśmiech ulgi. Krople deszczu oczyszczały jej skórę z grud ziemi, coraz gęstsza ulewa powoli tłumiła pył. Maria szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niebo, dziwiąc samej sobie, ciesząc z tego niespodziewanego obrotu sprawy. Miała w głowie setki pytań, to jasne. Kiedy? Dlaczego? Czy to był kolejny demon? Jak on to zrobił...?  Nie posiadała jednak czasu ani na  poznanie tych odpowiedzi, ani na wydobycie czającego się gdzieś w zakątkach jej umysłu pytanie, czy będzie dziś obiad. Przyjęła więc wyciągnięta ku niej rękę i wstała, a gdy się zachwiała, wsparła swoje wymęczone ciało na silnym ramieniu. I to było właśnie to ramię, to był ten głos, ten wzrok i ten uśmiech. Ten Reynevan!
- Bałam się, że to się źle skończy – mruknęła niepewnie, odwracając głowę.
- Cóż, pewnie skończyłoby się źle, gdyby nie to, że coś mnie otrzeźwiło. – Uśmiechnął się.
- Co takiego?
- Innym razem. Gdzie reszta? – zapytał rzeczowo Reynevan.
- Nie mam pojęcia, gdzie jest Ida. Książę gdzieś tu się pałętał pod nogami – wyjaśniła, ruszając truchtem za Reynevanem, który z niewiadomych przyczyn obrał gwałtownie kierunek wiodący w stronę sadu. – No i jacyś dwoje nowi. Krasnoludzica i mięśniak. Ponoć znasz? – zapytała, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, warknęła zdenerwowana: – Reynevan, powiedz mi tylko, dlaczego nie idziemy im pomóc?!
- Idziemy pomóc Idalii – rzekł poważnie, może nieco roztrzęsiony. – Ona może być w gorszej sytuacji. Zresztą... – Odwrócił się i schwycił Marię za ramiona. – Ty lepiej idź się ukryć. Jesteś zmęczona, a potrzebujesz jeszcze dużo siły. Ja sobie poradzę.
Dziewczyna zmierzyła go pełnym politowania wzrokiem, po czym zrzuciła dłonie Reynevana ze swoich barków i wyminęła go dumnie.
- Sam się kryj, patałachu – parsknęła.
Mężczyzna uniósł brwi i uśmiechnął się kątem ust, kręcąc głową.
- Patałachu... – powtórzył, pocierając brwi palcami, po czym ruszył za dziewczyną, która ani na moment nie zwolniła tempa.
*
Spróbuj wyobrazić sobie pustkę. Jesteś tylko ty i ona, nic a nic poza wami. Po pewnym czasie ona zaczyna cię wypełniać, zabierać ci twoje uczucia i emocje; potem myślisz, że jest już tylko ona. Ale ty dalej trwasz, nie umierasz, jakby nic się nie działo. Czas się ciągnie, nie masz pojęcia, jaką miarą go objąć. Nie ma dni ani nocy. Jest tylko pustka. I nic więcej. Chyba że liczysz jeszcze siebie. A raczej swój wrak.
Idalia otworzyła gwałtownie oczy. Tak, to ona była wrakiem, to wokół niej ziała pustka. Bezczelna, czarna otchłań, która odebrała jej wszystko.
- Lain!
Ten głos... Ten znajomy, ciepły, tkliwy głos! Drgnęła, wpijając dłonie w swoją głowę. Więc jednak miała ciało? Więc jednak nie znikła?
- Lain, kochanie. Gdzie byłaś? Szukałam cię.
Skuliła się. Rozpoznała go. Nieraz słyszała tę samą kwestię podczas dziecięcych zabaw. Chciała krzyczeć, nie mogła, jej usta nie potrafiły się nawet rozchylić, by wydać jakikolwiek artykułowany dźwięk. Więc jednak odebrano jej głos? Więc jednak... znikała?
- Schowałaś się! Na tyle lat, dziecko. Wydoroślałaś. Wypiękniałaś. Moja, moja Lain’deah...
Podłożyła kolana pod brodę, ukrywając w nich twarz. Szarpała swoje jasne włosy jak największy z szaleńców. Nie wierzyła w tę czułość, tak zdumiewająco wyraźną i... jakby nie na miejscu.
- I pewnie chciałabyś być królową, moja mała, rezolutna blondyneczko?
Słusznie, że nie wierzyła, przypomniała sobie przecież. Ten głos nigdy nie był czuły naprawdę. Zawsze skrywał tę gorycz, która pojawiała się, gdy ktokolwiek wspominał o tym okropnym słowie na k. Odbierz mi słuch, pustko, błagała. Odbierz... Nim to zmieni się w koszmar.
- Królową! Nic z tego, maleńka. Masz krew na dłoniach. Och, tak, ja również. Ale to ty sprowokowałaś to wszystko! To wszystko twoja wina! Zbudziłaś demony. Wstydź się. Wiedziałam, że tak to się skończy. Nigdy cię nie pragnęłam. Nigdy cię nie kochałam. A krew na twych dłoniach splamiła cię doszczętnie. Jak teraz wydam cię za mąż? Nie uczynię tego. Do zakonu też cię nie przyjmą. Dziecko, biedne dziecko, co ci pozostaje...?
Parszywy śmiech. Parszywy ruch ręką. Parszywe uderzenie. Wszystko, co królewskie, musiało być parszywe.
- Śmierć!
*

- Weź ją na ręce, Rey! – krzyczała Maria, skulona pod pniem jednego ze sczerniałych drzew. Schwyciła się za głowę, zasłoniła oczy, przerażona i zupełnie zdezorientowana.
- Spokojnie, Maria, przecież oddycha. Żyje. Spokojnie! To ona, to Idalia, nic z nią się nie stało! Tylko straciła przytomność. No nie patrz tak na mnie. Leć po Jofre. Potrzebujemy go. Jego obecności.