wtorek, 5 marca 2013

Rozdział XXIV



- Reynevan...
Przestraszony szept Marii zlał się z falą szmerów i syków, które wciąż przetaczały się pomiędzy demonami. Źrenice klęczącej dziewczyny były rozszerzone do granic możliwości, przez co niemal zasłoniły zielonkawe tęczówki. Pierś unosiła się i opadała prędko, zaś serce uderzało prędzej, niż powinno, sprawiając, że wyraźnie widoczne na skroniach żyłki pulsowały silnie.
Trwała już długo w bezruchu, bojąc się wstać... A może nawet nie mogąc? Mimo bezwładności ciała, przerażenie w oczach Marii powoli nabierało kształtu determinacji, przeradzało się w siłę. Zdawało się to zjawiskiem niecodziennym, ale w przypadku niespodziewanie walecznej istoty, jaką była ona, zupełnie nie dziwiło.
Wokół szalały demony. Inaczej nie dało się ująć tego, co działo się na terenie posesji księżniczki południowych krain. Czerń ich materialnych postaci przeplatała się z czerwienią krwi rannych, świst sztyletów i chrapliwych oddechów zaś – z hukiem uderzających o ciała desek. Jofre zerwał się z ziemi natychmiast po upadku, schwyciwszy rozbitą butelkę, o którą miał wątpliwą przyjemność uderzyć nogą. Stwierdził jednak, że broń zupełnie mu nie odpowiada, więc pobiegł przed siebie i przypadł do gruzowiska, z którego wygrzebał bardzo, bardzo dziwnym trafem całkiem zgrabną okiennicę. Shemar wojował w pobliżu krasnoludzkiej kobiety, której rozwiane włosy powoli mokły od rozpoczynającej się ulewy. Dopiero wówczas Maria, przygwożdżona do ziemi przez znajomą, kochaną wręcz dłoń, uświadomiła sobie, jak dawno nie czuła na twarzy kropel deszczu. Ściągnęła brwi i wykrzywiła usta w błagalnym grymasie.
- Reynevan, co ty do cholery robisz...? No co? – jęknęła cicho, próbując odetchnąć. Wykrzywiła głowę, unosząc podbródek i usiłując wyrwać się spod nacisku mężczyzny. Bez skutku.
Reynevan bez wątpienia posiadał mięśnie i, również bez wątpienia, potrafił ich używać. Ale to nie był on, to nie była jego moc, nie jego wola. I Maria o tym wiedziała, dlatego nawet nie próbowała używać swojego ciała do walki z rosnącym naciskiem. Drżała, ale zbierała w sobie siły. Zaciskała zęby, ale nie poddawała się. Myślała, szykując się do działania. Przynajmniej próbowała. Ale jej nadzieja gasła za każdym razem, gdy w orzechowych oczach żołnierza nie dostrzegała ani jednego znajomego błysku. Gdy jego twarz, znajdująca się tak blisko jej własnej, była pusta i pozbawiona typowych, ludzkich uczuć. Gdy dłonie, przyciskające się do jej mostka, były lodowato zimne, a pierś – nieruchoma.
- Reynevan – powtórzyła, a kąciki jej ust bezwiednie uniosły się w rozpaczliwej formie uśmiechu.  – Czy ty mnie właśnie próbujesz zabić?
Odpowiedź nie nadeszła. Syki nie ustały. Nacisk rósł.
- Chcesz mnie zabić? Ja uratowałam ci życie – rzekła powoli, nie przerywając kontaktu wzrokowego, co kosztowało ją naprawdę wiele. – Pamiętasz? Na pewno pamiętasz. Reynevan no... – pisnęła.
Twarz mężczyzny ani drgnęła, za to ręce powędrowały prosto do szyi dziewczyny.
- To nie działa, tak? – zapytała cicho. – Dobra, rozumiem, że za mało mnie znasz. Że nie darzysz mnie żadnymi szczególnymi względami. Ale mam coś, co z pewnością przywróci ci rozum.
Zaciskające się z wolna palce utrudniały mówienie, ale Maria kontynuowała. Uparcie, powoli i wyraźnie, nie przerywając ani na moment. Uśmiechała się, choć do oczu napływały jej słone łzy rozpaczy. Rozdęła nozdrza, przymrużyła lekko oczy, a poruszające się podczas mówienia usta starała zachować od drgania.
- Rosa – wyszeptała z trudem. – Rosa. Jej imię mamrotałeś nocami, kiedy miałeś koszmary, jeszcze w moim domu. Pamiętasz? Rzucałeś się na łóżku, ściskałeś poduszki, wrzeszczałeś w nie. I jej imię, tylko jej imię dało się zrozumieć.
Trafiła w sedno. I aż się zdumiała. Spierzchnięte usta Reynevana powtórzyły bezgłośnie to imię, jakby w transie, jakby wbrew woli. A Maria mówiła dalej, czując bolesne ukłucie w sercu.
- Co takiego zrobiłeś, że nie mogłeś spać? Zostawiłeś ją? Porzuciłeś? Uciekłeś? Och, Reynevan. Skoro kochałeś ją mocniej, niż ta cała... głupia królowa demonów może sobie wyobrazić... to po co to zrobiłeś? Dlaczego ją zraniłeś? – zapytała na swój dziwny sposób rozczulająco, przekrzywiając głowę.
Nacisk na szyję zmalał. Dłonie z trudem oderwały się od skóry dziewczyny, po czym gwałtownie dopadły jego własnej. Maria wydała z siebie zduszony krzyk, usiłując się zerwać z ziemi. Jednak po zbyt szybkim odruchu zobaczyła tylko ciemność przed oczami, zakręciło jej się w głowie, po czym znów upadła na twardą ziemię. A Reynevan tymczasem toczył zawziętą walkę z samym sobą, co mogłoby wyglądać przekomicznie, gdyby tylko nie powaga sytuacji. Bo człowiek opętany jest straszny. I taki właśnie był on.
Maria zacisnęła pięści i podniosła się powoli, unikając gwałtownych ruchów. Czuła ból w mostku i ciągłe zawroty głowy, ale wyprostowała kolana i wbiła zdesperowany wzrok prosto w szamoczące się ciało Reynevana. Ułamek sekundy wystarczył jej na namysł. Potem przyszedł czas na krótki sus, dzięki któremu znalazła się tuż nad Reynevanem. Szybkie nachylenie. Schwycenie nadgarstków. Przygniecenie ich do ziemi ciężarem całego ciała. Załamany krzyk rozpaczy.
- Reynevan! – wrzasnęła prosto w jego twarz, ostatkami sił przytrzymując ręce mężczyzny przy ziemi. Kolanami przygniotła jego pierś, o ramię zaś otarła swoje czoło, które zdążyło już pokryć się kropelkami potu. – Wyglądam ci na egzorcystkę?! Sam sobie radź! – głos uwiązł jej w gardle, zatrzymany przez atak kaszlu. Pył wzniecony przez sunące wokół demony zasłonił niemal wszystko wokół. Nie mogła złapać oddechu. – Jesteś silny... – wyjęczała z trudem.
A potem albo straciła siły, albo Reynevan – teraz mogący się raczej identyfikować z Czarną Panią – zregenerował swoje. Zgiął jej ręce, wykrzywił w nadgarstkach i w błyskawicznym tempie przetoczył ją na plecy, zrzucając z siebie. Maria, zdezorientowana, zamknęła oczy i w zupełnie naturalnym, bezwiednym geście skuliła się, zasłaniając głowę rękami.
Trwała tak chwilę, zupełnie ogłuszona. Czekała na cios. Nie miała pojęcia, co działo się wokół, czuła tylko szum pulsującej w uszach krwi. Zaciśnięte powieki niemal sprawiały jej ból, ale dawały beznadziejne, zupełnie bezpodstawne poczucie bezpieczeństwa, którego tak teraz potrzebowała. Huki wokół przestały mieć znaczenie. Właściwie to wszystko przestało. Życie, śmierć, na co komu żyć bez oka, bez domu, bez przyjaciół i planów. Bogowie, uchowajcie. Śmierć na polu walki brzmi lepiej niż tułaczka po tym łez padole.
Żartujesz, parsknęła nagle ta bardziej żywiołowa cząstka Marii, nakazując jej otworzyć oczy. Więc otworzyła.
Pisnęła cicho zaraz po tym, jak zobaczyła obraz przed sobą. Nie wiedziała, jak to się stało, ale wpatrywała się właśnie w rozdygotane plecy Reynevana, który to klęczał kilka kroków od niej z wyciągniętą przed siebie szyjką szklanej butli. Reszta leżała przed nim, sczerniała, połamana, rozgruchotana, dymiąca.
Mężczyzna rozprostował zdrętwiałe palce, wypuszczając z nich zarysowany kawałek szkła. Ten cicho upadł na miękką ziemię, znikając wśród pyłu, który w nietypowy, w pewnym sensie magiczny sposób otulał wszystko wokół. Kaszel Marii przywrócił Reynevana do rzeczywistości, sprawiając, że jego głowa od razu się odwróciła, a na twarzy zajaśniał samoistny, zmęczony uśmiech, który w ten typowy tylko dla niego sposób rozświetlał całą twarz.
- Dziękuję – rzekł ciężko, ocierając kurz z policzka i mrużąc oczy. – Dziękuję – powtórzył po chwili, wziąwszy głęboki wdech.
Uniesiona dotąd głowa dziewczyny opadła na ziemię, a na umorusaną i czerwoną twarz wstąpił uśmiech ulgi. Krople deszczu oczyszczały jej skórę z grud ziemi, coraz gęstsza ulewa powoli tłumiła pył. Maria szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niebo, dziwiąc samej sobie, ciesząc z tego niespodziewanego obrotu sprawy. Miała w głowie setki pytań, to jasne. Kiedy? Dlaczego? Czy to był kolejny demon? Jak on to zrobił...?  Nie posiadała jednak czasu ani na  poznanie tych odpowiedzi, ani na wydobycie czającego się gdzieś w zakątkach jej umysłu pytanie, czy będzie dziś obiad. Przyjęła więc wyciągnięta ku niej rękę i wstała, a gdy się zachwiała, wsparła swoje wymęczone ciało na silnym ramieniu. I to było właśnie to ramię, to był ten głos, ten wzrok i ten uśmiech. Ten Reynevan!
- Bałam się, że to się źle skończy – mruknęła niepewnie, odwracając głowę.
- Cóż, pewnie skończyłoby się źle, gdyby nie to, że coś mnie otrzeźwiło. – Uśmiechnął się.
- Co takiego?
- Innym razem. Gdzie reszta? – zapytał rzeczowo Reynevan.
- Nie mam pojęcia, gdzie jest Ida. Książę gdzieś tu się pałętał pod nogami – wyjaśniła, ruszając truchtem za Reynevanem, który z niewiadomych przyczyn obrał gwałtownie kierunek wiodący w stronę sadu. – No i jacyś dwoje nowi. Krasnoludzica i mięśniak. Ponoć znasz? – zapytała, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, warknęła zdenerwowana: – Reynevan, powiedz mi tylko, dlaczego nie idziemy im pomóc?!
- Idziemy pomóc Idalii – rzekł poważnie, może nieco roztrzęsiony. – Ona może być w gorszej sytuacji. Zresztą... – Odwrócił się i schwycił Marię za ramiona. – Ty lepiej idź się ukryć. Jesteś zmęczona, a potrzebujesz jeszcze dużo siły. Ja sobie poradzę.
Dziewczyna zmierzyła go pełnym politowania wzrokiem, po czym zrzuciła dłonie Reynevana ze swoich barków i wyminęła go dumnie.
- Sam się kryj, patałachu – parsknęła.
Mężczyzna uniósł brwi i uśmiechnął się kątem ust, kręcąc głową.
- Patałachu... – powtórzył, pocierając brwi palcami, po czym ruszył za dziewczyną, która ani na moment nie zwolniła tempa.
*
Spróbuj wyobrazić sobie pustkę. Jesteś tylko ty i ona, nic a nic poza wami. Po pewnym czasie ona zaczyna cię wypełniać, zabierać ci twoje uczucia i emocje; potem myślisz, że jest już tylko ona. Ale ty dalej trwasz, nie umierasz, jakby nic się nie działo. Czas się ciągnie, nie masz pojęcia, jaką miarą go objąć. Nie ma dni ani nocy. Jest tylko pustka. I nic więcej. Chyba że liczysz jeszcze siebie. A raczej swój wrak.
Idalia otworzyła gwałtownie oczy. Tak, to ona była wrakiem, to wokół niej ziała pustka. Bezczelna, czarna otchłań, która odebrała jej wszystko.
- Lain!
Ten głos... Ten znajomy, ciepły, tkliwy głos! Drgnęła, wpijając dłonie w swoją głowę. Więc jednak miała ciało? Więc jednak nie znikła?
- Lain, kochanie. Gdzie byłaś? Szukałam cię.
Skuliła się. Rozpoznała go. Nieraz słyszała tę samą kwestię podczas dziecięcych zabaw. Chciała krzyczeć, nie mogła, jej usta nie potrafiły się nawet rozchylić, by wydać jakikolwiek artykułowany dźwięk. Więc jednak odebrano jej głos? Więc jednak... znikała?
- Schowałaś się! Na tyle lat, dziecko. Wydoroślałaś. Wypiękniałaś. Moja, moja Lain’deah...
Podłożyła kolana pod brodę, ukrywając w nich twarz. Szarpała swoje jasne włosy jak największy z szaleńców. Nie wierzyła w tę czułość, tak zdumiewająco wyraźną i... jakby nie na miejscu.
- I pewnie chciałabyś być królową, moja mała, rezolutna blondyneczko?
Słusznie, że nie wierzyła, przypomniała sobie przecież. Ten głos nigdy nie był czuły naprawdę. Zawsze skrywał tę gorycz, która pojawiała się, gdy ktokolwiek wspominał o tym okropnym słowie na k. Odbierz mi słuch, pustko, błagała. Odbierz... Nim to zmieni się w koszmar.
- Królową! Nic z tego, maleńka. Masz krew na dłoniach. Och, tak, ja również. Ale to ty sprowokowałaś to wszystko! To wszystko twoja wina! Zbudziłaś demony. Wstydź się. Wiedziałam, że tak to się skończy. Nigdy cię nie pragnęłam. Nigdy cię nie kochałam. A krew na twych dłoniach splamiła cię doszczętnie. Jak teraz wydam cię za mąż? Nie uczynię tego. Do zakonu też cię nie przyjmą. Dziecko, biedne dziecko, co ci pozostaje...?
Parszywy śmiech. Parszywy ruch ręką. Parszywe uderzenie. Wszystko, co królewskie, musiało być parszywe.
- Śmierć!
*

- Weź ją na ręce, Rey! – krzyczała Maria, skulona pod pniem jednego ze sczerniałych drzew. Schwyciła się za głowę, zasłoniła oczy, przerażona i zupełnie zdezorientowana.
- Spokojnie, Maria, przecież oddycha. Żyje. Spokojnie! To ona, to Idalia, nic z nią się nie stało! Tylko straciła przytomność. No nie patrz tak na mnie. Leć po Jofre. Potrzebujemy go. Jego obecności.


*

Dlatego kilka minut później książę trzymał ją na kolanach. Drżącą, zmarzniętą, przerażoną. Walka była skończona. Demony pokonane. Ale ona...
Sklejone od krwi włosy Idalii lepiły się wokół jej zupełnie bladej twarzy, której rysy gdzieś się zatarły, utraciły ostrość i kształt. Zaciśnięte usta trwały nieruchomo, w oczach wrzał ból. Trzymała dłonie kurczowo uczepione poszarpanej kurtki Jofre, wpijając palce w miękki, ciepły materiał, przywieziony jeszcze z Ostijskiego królestwa.
- Puść... – poprosiła cicho. – Nigdzie dalej nie pójdę. Nie dam rady.
- Dasz – zapewnił ją Jofre, kręcąc się nerwowo. – Ida no, dasz.
Milczała, oddychając płytko. Wpatrywała się w oczy księcia tak intensywnie, jakby były jedynym, co widziała. Z miejsca postronnego obserwatora trudno uwierzyć w to, że sytuacja ze strony poetki była zupełnie wyzuta z romantyzmu i innych jego pochodnych. Ale tak właśnie było.
W jej spętanym sidłami szaleństwa umyśle panował nieprzenikniony mrok. Wszystkim, co widziała przed sobą, były dwa wąskie, czarne punkty źrenic Jofre, otoczone brązowym pierścieniem tęczówek – za nimi nie było nic, nic oprócz bezdennej głębi. Z trudem powstrzymywała się od krzyczenia, ale strach, jaki czuła, był nie do opisania. Drżała cała, od środka i z zewnątrz, jak gdyby ktoś zanurzył ją w skutym lodem jeziorze. Gdy podłużny, nieregularny kształt prędko przemknął przed jej oczami, gwałtownie szarpnęła ubranie księcia.
- Co to było? – szepnęła z trudem. – Boję się.
- O czym mówisz...
- Tam... – Wyciągnęła niemrawym gestem rękę ku górze. – Coś tam leciało. Po niebie. Kształt. Dziwny.
Książę przekrzywił głowę, nie rozumiejąc. Nie miał pojęcia, jak pomóc Idalii i co gorsza czuł, że chwila spokoju ma się ku końcowi. Odwrócił głowę w bok, pragnąc powiedzieć coś Reynevanowi, ale nie pozwolił mu na to zduszony krzyk poetki, która natychmiast cała się spięła. Strach w jej oczach rósł.
- Co się stało? – zapytał niezamierzenie zmęczonym głosem, delikatnie odrywając zaciśnięte ręce od swoich ramion.
- Ciemno... Ale to było... jeszcze ciemniejsze – wyszeptała nieskładnie, poruszając niespokojnie głową.
Jofre jęknął z bezradności i zdenerwowania. Odwrócił wzrok i wpatrzył się w gęstwinę połamanych drzew, jaką był teraz chory sad. W głowie, jak na złość, miał tylko dwa słowa: bezradność i beznadzieję. Reynevan stał kilka metrów od nich, obejmując ramieniem zaspaną Marię i niecierpliwie przebierając w miejscu wykończonymi nogami. Jego zabrudzona błotem twarz była ledwo widoczna, ale oczy spozierały na księcia zupełnie przytomnie i czujnie.
- Myślę – zapewnił go cicho o swym wsparciu, uśmiechając się ze smutkiem. Potem przeniósł wzrok na półżywe dziewczę. Też nie wiedział, jak jej pomóc.
Idalia trwała w bezruchu, błądząc oczyma po nieboskłonie. Oddychała szybko i chrapliwie, kurczowo wtulając głowę w księcia.
Nie rozumieją, myślała, nie mają pojęcia, co tu się dzieje. Nie widzą? Nie czują? Ból, wszędzie! Strach... strach. Nie pójdę. Nie wstanę. One wezmą mnie i odejdą.
- Idźcie – powiedziała głośno. – Błagam was, idźcie!
- Głupia jesteś – szepnął z zabłąkanym na ustach uśmiechem Jofre. – Naprawdę.
-  Sam jesteś głupi – odparowała mu, a złość nieco dodała jej oczom życia. – Ty masz do odbicia własny kraj – dodała z nieco większą świadomością. – Do obronienia honor. Idź.
- Do obronienia to ja mam teraz ciebie – oznajmił książę zdecydowanie, biorąc Idalię pod ramiona. – Potem przyjdzie czas na sprawy wagi państwowej.
Poetka zupełnie bezwiednie uniosła kąciki ust ku górze, a na jej twarzy powstał na ułamek sekundy ciepły uśmiech pełen zrozumienia, nie pozbawiony jednak niepewności. Jofre odetchnął, zadowolony z tego, że wreszcie dostrzegł w jej oczach coś oprócz strachu.
W tym momencie do rozmowy włączyła się zupełnie znudzona Bronia, zapomniana przez wszystkich, do tej pory skryta w cieniu.
- Starczy tych romansów, dzieciaki – rozkazała skrzekliwym głosem. – Skoroście się już dogadali, czas najwyższy stąd wybyć!
- Szybko, proszę – poprosiła Idalia, powoli wstając z pomocą księcia. – Ja wciąż je czuję. Będą nas gonić. Demony. Mówię, że lepiej by było, gdyby...
Spoglądający na to wszystko Reynevan uśmiechnął się kątem ust, co zdawało się być zupełnie nie na miejscu, westchnąwszy wcześniej głęboko i jakby z ulgą. Jednym, krótkim gestem uciszył Idalię. Co dziwne, był w pewnej mierze szczęśliwy. Teraz nie musiał już czuć nienawiści do stojącego przed nim chłopca. To, co wcześniej uznawał jako swój obowiązek, odeszło w niepamięć. Ów młodzik był księciem Ostii, racja, a Ostia zabrała Reynevanowi ojczyznę i dzieciństwo, ale ten mały, upierdliwy osobnik z ciemnymi lokami okalającymi twarz, nie był tak wierną kopią swego ojca, jak do tej pory żołnierz myślał.
- Gonić będą, co? – Krasnoludzica zatarła ręce. – A konno to państwo jeździć umieją?
- Jasna sprawa – potwierdził Shemar, zakładając ręce na piersi. – Tylko nie mamy koni.
Bronia odchrząknęła i spojrzała spod rzęs na wszystkich po kolei, wiodąc po zgromadzonych wzrokiem pełnym powagi. Wyciągnęła krótki, pulchny palec wskazujący i wytknęła nim nos stojącego akurat naprzeciw niej księcia.
- To, co zaraz zrobię, potraktujecie tak, jak gdyby nigdy nie miało miejsca – oznajmiła tonem hipnotyzera, unosząc wysoko krzaczaste brwi. – Zrozumiano?
Wszyscy bez wahania pokiwali głowami, mniej lub bardziej ochoczo, ale zdecydowanie. Krasnoludzica westchnęła głośno i pociągnęła nosem, ocierając go jednocześnie wierzchem dłoni. A potem krzyknęła coś bardzo chrapliwego, długiego i skomplikowanego, wprawiając w osłupienie stojących wokół niej ludzi. Gdy wreszcie zamilkła, z zadowoleniem wciągając rześkie powietrze do płuc, mina każdego z nich była bezcenna: zamyślona, skupiona i zdumiona. Reynevan drapał się po brodzie, oczekując jakichś czarów, Shemar spoglądał na Bronię z niewyjaśnionym podziwem, Jofre i Maria jak na komendę zmrużyli oczy. Tylko Idalia błądziła wzrokiem wokoło, marszcząc brwi.
- Dobra, lubię marnować czas – westchnęła w końcu Bronia, krótkim pstryknięciem przywracając resztę do pionu. – Krasnoludy nie umieją czarować – burknęła. Niski lud od zawsze zazdrościł elfom ich zdolności. – Dalej, ludzie, myślcie! Andrea była księżniczką.
- Nie by... – zaczął Jofre, ale krasnoludzica machnęła tylko ręką.
- Była, była, jeno jej się zmarło i zademoniło. Wracając do sedna. Jak tu przybyliście?
- Powozem – odparł zdziwiony pytaniem Reynevan.
- A wóz sam sobie jechał?
- Nie...?
- Więc dlaczego – zaczęła nienaturalnie spokojnym tonem Bronia – dlaczego, ja pytam... Dlaczego żadne z was do tej pory nie wpadło na to, że te konie skądś się wzięły, coś musiały jeść i gdzieś mieszkać?! – ryknęła na cały głos, aż zadrżały czubki drzew.
- Zaiste – westchnęła drżąco Idalia. – Nie wpadliśmy na to.
- Więc dlaczego... – warczała dalej krasnoludzica – stoicie tu jeszcze, dupy wołowe, kiedy demony mogą w każdej chwili powrócić i was, jakby nie było, ZABIĆ?!
Więcej nie trzeba było. Reynevan, stłumiwszy śmiech na dźwięk wyzwania ich od „dup wołowych”, jako pierwszy rzucił się w stronę przybudówki, na którą właściwie nigdy nie zwracał uwagi – ot, po prostu była, nieduża, obrośnięta spopielonym nieco bluszczem. Było to miejsce, które postanowił sprawdzić jako pierwsze, poszukując stajni. Kiedy dotknął lekko zadrapanych drzwi, ze zdumieniem zauważył, że trzy ściany cudem ocalały od wybuchu, znajdując się po przeciwległej stronie domostwa. Jedna po części zmuszona została do pożegnania się z pokrywającym ją tynkiem, reszta trwała dzielnie. Reynevan westchnął cicho i ostrożnie otworzył drzwi.
Najpierw w nozdrza uderzył go duszny zapach, a potem podkute ostrymi hacelami końskie kopyto, pozbawiając mężczyznę równowagi.
Do tej pory Reynevan wychodził z założenia, że konie to zwierzęta atakujące tylko w ostateczności, więc albo teraz nastała owa ostateczność, albo i konie były tu szatańskie. Zdziczały kary wierzchowiec, stanąwszy chwilę wcześniej dęba, przeskoczył nad powalonym Reyevanem i nie poświęcił mu ani sekundy uwagi więcej.
Niedługo później drugi koń siwej maści przydreptał z wnętrza stajni spokojnym kłusem i idealnie dopasował rytm kroku, zajmując nogami w puste przestrzenie ziemi pomiędzy rozwleczonym na ziemi mężczyzną. Oglądanie końskich podbrzuszy nie należało do najprzyjemniejszych uczuć w życiu żołnierza – choć przyznać musiał, że już nieraz był do tego zmuszony – dlatego z wielką radością przywitał pomocną dłoń Broni, która dopiero teraz dobiegła tu na swoich krótkich nóżkach. Przetoczył się na bok i zaklął cicho.
Kilka sekund później już stał, trzymając się za krwawiący nos. Bolał on przy każdym dotknięciu, puchnął w niewiarygodnie szybkim tempie,  nie pozwalał zaczerpnąć powietrza przez nozdrza. Reynevan jęknął, niezadowolony, jednak całą swoją siłą powstrzymał się od jakiegokolwiek narzekania. Cóż, będąc szczerym, nie liczył na szczególne wyrazy współczucia ze strony krasnoludzicy, która z niewymownym zainteresowaniem obserwowała to, co właśnie działo się na polanie. Shemar... no właśnie.
- Co on robi? – zapytał chrapliwym głosem Reynevan, rzucając przelotne spojrzenie na Bronię.
- Nie widzisz? – Wzruszyła ramionami. – Zaklina.
Jeśli cuda, jakie wojownik wyczyniał z oszalałym koniem i jego wiernym towarzyszem naprawdę były zaklinaniem, to Reynevan koniecznie musiał dodać je do listy rzeczy, których należy się nauczyć. Ciemnoskóry mężczyzna był zdecydowany w ruchach, ale jednocześnie delikatny. Potrafił sprawić, że rozpędzony w galopie wierzchowiec zatrzymał się na widok jego rozpostartych rąk. Co prawda ze rumak złością przeniósł ciężar ciała na tylnie nogi, gotowy do stanięcia na nich, jednak, widząc niewzruszony wzrok człowieka, wyprostował się. Szarpnął łbem, rozdął chrapy i parsknął, kręcąc się niespokojnie w miejscu i błyskając białkami. Jego czarna sierść lśniła już od potu, gdy dłoń Shemara zetknęła się z umięśnioną, rozgrzaną szyją. Minutę później, gdy u boku karego ogiera zjawił się siwek, ów uspokoił się niemal całkowicie. A potem, nakłoniony do tego śmiałym gestem wojownika, zniżył łeb ku ziemi i uklęknął na jedną z przednich nóg, drugą prostując i przesuwając o krok do przodu. Zaprezentował tym samym niezwykły ukłon, który, bądź co bądź, był zwykłą sztuczką, lecz którego ktoś musiał uczyć go miesiącami. Reynevan na ten widok uśmiechnął się lekko i ze szczerym podziwem, którego nie miał zamiaru skąpić komuś takiemu jak Shemar.
- No, no, żołnierzyku – skarciła go nagle Bronia. – Ty się już tak nie szczerz, tylko ogłowie chwytaj ze stajni, siodło przynoś! Jasne? Tee, ksiąąążuuulkuuu! – ryknęła w stronę stojącego z dziewczętami księcia, zwracając tym samym uwagę siwego konia, który z zaciekawieniem wygiął ku niej dumną, długą szyję. – Ruszajże się pomóc przy koniach, babeczki sobie poradzą!
Jofre wymamrotał coś oburzonym tonem, ale postanowił wyjątkowo posłuchać krasnoludzicy, która budziła w nim dość niewytłumaczalny respekt – jakby sama była stworzona do władania. I, co więcej, miała w tym duże doświadczenie.
Podbiegł więc truchtem do Reynevana i wspólnymi siłami odnaleźli na stajennych drążkach eleganckie szory w kolorach tak egzotycznych, że w tej części kontynentu można było je spotkać tylko w domu Andrei; doszukali się także czystych, skórzanych i naoliwionych ogłowi, ozdobnych czerwonych piórek, kilka rodzajów czapraków – żółtych, czerwonych, pomarańczowych, miękkich, grubych, cieńszych, dużych, średnich, wyciętych, prostokątnych... Wreszcie, już na najwyższych drążkach, wisiały siodła. Wypielęgnowane i z czarnej, miękkiej skóry, jednak mimo pozornej idealności coś było w nich nie tak.
- One są damskie. To damskie siodła – jęknął nagle starszy z mężczyzn i uderzył głową w jedną z kulbak. – Na nich nie da się jeździć w kilka osób. Chyba że lubisz, jak coś ci się...
- Dobra, dobra – burknął Jofre. – Starczy. Możemy wysłać dziewczyny na koniach, a my...
- Książę – westchnął Reynevan, przerywając mu. – Naucz się odróżniać odwagę i poświęcenie od głupoty spowodowanej nieumiejętnością racjonalnego myślenia, dobrze? Wystarczy, że pojedziemy na oklep, bez siodeł, to już dwa wolne miejsca.
Jofre uniósł brwi i założył ręce na piersi, parsknąwszy z pogardą. Dopiero po chwili coś do niego dotarło, a z wrażenia aż się zapowietrzył.
- Zaraz, zaraz – zaczął z wolna. – Powiedziałeś... Książę?
- Och – westchnął beznamiętnie Reynevan. – To miała być tajemnica, co? Żebym przypadkiem nie zrobił zamachu na twoje życie, młody dziedzicu z Ostii?
- Jaka... – warknął zbulwersowany książę. – Jaki zamach!? O czym ty w ogóle mówisz? Wiesz, gdzie ja właściwie mam swoje życie? O, proszę. – Wskazał na wyłożony brudną słomą koński boks w najdalszym kącie stajni. – Dokładnie tam je mam! – wybuchnął. – Więc jeśli nawet byś chciał mnie zamordować, proszę bardzo, uczyń to nawet teraz. I tak się nie wybieram odzyskiwać Ostii.
Reynevan zaśmiał się pod nosem, krótko podsumowując zachowanie księcia, co jeszcze bardziej zdenerwowało rozwścieczonego delikwenta. Nie tak Jofre wyobrażał sobie moment, kiedy ten człowiek dowie się o jego pochodzeniu! Myślał, że padnie na kolana i obieca wieczną służbę, a jeśli nie, to chociaż skłoni głowę. A on się śmiał. Tak po prostu.
- Mój mały książę – westchnął żołnierz cicho i z politowaniem wypisanym w brązowych oczach. – Powiem ci jedną rzecz, jeśli, rzecz jasna, się zgodzisz w całej swej łasce. Stare, piękne przysłowie, które moja matka powtarzała mi codziennie.
- Słucham, jaśnie panie – odrzekł młodzieniec z ironią.
- Nie bądź taki do przodu – szepnął Reynevan z nieukrywanym uśmiechem, kładąc mu rękę na ramieniu – bo ci z tyłu zabraknie.
Po czym schwycił dwie pary ogłowia i odwrócił się na pięcie, zmierzając ku wyjściu. A Jofre stał, stał jak słup soli, jak wryty, jak kamień. Każde z tych określeń idealnie oddawało stan, w którym uparcie trwał, gdy żołnierz oddalał się swoim pewnym, szlachetnym krokiem i przyglądał lśniącym wędzidłom wzrokiem pełnym koncentracji.
Dopiero ciche rżenie z głębi stajni sprawiło, że wykazał jakiekolwiek zainteresowanie sięgające poza to, co trzymał w rękach. Przeniósł wzrok na księcia, a potem za jego plecy, gdzie z pozornie pustego boksu wyzierały teraz dwa ciemne łby młodziutkich koni z białymi gwiazdkami na czołach. Reynevan na moment rozpłynął się w zachwycie na ich widok, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu i rzucił księciu wymowne spojrzenie.
- Nie kozakuj mi tu, jaśnie panie – przedrzeźnił księcia – tylko znajdź ogłowie dla tych delikwentów i ich prędko przyprowadź. Zaraz się dowiemy, jak współcześni władcy jeżdżą na oklep! – Świsnął opartym o ścianę stajni palcatem, po czym mrugnął porozumiewawczo do księcia i wyszedł.
Jofre zadrżał, zdenerwowany własnym idiotyzmem i przybity czymś, co posiadał Reynevan, a czego on sam bardzo pragnął. Nie zdołał tego jednak zdefiniować w porę, bo na zewnątrz dojrzał fioletowy błysk.
I nim zdążył on na dobre zgasnąć, książę był już przy drążkach, już chwytał pierwsze lepsze uzdy i w dwóch susach znalazł się przy boksie. Odryglował go i, ignorując lekką konsternację wierzchowców, zapiął im kolejno nachrapniki i podgardla, wyregulował pospiesznie niepasujące do rozmiarów łbów paski, pozostawiając z pośpiechu grzywę uklepaną na płaskim czole. Schwycił dwie pary wodzy, po czym, szczerze zdumiony końską odwagą, pobiegł w stronę zgromadzonych przed stajnią ludzi. Do niewyczyszczonych kopyt prowadzonych przez niego wierzchowców przykleiła się brudna ściółka, tłumiąc nieco uderzające rytmicznie o drewnianą podłogę podkowy. Książę usiłował iść pewnie i krzepko, choć serce waliło mu jak szalone, a obraz przed oczami co chwila wirował. Nabrał powietrza do płuc i prędko ocenił, co działo się wokół.
- Widok, mogę rzec, dość typowy dla tego miejsca – zauważył cicho, spoglądając na pogodowe anomalia.
Siedzący już na karym wierzchowcu Shemar uśmiechnął się na te słowa, chwytając mocniej wodze. Pasowały idealnie do jego silnych rąk, a pewny dosiad dodawał mu może nie dostojeństwa, ale godności z pewnością. Reynevan właśnie podsadzał za jego plecy spiętą i mamroczącą bez ustanku Idalię, za co Jofre miał ochotę spiorunować go porządnie wzrokiem. Nie do końca wiedział dlaczego, ale po prostu miał. Bronia próbowała się wspiąć na stojącego cierpliwie siwka, jednak jego położone po sobie uszy nie zwiastowały zadowolenia, a wiercący się tułów zdecydowanie nie ułatwiał manewrów.
- Nooo! – warknęła zdenerwowana krasnoludzica, na co błyskawicznie zareagowała Maria, biorąc ją pod pachy. – Do czego to doszło, żebym ja się na konia wspindrać nie mogła bez cudzej pomocy! – sapnęła z niezadowoleniem, wreszcie siedząc na koniu. Na jej czoło wstąpiły kropelki potu, a na policzkach zjawiły się pąsowe rumieńce. Wyglądała dość niepewnie, tak zapewne się czuła, ale nie chciała tego po sobie okazywać, wobec czego wyprostowała się z godnością i skontrolowała wzrokiem okolicę.
- Tu się błyska, tam się błyska... Jakiś demon pewnie zaraz przyleci... urozmaiciłaby sobie ta Królowa Ciemności repertuar – westchnęła ciężko.
- Nie mów hop – roześmiał się ponuro Reynevan, teraz pomagając Marii wdrapać się na jednego z wierzchowców, które do tej pory trzymał książę.
Pomocny człowiek, pomyślał, i ma w sobie coś niezwykłego. A niech mnie, i tak pewnie niedługo umrę jako niedojrzały kretyn, na co mi marzenia o...
I teraz właśnie, przerzucając wodze przez szyję swojego pobudzonego konia, doszedł do wniosku, że kwintesencja tego, co ma w sobie Reynevan, mieści się w jednym słowie. Przeniósł wzrok na sięgającą po leżące na końskiej szyi wodze Marię, której zmęczenie było coraz bardziej widoczne.
On jest najzwyczajniej w świecie męski, wyręczyła go tymczasem w myśleniu dziewczyna, uśmiechając się ciepło do wskakującego za nią Reynevana. Czegoś więcej trzeba, żeby ktoś był niezwykły?
Nie czekając na odpowiedź, pozwoliła, by wziął od niej wodze i ustawił wierzchowca przodem do reszty zgromadzonych. Uśmiechała się bezwiednie cały czas, czując ogarniającą ją senność. Było jej ciepło, a strach... Jego nie było. I właśnie przez to czuła się przez to dziwnie – nie drżała, nie piszczała, nie miała rozbieganego wzroku. Po prostu dosiadła tego drobnego, młodziutkiego wierzchowca i, gdy tylko poczuła jego miękką grzywę pod swoimi dłońmi, odetchnęła.
Shemar ruszył jako pierwszy, prowadząc pewnie żwawego wierzchowca pomiędzy gruzami i szczątkami tego, co niegdyś było letnią rezydencją Andrei.
- Wiesz, Reynevan – zaczęła cicho Maria, gdy pochód wreszcie ruszył stępa, szukając miejsca do przejazdu. – Ostatni raz, kiedy to jechaliśmy razem, podróż zakończyła się nie najlepiej.
- To było dawno temu i nieprawda – odpowiedział lakonicznie i poniekąd pocieszająco. – Teraz będzie inaczej.
Jak  na ironię, właśnie w tym momencie ziemia niebezpiecznie zadrżała, a spłoszone wierzchowce zastrzygły uszami, wciskając kopyta w miękką glebę.
- Co się dzieje? – zapytał Shemar, odwracając się przez ramię. Obejmująca jego szerokie plecy Idalia łkała cicho, znów drżąc na całym ciele.
Maria przełknęła z trudem ślinę i rozejrzała się. Jej dłonie wpiły się w grzywę przerażonego wierzchowca, który tylko przez zdecydowanie ściągnięte wodze powstrzymał się od galopu, drepcząc nieustannie w miejscu.
Drzewa w sadzie trzęsły się jak podczas zbiorów, ale zamiast z owoców, spadała z nich czarna, bezkształtna masa. Kalała ziemię, wysuszała trawę, a potem zlewała się w jedną całość i przybierała najrozmaitsze kształty, których groza była nie do opisania. Figury płynęły niczym gęsty płyn, może smoła; nie odrywały się od podłoża, a mimo to demoniczne konie stępowały przed siebie, zaś otulone wyimaginowanymi szatami postaci szły wolno, poruszając płynną materią swojego ciała jak woalem.
- Do jasnej... – warknęła Bronia. – Nienawidzę czarnych paskud! Nie! – Z przyzwyczajenia sięgnęła do pasa. – Do licha, topora też nie mam.
- Odnoszę dziwne wrażenie – zaczął głośno Reynevan, ściskając swojego gniadosza łydkami – że specjalnie by się stalą nie przejęły!
Jako pierwszy pomknął galopem, wysuwając się na przewodnika. Za nim niespodziewanie pognały inne wierzchowce, nie słuchając już jeźdźców, a jedynie zmierzając za koniem, który w tej chwili zdał im się najrozsądniejszym przywódcą stada.
Twarze jeźdźców owionął lodowaty podmuch dzikiego cwału. Włosy Marii rozwiały się zupełnie jak przed kilkoma miesiącami, gdy wyruszała z domu. Teraz jej serce biło zdecydowanie zbyt szybko, ale nie obawiała się niczego. Miała ochotę przekląć samą siebie za to, że nie potrafi pojąć strachu widocznego w oczach innych; zastanawiała się, skąd bierze się ta jej obojętność, dlaczego nie drży jak Idalia na widok demonów? Co z nią nie tak? Nie dane jej było długo o tym myśleć.
Pierwszą przeszkodę, jaką było powalone drzewo, wierzchowce pokonały bez większych problemów. Potem nadszedł czas na śliską, żwirową ścieżkę, która stanowiła dla zestresowanych zwierząt inne wyzwanie. Pędzili pośród zniszczonego ogrodu, pośród uschniętych kwiatów lawendy i podłego zapachu krwi wymieszanej z różanymi olejkami, których fiolki leżały rozbite tuż przy wybitych okiennicach.
Fioletowe błyskawice były coraz częstsze, a topniejący na czarną masę ogród zdawał się oddzielać ich od reszty świata. Ciche syki, głośniejsze poszeptywania oraz nieznośne, przeciągłe piski raz po raz rozlegały się po bokach. Reynevan nienawidził tego uczucia niepewności. Gdy wreszcie postanowił nie uciekać, wrócić i stanąć twarzą w twarz z przeciwnościami, jakie zgotował dla niego los, nie mógł. Był zmuszony znów pędzić na urwanie karku, zwiewać przed czymś, z czym nie miał szans się zmierzyć. Irytowało go to tak bardzo jak złamany miecz, bez którego czuł się bezbronny i bezużyteczny. Teraz mógł tylko udowodnić, że jest dobrym jeźdźcem, wyszukując odpowiednią drogę ucieczki.
Nie zauważył jednak w porę, gdy znalazł się tuż przy furtce, przez którą kilka tygodni temu wjeżdżali powozem. Nie zauważył, bo zorientował się właśnie, że kilka metrów za ogonem ostatniego z wierzchowców pojawiła się postać, której nie chciałby nikt zobaczyć nawet w najgorszych snach. Potężna, ogromnych rozmiarów para smolistego konia i jeźdźca w zbroi o kolorze hebanu. Wybicie przy przeskoku przez półtorametrową przeszkodę sprawiło, że Reynevan znów stracił równowagę i pewnie stoczyłby się pod końskie kopyta czy został uprzejmie stratowany przez pozostałych, gdyby nie Maria.
Refleks dziewczyny był nie do opisania, tak samo jak szczęście Reynevana. Gdy byli w locie, przez odwróconą głowę utracił orientację, przechylił się na lewy bok dającego susa konia i zsunął z grzbietu, nie mogąc nawet uchwycić równowagi w strzemionach, których tym razem mu zabrakło. Pociągnął przypadkiem zdenerwowanego rumaka za wodze i uczepił się jego szyi, która wygięła się gwałtownie, prezentując rozdarte chrapy na psyku i zrozpaczone, czarne oczy.
I właśnie kiedy Reynevan był już pewien, że czas pożegnać się z życiem, a jego jedyna noga w zastraszającym tempie zsuwała się z końskiego zadu, za kołnierz jego koszuli szarpnęła silna dłoń przechylonej na bok Marii. Pod jej naciskiem puścił wodze, pozwalając wierzchowcowi rozprostować szyję i wylądować umiarkowanie lekko na rozmiękczonej ziemi. Gniadosz pędził w szaleńczym cwale, a wciąż przekrzywiona Maria usiłowała wciągnąć towarzysza z powrotem na grzbiet.
- No dalej! – wrzasnęła, spanikowana, a jej rozpuszczone włosy przysłoniły jej widoczność. – Rey, właź!
Mężczyzna nie mógł nawet się odezwać. Wygiął się jeszcze bardziej i zdobył na największy wysiłek, jaki były w stanie zaakceptować jego mięśnie. Gwałtownym szarpnięciem  oplótł koński zad silną nogą, po czym wyszarpnął się Marii i, utrzymywany wciąż przez pęd, szybko odepchnął się ręką od szyi wierzchowca, który gniewnie położył uszy po sobie i strzelił tylnimi nogami. Lądujący właśnie na jego zadzie Reynevan został gwałtownie wypchnięty do przodu, zderzył się czołem z potylicą dziewczyny, przygniótł ją przypadkiem do ciała konia, tłumiąc jej zdziwiony krzyk, ale... usiedział.
- Nie wierzę... – szepnął zszokowany, obejmując w przepraszającym geście Marię w pasie. – Wybacz. Możesz doliczyć do swoich zasług dwukrotne uratowanie mi życia – wysapał. – Dziękuję. Znowu.
Lekkie potrząśnięcia ramionami dziewczyny uznał za cichy, zdenerwowany śmiech. Wolał już się nie odwracać, wyprostował nogi i mocno uchwycił się boków konia, próbując nie naciskać jego słabizny i nie denerwować go jeszcze bardziej. Wszystkie mięśnie ciała mężczyzny były napięte, adrenalina wystrzeliła do krwi, źrenice raptownie się rozszerzyły. Oddychał szybko, próbując uspokoić rozedrgane ręce.
- Obiecałeś... – wysapała niespodziewanie Maria. – Obiecałeś, że ta jazda skończy się inaczej, tak? Że nie połamiemy się i nie potłuczemy. Więc pomagam ci tylko w dotrzymaniu przyrzeczenia.
Reynevan uśmiechnął się jedynie, bo na żadne mądre słowa nie było w tym momencie stać nawet jego.

Końskie kopyta waliły o ziemię nieustannie, minuta za minutą, ryjąc grunt, rozcinając ziemię, wyrywając szczątki traw. Piana cieknąca z pysków wierzchowców, osiadała na wędzidle, zsuwała się po szyjach, moczyła przytulone do grzywy ręce jeźdźców. Przedziwna, powiększająca się coraz bardziej dzika pogoń smolistych poczwar ciągnęła się za nimi, zdając płynąć tuż ponad lądem. Ich iskrzące się oczy odstraszyłyby każdego, poszarpana, zwisająca skóra przyprawiłaby o palpitacje najznamienitszego rycerza.
- One żywią się... strachem... – wycharczał z trudem Shemar. – Są jak w naszych legendach. Jak żywe. Nie zgubimy ich przenigdy!
- Zgubimy, matole! – ryknęła Bronia, przekomicznie wykrzywiając się w półsiadzie. Jej rude, cienkie włosy trzepotały na wietrze, raz po raz wpadając do ust, z których to były wypluwane i od których odganiane jak najdalej. – Dalej, wiaraa! Bić się nie mamy czym, ale jechać trza!
Pęd dodawał im siły. To było dziwne, bardzo dziwne, ale jazda w jakiś nadzwyczajny sposób sprawiała, że w ich sercach nie zamierała nadzieja. W takim momencie przydałby się czarodziej, jakaś nieziemska moc, bohater, dzika walka, szalone zrywy serc i wiary. Ale oni byli tylko ludźmi – tudzież krasnoludami – istotami marnymi i słabymi, niezmiennie niepotrafiącymi radzić sobie z jakąkolwiek formą czarów. Ratunek byłby cudem.
- Skręćta w prawo! – wrzasnęła znów krasnoludzica, szarpnąwszy konia za wodze. – Wybacz, siwa, jak bolało, ale nerwy mną trochu trzęsą – wymamrotała do konia, odbijając w stronę lasu, który piętrzył się na północy.
Cwał powoli zamienił się w zmęczony galop, piana skropiła szyję koni, oderwawszy się od ich warg przy kolejnym chrapnięciu. Raz czy drugi któryś się potknął, a wierzchowiec Shemara został nieco w tyle, obciążony zanadto.
I wtedy, kiedy byli kilkadziesiąt metrów od granicy lasu, stało się to, czego nikt, włączając w to stado demonów, się nie spodziewał. Pisk – wysoki, dziki, jakby orli, w zadziwiający sposób potężny i nieznoszący sprzeciwu – przeciął przestrzeń. W tej chwili zarówno Idalia,  jak i Reynevan, już wiedzieli, co się święci, bezwiednie wymieniając spojrzenia. Poetka, która do tej pory zdążyła powrócić do siebie, znów zapadła w dziwną apatię, w jej oczach błysnął niewyjaśniony lęk. Ciemnoskóry wojownik potrzebował dłuższej chwili, by zrozumieć; Maria zaś pamiętała ten nietypowy dźwięk, rozdzierający krzyk, jak przez mgłę. Jofre znieruchomiał najbardziej jak było to możliwe, uwzględniając jego położenie w stosunku do galopującego wierzchowca. Bezwiednie przeniósł wzrok na swoje udo, zagryzając wargę. Teraz tylko Bronia wyglądała na nierozeznaną w sytuacji, a jej niewielkie oczy błądziły po granatowym niebie, oczekując dalszego rozwoju akcji.
Najpierw znad krawędzi lasu wyłoniła się niedługa szyja, prawie zaczepiając o czubki wysokich sosen. Wystarczyło jedno machnięcie pary ogromnych, błoniastych skrzydeł, by drzewa wygięły się jak podczas wichury, a jeźdźcy poczuli na swoich twarzach gorący, mocny powiew. Wijący się, smukły ogon, zakończony trójkątną strzałką, był tylko dopełnieniem całego ciała. Zadziwiające, jak taka poczwara – ogromna, masywna, o krótkich, krępych łapach – potrafiła być na swój zadziwiający sposób piękna i delikatna. Brak miękkiego futra i długich nóg w całej krasie zastępowały lśniące indygiem łuski oraz długi, szlachetny łeb, który mógłby być dziełem jedynie wyśmienitego rysownika, potrafiącego wydobyć spod węgla zdecydowaną, pewną i kształtną kreskę. Dopiero gdy całokształt bestii znalazł się na niebie, zasłaniając gwiazdy, krasnoludzica zrozumiała.
- Bogowie! – ryknęła Bronia, wytrzeszczając oczy i pragnąc w głębi duszy zwinąć się w kłębek i nie podnosić głowy. – Jeszcze smok dołącza do naszej kompanii?!
- Oo rany... – Głos Marii był uzasadnienie zirytowany. Jej ręce z trudem trzymały wodze, kontrolując ruch wierzchowca, który już niezliczony raz próbował wyrwać się spod jej mocy. Przerażony koń, usłyszawszy smoczy ryk, zaczął sadzić jeszcze dłuższe susy, wybijając dziki rytm chwiejnymi kopytami. Cudem było, że jeszcze nie spanikował na tyle, by stanąć dęba, zrzucając jeźdźców.
- O rany!? – powtórzyła podenerwowana krasnoludzica. – My, krasnoludy, mówimy w takich chwilach co innego.
- Cóż takiego? – mruknął Shemar, marszcząc brwi.
Bronia nie zwlekała z odpowiedzią, odwróciła się jedynie przez ramię, zupełnie nie przewidując dalszych wydarzeń, i z miną pełną dzikiej satysfakcji wycedziła przez zęby dwa ulubione słowa, niecenzuralne, siarczyste przekleństwo.
W tym momencie kilka razy głośniejszy od poprzedniego ryk niemal dosłownie rozerwał przestrzeń, a strach zastygł w oczach skręconej wpół krasnoludzicy. Nim zdążyła mrugnąć, nim wykonała jakikolwiek ruch, nim schwyciła się mocniej łęku siodła – leżała na ziemi.
Nad głową ujrzała brzuch karosza dosiadanego przez Jofre, jedno z porządnie okutych kopyt uderzyło jej bark w dokładnie tej samej chwili, gdy poczuła uderzenie twardego gruntu, tracąc oddech. Wygięła się raptownie, próbując złapać większy haust powietrza, jednak okrutne uczucie bezdechu nie opuszczało jej ciała. Nie widziała, co dzieje się wokół, nie do końca rozumiała. Zaciągała się powietrzem, które nie mogło dotrzeć do jej płuc, próbowała utrzymać uciekające pod powieki oczy, jęczała z bólu. Słyszała krzyk w oddali, ktoś zbliżył się do niej, szarpnął zbyt mocno. Krzyknęła nisko, rozdymając nozdrza. Czyjaś dłoń podtrzymała jej głowę, niebo rozjaśnił błękitny płomień. Bronia patrzyła na to wszystko jak zahipnotyzowana, nieobecna, w głowie słyszała nieustanny, męczący szum. Ale on gasł, ona też zdawała się opadać z sił. Ktoś wziął ją na ręce, ktoś inny wywrzeszczał w eter słowa, których ona nie zrozumiała. Wokół działo się tak wiele, a ona dostrzegała tylko niebo. To piękne, granatowe sklepienie, usiane gwiazdami i zwieńczone kształtem smoka, który coraz bardziej się przybliżał. Lśnił, tak cudownie lśnił w świetle księżyca. Zbliżał się. Zionął błękitnym ogniem, tak zimnym i gorącym jednocześnie. A Bronia nie rozumiała, ale wierzyła.
Wierzyła, że wszystkie legendy, które jej opowiadano, są prawdziwe; że smoki, zgodnie z przepowiedniami, powróciły, a magia nigdy nie zginęła i nie zginie; że to wszystko  ma jakiś sens i, w końcu, że błękitny ogień, w kolorze elfickiej flagi, przyjdzie z odsieczą demonicznym mocom. Wierzyła. I, wierząc, straciła przytomność.

*
Cieniutki rogalik księżyca spokojnie przeglądał się w wodzie, chylił ku linii horyzontu łagodnym łukiem, gasząc przy okazji uparte gwiazdy. Noc miała się ku końcowi.
Woda łagodnie opływała nagie ciało Idalii, pluskając miarowo o brzeg i wylewając się na trawę przy każdym silniejszym ruchu dziewczyny. Dłonie gładziły cudownie gładką powierzchnię wody, delektując się ciepłem i spokojem, który poetka kojarzyła od dzieciństwa z wypełnioną po brzegi wanną. Co prawda dziś wygodną, szeroką balię, musiało zastąpić jej niespodziewanie odnalezione przez Reynevana gorące źródło, jednak przyjemność była dokładnie taka sama. Ów wodny cud natury znajdował się w uroczej, niedużej dolinie, w odpowiednim oddaleniu od drogi, lasu i wszelakich niebezpieczeństw.
Skoro o niebezpieczeństwach mowa, warto chyba wspomnieć, jak zakończyła się historia sprzed kilku tygodni. Smok, bestia o sile niewiarygodnej, spadł prosto na polanę, zalewając demoniczne maszkary strumieniem ognia. Idalia, przypominając sobie ten moment, nie rozumiała w pełni, jak to się stało, że po zetknięciu z płomieniami, upiory paliły się lepiej niż nasączone oliwą pochodnie; ogień ogarniał je całe, a przerażająca fala pisków, towarzysząca pożodze, była niczym w porównaniu z widokiem, który pozostał po smolistych poczwarach. Na samą myśl o tym poetka zadrżała, a wstrząsający nią dreszcz przypomniał o nieprzyjemnym uczuciu, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy spoglądała pamięcią wstecz. Obecności demonów nie czuła już od dawna, cieszyła się każdą chwilą wolności, w której nie czuła palącego bólem znamienia. Zupełnie odmienne uczucie wypełniało jej serce, gdy myślała o smoku. Na wspomnienie jego oczu w pięknym, intensywnym odcieniu indygo, pustkę, którą czuła gdzieś w środku, zajmowało przedziwne odczucie więzi z widzianym jeden, jedyny raz gadem. I tym razem jej wilgotne usta rozchyliły się w łagodnym uśmiechu.
Zapach świeżych płatków dziko rosnących róż nie był tak intensywny jak ten rozpylany w łaźniach, ale sprawiał, że kąpiel była jeszcze bardziej rozkoszna. Idalia, przyzwyczajona przez lata do o wiele gorszych warunków, czuła się tu co najmniej jak w raju, a do pełni szczęścia brakowało jej właściwie tylko przystojnego muzyka, który pobrząkiwałby w pewnym oddaleniu na harfie, cytrze czy innym dumnie brzmiącym i podobnie wyglądającym instrumencie. W zamian za to kilkadziesiąt metrów od miejsca jej kąpieli płonęło ognisko – towarzysze rozbili prowizoryczny obóz i pokładli się spać, ciesząc spokojem i ciepłem.
Właściwie to była jeszcze jedna rzecz, której Idalia pragnęła z całego serca. Bezpieczeństwo.
A nie mogła go odnaleźć w domostwie księżniczki Andrei, odkąd tylko jej noga postanęła na progu; nie miała go też po dość gwałtownym jego opuszczeniu. Brakowało jej dawnych przyjaciół, brakowało jej samotnych spacerów po leśnej głuszy, brakowało jej głośnych, wieczornych rozmów przy kielichu wina z młodziutkim synem karczmarza z jej ulubionej gospody. Przede wszystkim brakowało jej przyjaciela, któremu mogłaby się zwierzyć ze wszystkich kłopotów. A teraz komu niby miałaby powierzyć swoje smutki? Wiecznie gotowej na cięte riposty Marii, ciągle zajętemu czymś istotnym Reynevanowi? Nieustannie obojętnemu na wszystko księciu? Shemarowi, który prędzej by ją zgniótł w czułym uścisku niż cokolwiek doradził, czy może Broni, która od samego początku zaprzyjaźniła się tylko z Marią?
Nie, nie mogła zwierzyć się nikomu i ubolewała nad tym bardzo mocno. A gorące strużki, które czuła na policzkach, nie były wodą. Były jej słonymi łzami, które wciąż i wciąż roniła w samotności, czując, że to jedyny sposób na chwilowe odzyskanie spokoju. Wahania jej nastrojów były już czymś normalnym, codziennością, na którą nikt nie zwracał uwagi.
Westchnęła smutno i urywanie, tłumiąc w sobie szloch. Targał nią dziwny, bezdźwięczny płacz, który bolał nieraz bardziej niż jawny smutek. Odkąd kilka tygodni temu opuścili siedlisko demonów i uciekali w pocie czoła, strach powoli odchodził, szaleństwo ustępowało, ale w jej sercu chyba już na stałe zagościł żal. Odrzuciła jeden z blond kosmyków, które spływały falą na jej lewe ramię. Spojrzała na nie i przygryzła wargę, widząc, jak błękitne znamię się rozrosło.
Bo od nieprzyjemnego spotkania w dolinie z tajemniczą kobietą odprawiającą równie mroczny rytuał, jej ramię piekło niemal bez przerwy, pokrywając się z dnia na dzień coraz szerszym, błękitnym i delikatnie lśniącym znakiem. Z początku była to połówka księżyca, teraz jednak jej skóra zdążyła pokryć się dziwnie, zawile splecionym bukiecikiem drobnych różyczek, z których każda zwieńczona była mnóstwem malutkich półksiężyców, stanowiących płatki.
Idalia nie pamiętała, co robiła przed śmiercią Theo. Nie pamiętała wielu krótkich momentów z kilku ostatnich tygodni, kiedy ból targał nią tak mocno, że zapominała o wszystkim i o wszystkich.
A kiedy tylko zaczynała myśleć o zielonookim elfie, płacz wzmagał się jeszcze bardziej. On by ją zrozumiał. On by się domyślił. On przecież domyślił się od razu, udawał tylko, że nie wie, o co chodzi. Z nim właśnie mogłaby porozmawiać, bo przecież ten długouchy błazen o dobrym sercu roześmiałby się przyjacielsko i poklepał ją po ramieniu. A tak…?
Woda silnie odbiła się o ścian źródła i zafalowała, gdy Ida podniosła się i wyszła na brzeg, sięgając po – jak na ironię błękitny – ręcznik i owinęła się nim mocno. Przysiadła na chwilę, spoglądając w szarzejące niebo, na którym paliło się jeszcze kilka jaśniejszych gwiazd Nie usłyszała, gdy ktoś podszedł blisko niej i nie dojrzała zdumionej twarzy. Dopiero cichutkie chrząknięcie uświadomiło jej, że nie jest sama, więc szybko odwróciła głowę, ocierając jednocześnie oczy. Kilka metrów dalej stał książę.
- Przepraszam za najście – powiedział cicho speszony Jofre, odwracając głowę w bok – ale chciałem tylko powiedzieć, że… trochę mi się, tak jakby… spieszy. Do kąpieli. Myślałem, że śpisz, wiesz, przy ognisku... – Wskazał ręką na tlący się ledwo żar.
 - Już, już – Poetka bezwiednie pociągnęła nosem, prostując ramiona. – Daj mi moment, proszę.
- Jasne. – Skinął głową i odwrócił się, by odejść, jednak raz jeszcze spojrzał na dziewczynę. – Płakałaś? – zapytał bez ogródek, unosząc jedną brew.
- Nie no, skąd – powiedziała, nie powstrzymując wrodzonej ironii. – Po prostu usiłowałam wydłubać sobie oczy, dlatego są takie czerwone – rzekła, doskonale zdając sobie sprawę z kiepskiej jakości riposty. – Wiesz, skoro wszyscy troszczą się o Marię, bo...
- Idaaalia – zaciągnął, przewracając oczami.
- No co?
- Nie myśl, że mamy cię w głębokim poważaniu, a troszczymy się jedynie o chorą – Jofre dość taktownie pominął wzmiankę o napadach szału Idalii, przez które właściwie była teraz oczkiem w głowie wszystkich. – W gruncie rzeczy to nie chcę nic mówić, ale twoja skóra też nie wygląda najzdrowiej…
- Co…?
Na początku nie zrozumiała. Jednak już w kolejnej sekundzie zarzuciła włosy z powrotem na ramię, ukrywając błękitne symbole, które jarzyły się nienaturalnie. Była trochę zła na samą siebie, ale…
Zadziałał impuls. Idalia nigdy nie potrafiła powstrzymywać instynktownych, gwałtownych zachowań. Dlatego teraz te krótkie słowa wymknęły się z jej ust tak niespodziewanie, że nawet tego nie zauważyła. Zresztą, niewiele pamiętała i z dalszych wydarzeń.
- Chodź tu – szepnęła cichutko, gestem zapraszając Jofre.
Książę dziwnie posłusznie odwrócił głowę i powoli podszedł do zmartwionej poetki. Po co jej było wiedzieć, że wysłał go tu Reynevan, który czuł, że coś jest nie tak? Po co było się przyznawać, że on sam prawie nie zauważał zmian w jej zachowaniu, pomijając pojedyncze, dziwne napady roztargnienia? To nie było istotne.
Idalia, słowo po słowie, zdanie po zdaniu, opowiedziała wszystko, co wydarzyło się pamiętnej nocy, jeszcze jesienną porą. Zaczynając od przypadkowego spotkania z Theo, poprzez dziwaczny obrządek z błękitną krwią oraz kamiennymi symbolami, dokuczający ból w ramieniu, aż po pojawienie się znamion i wszystkiego, co z nimi związane.
Pociągała nosem raz po raz, pocierała jego zmarznięty czubek, ale książę słuchał cierpliwie i cicho, nie przerywając. Ona potrzebowała kogoś, kto jej pomoże samym milczeniem, jemu zaś sprawiało to przyjemność. Nie lubił dużo mówić – słuchać zazwyczaj też, jednak w tym wypadku bez dużego poświęcenia był gotów przesiedzieć choćby i całą noc.
- Nie mam pojęcia, co się dzieje... – zakończyła wreszcie. – Nie radzę sobie z tym. Co to ma być, jakieś, nie wiem, czary? Przecież magię wygnano z naszego kontynentu wieki temu... Czyżby powróciła? – Uśmiechnęła się smutno, opuszczając głowę. Chwilę milczała, jednak, nie doczekawszy się żadnego odzewu ze strony Jofre, dodała jeszcze bardzo cicho i bardzo niepewnie coś, co od dłuższego czasu ciążyło jej na sercu. - Wtedy, podczas nocy w  dolinie, nie rozumiem czemu… Przypomniała mi się moja matka.
- Kim była? – zapytał książę po raz pierwszy. Idalia natychmiast się zmieszała, ale po nieprzyjemnie przedłużającym się milczeniu wreszcie odpowiedziała.
- Królową Lorilanu. Znaczy… Éan Dubh – wyszeptała z trudem.
- Żartujesz... – Książę uniósł wysoko brwi, ale uśmiechnął się lekko przy okazji. Przyjął to jako coś normalnego; jakby co dzień słyszało się wyznania dotyczące posiadania królewskich korzeni. – Właściwie to by się zgadzało – powiedział po chwili namysłu. – Kłaniając się, patrzysz ludziom w oczy, jak prawdziwa księżniczka. Znasz dworskie maniery… chociaż niekoniecznie z nich korzystasz. Na dodatek wtedy, podczas rozmowy z Reynevanem o domku na drzewie... ty też nie wiedziałaś, o co chodzi, tak jak ja! Ale chwila, moment. Lay, Lain czy Laid? – Jego uśmiech jeszcze się poszerzył.
- Co cię tak bawi? – warknęła bezmyślnie, sądząc chwilę, że Jofre się zmiesza, ale przeliczyła się. Co było raczej do przewidzenia.
- Potem ci powiem.
- Jofre…
- No potem. Obiecuję.
Parsknęła, zakładając ręce na piersi, ale usłuchała, nie omieszkawszy powiedzieć, gdzie dokładnie ma obietnice księcia.
- Lain. Ta Lain, która według wszystkich dziesięć lat temu zmarła na nieuleczalną chorobę, a naprawdę została wygnana przez własną matkę z domu. Bo ojciec panienki zmarł, pojawił się tajemniczy kochanek, namącił matuli w głowie, która chłonęła wszystko, co było związane z pieniędzmi i władzą. Kochanek powiedział: „wyrzuć tę córkę, jest zbyt inteligentna… – ja cytuję, nie mam zawyżonego mniemania o sobie… – i wyjdzie z niej buntowniczka. Nie ułożysz jej, za kogo byś jej nie wydała, poknoci twoje chytre planiki. Wygnaj i zabroń powrotu, sama będziesz rządzić mądrzej. Władzę przekaż Laid, która patrzy w ciebie jak w obrazek, a Lay daj małżonka z dalekich krajów, najlepiej z jakichś wysp. Niech nie wraca.” I takim oto sposobem Lain stała się Idalią, Idalia zaś przeobraziła w poetkę i pogrzebała swoje plany mariażu z jakimś ponoć wspaniałym księciem.
Jofre nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem, który kumulował w sobie już od pierwszych słów poetki. Idalię wcięło: pierwszy raz w życiu widziała rozbawionego czymś dziedzica ostijskiego tronu. Śmiejącego się dziedzica. A, co gorsza, zupełnie nie rozumiała, co wprawiło Jofre w tak radosny nastrój. Zmarszczyła czoło i, dźgnąwszy księcia w pierś, zażądała wyjaśnień.
- Nie, nie... – Pokręcił głową, w geście bezbronności unosząc obie ręce i powstrzymując się od kolejnego ataku śmiechu. – Nie masz czego żałować, on wcale taki wspaniały nie był. Był niziutki aż do piętnastego roku życia, stłamszony przez rodzinę i nie potrafił ujarzmić swoich loczków. Do tego mamrotał bez przerwy do swojej zmarłej matki i nienawidził ojca, życząc mu śmierci, a kiedy ten w końcu umarł, nie poczuł zupełnie nic. Prócz dzikiej satysfakcji, do której sam nie chciał się przyznać.
Idalii dłuższy czas zajęło zrozumienie jego słów, ale kiedy w końcu dotarło do niej, co miał na myśli, cofnęła głowę i komicznie wygięła szyję.
- Żartujesz! – Roześmiała się głośno.
- Ależ skąd – zaprzeczył książę. – Jestem całkowicie poważny, no patrz. Widzisz? No już, przestań się śmiać. A zresztą… mnie to również rozbawiło. Ale teraz już koniec… No, bo się udusisz. A jak nie, to ręcznik ci spadnie. Nie patrz tak, to wcale nie było z podtekstem „więc śmiej się dalej”. Jako moja niedoszła małżonka powinnaś lepiej znać człowieka, którego wybrała dla ciebie matka. Jestem całkowicie… Hej, co ty… co mnie ruszasz? Taa, pewnie, wpychanie księcia do brudnej wody jest straszliwie śmiesz...
- Przestań mnie wreszcie rozśmieszać, bo zejdę ze śmiechu – wymamrotała, ocierając wyimaginowaną łezkę z kącika oczu. – Miłej kąpieli, mój książę! – rzuciła na odchodnym, zbierając leżące na brzegu ubrania.
A on siedział grzecznie w źródle, jak przystało na ułożonego człowieka. Cały jego obiór były mokry, włosy opadały komicznie na twarz, wzrok miał zawieszony gdzieś w oddali. Uśmiechając się nieprzytomnie, zdjął koszulę i intuicyjnie odłożył ją na brzeg, nawet nie spoglądając w tamtą stronę.
Zanurzył głowę pod wodą i wypuścił powietrze bez nos, przyglądając się bez większego zainteresowania tworzonym przez siebie bąbelkom.
A co, jeśli jednak mam całkiem spore serce?, zastanowił się nagle i nadzwyczaj – nawet jak na niego – poważnie. Wyobraził sobie siebie jako uśmiechniętego władcę o ułożonych włosach, ubranego w lśniący, odświętny mundur koronacyjny i czerwono-złoty płaszcz cesarza. Na piersi zamiast wojennych oznaczeń – dziecięcy order uśmiechu, u boku nie egzotyczna piękność, a...
Wyjął mokrą koszulę z wody, krótkim ruchem ręki pozbył się grzywki z oczu i parsknął wodą, odchylając jednocześnie głowę do tyłu.
Dobre sobie. Żadnego serca i koniec kropka. To był jednorazowy wybryk, który się nie powtórzy. Nigdy – obiecał sobie w źródle pełnym ciepłej wody, mrużąc oczy z przyjemności, spoglądając w przeszłość.
Gdy powrócił do uśpionego ogniska, poczuł lekkie ukłucie zazdrości na widok cieszącego się niezwykłą sympatią kobiet Reynevana. Siedział on uśpiony, wsparty o pień wysokiego jesionu, a po jego obu bokach drzemały Maria i Idalia, wyraźnie zadowolone z ciepłego mężczyzny do podziału. Shemar miał zapewne stróżować przy ognisku, ale jego broda dawno opadła na pierś, łokieć zaś na głowę leżącej w pozycji kamienia krasnoludzicy.
- No witajcie, poddani – ziewnął cicho książę. – Też was wszystkich szalenie kocham.
I ułożył się wygodnie tuż koło żarzącego się ogniska, obserwując taniec płomyków ognia wśród zwęglonego drzewa.

14 komentarzy:

  1. veni, vidi no i nie mogłam nie przeczytać :D tak, wiem nie odzywałam się w cholerę czasu, ale to mój urok :P
    poplułam się kisielem, gdy dotarłam do "zgrabnej okiennicy". moja wyobraźnia podsunęła mi widok drewnianej nogi xD ja bym Reya po prostu w kroczę kopnęła, to zawsze działa, nawet na psa :P
    mam nadzieję, że Goferek poczuje się ważny ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a nie bój nic, ja Baśki też już nie rozumiem xD moje studiowanie na 2 kierunkach odbija się na moich bohaterach. przepraszam, że wstawiłam gniota, w którym wszystko dzieje się za szybko, ale nic innego nie chciało się napisać. najchętniej wyzabijała bym większość z nich i pisała zoofilskie opowiadanie o miłości Szymona do kota Baśki :P

      Usuń
    2. Osobiście to jestem za :D Zrób jakiś kataklizm czy coś, wyzabijaj biedaków i rozpocznij opowieść oo Chesterze Mrocznym i Szymonie, który uległ jego urokowi. Będzie piękny zooromans (tylko on musiałby być na dodatek gejem, nie? Niezłe ziółko) z elementami kryminalu :3 aaaj, już toto widzę. A co konkretnie dziecina studiuje?

      Usuń
    3. ratownictwo medyczne (Ty się bój wzywać pogotowie za kilka lat, bo mogę być ostatnią osobą, którą zobaczysz na tym bożym świecie xD) i weterynarię :P kierunki tak pokrewne jak człowiek i szczur, ale co tam :P

      Usuń
    4. 25 marca, post opublikowany 5 marca i taki mały odzew? Muszę nadrobić zaległości i skomentować, bo załamałam się po śmierci Theo i nie nadążałam...
      Nigdy właściwie nie skomentowałam żadnej notki, a blog obserwuję, shame on me! :(
      A tak dodam, że my się nawet nie znamy, ale widziałam cię wiele razy na wszystkich blogach, które ostatnio czytałam xD

      Usuń
    5. O rany, jak miło :D To musimy odwiedzać naprawdę podobne blogi, bo ostatnimi czasy czytuję ich naprawdę niewiele.
      Ej tam, Teofil musiał kiedyś zakończyć swój marny żywot. Ale spokojnie - w pewnym sensie jeszcze do nas wpadnie. Tak w 50%.
      Zawsze dobrze dowiedzieć się, że ktoś czyta, nawet jak nie komentuje. A mało ludu - bo długo, bo nikogo nie informowałam, bo mało komu chce się czytać. :D Żyyycie!
      Dzięki wielkie za komentarz! <3

      Usuń
    6. "Tak w 50%" kojarzy mi się głównie z żywymi trupami, ale pewnie dlatego, że moja wyobraźnia jest makabrą ^^ Duch? Albo jakaś scena z tych niebiosorajozaświatów?
      No ale do rzeczy, bo nadrobiłam zaległości ^^ Wszyscy faceci twojego opowiadania są niezwykle pocieszni (no, prawie), a przede wszystkim Theo był, ale moje serce i tak podbiła Bronia. Mam nadzieję, że właśnie jej nie uśmierciłaś :(
      Nie jestem pewna, czy uda mi się napisać długi i dostatecznie wyczerpujący komentarz odnośnie fabuły/świata przedstawionego, bo jestem zwolenniczką minimalizmu w tematowych błądzeniach i opiniach, ale spróbuję.
      Przede wszystkim uwielbiam to, że pozostawiłaś klika wątków niewyjaśnionych. Niby taka drobnostka, ale mnie cholernie cieszy, bo nie raz czytałam opowiadania, w których wszystko zawarte zostało albo na początku, albo w zakładkach, a potem ręce i nogi odpadały [literówka celowa] z nudów.
      Lubię to, że charakter twoich postaci wypływa nie tyle z opisów, co z ich dialogów i sposobu mówienia (drugi szeroki forever-uśmiech dla ciebie!). Już pomijając Bronię, na przykład taka Maria. Gdyby nie ten "swojski" styl jej wypowiedzi, byłaby mało autentyczna, a tak czytelnik może się z nią jakoś utożsamiać. Ma bardzo plastyczny, realistyczny charakter... no i no...
      To jest już ta awytłumaczalna kwestia życia bohaterów własnym życiem, która jest na tyle awytłumaczalna, że rozwodzenie się nad nią przed pięć godzin byłoby bez sensu, a ja mam talent do robienia wszystkiego co bez sensu, więc przerwę, no bo pięć godzin życia, to jednak pięć godzin życia...
      ... nie wiem o co mi chodzi xD
      Twoich bohaterów nie da się nie lubić. Idalii przede wszystkim, chociaż ja mam podwójne powody do ciepłych uczuć w stosunku do niej, bo ilekroć czytam jej Imię nucę "Mariannę" Kazika/Stanisława Staszewskiego ^^
      ["Lecz na szczęście w swoim zamczysku
      Wśród zbrój starych, Azefa listów
      W policyjnych aurze romantyk
      Czuwa ciotka Idalia Antyk" - nie ma nic wspólnego z tematem, a jednak lubię tą piosenkę]
      Są zarysy związków, widzę, bo
      Co do błędów, to wychwyciłam jedną anomalię w rozdziale XXIII: "Nie było go tam, więc, również z przyzwyczajenia, zaklęła głośno i siarczyście, po czym kopnęła leżącą pośród gruzów długą deskę. Podrzuciła ją sprytnym ruchem w powietrze i, znów wykazując się refleksem, schwyciła pewnym ruchem." - oprócz tego, że jest tu powtórzenie, to pewny ruch jeszcze zrozumiem... tylko nie wiem, czy są jakieś sprytne ruchy poza, na przykład, szachownicą/pokerem ^^
      I jedna chwila, Maria ma aktualnie jedną gałkę oczną?
      Wiem, to pytanie brzmi bardzo dziwnie, ale wyczuwam jeszcze jeden drobny błąd/czepiam się szczegółów. No bo muszę się upewnić, czy ma obydwie źrenice :D

      Jak sobie coś przypomnę, to skomentuję jeszcze raz, bo niezła sklerotyczka ze mnie.

      Usuń
  2. Kurde, urwałam przy "Są zarysy związków..." i nie dokończyłam. Chyba ślepnę.
    W każdym bądź razie, chodziło nie o zarysy związków, a miłe początki jakichś większych uczuć pomiędzy postaciami; o Marię i jej zdanie o Reynevanie, ewentualnie Idalię i księcia.
    Nie jestem w stanie wklepać większego rozwinięcia, bo ręce mi opadły nad norweską klawiaturą w laptopie :(
    I dopiero się zorientowałam, że wpisałam komentarz w odpowiedzi. Eh. Pardon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, spokojnie, nie gryzę ;D
      Co do zarysów związków... ja wiem? Z Marynią i Reynevanem bym mogła się pokłócić, bo - bądźmy szczerzy - jakiejż istotki płci żeńskiej nie pociągałby w mniejszym czy większym stopniu ten człowiek? XD Poza tym ja wątków romantycznych unikam jak ognia z racji obawy przez zbytnim ich rozwleczeniem i przesłodzeniem. Ale, kto wie? Może coś jednak sklecę.
      No i niestety tak, Maria nie ma oczęcia. Zdaje się, że w rozdziale XIII została go pozbawiona, jakże bezczelnie i okrutnie z mej strony.
      Spokojnie, Bronia nie wybiera się na spotkanie z Teofilem. A, odpowiadając na pytanie w sprawie tegoż elfa, niestety nie trafiłaś, żadnych zombie i zaświatów nie będzie c: Ale cii...
      Fakt, te ruchy jakoś tak dziwnie wyszły. Poprawię zatem. No i bardzo, bardzo się cieszę, że opowiadanie się spodobało, a norweska klawiatura nie przeszkodziła w skomentowaniu! :D

      Usuń
    2. Uff, uspokoiłaś mnie w kwestii Broni :D
      To dobrze zrozumiałam, bo tutaj z kolei "Źrenice klęczącej dziewczyny były rozszerzone do granic możliwości, przez co niemal zasłoniły zielonkawe tęczówki" mi dziwnie zabrzmiało, więc nie byłam do końca pewna, czy czegoś nie pominęłam ^^
      I czekam na nowy rozdział, rzecz jasna :)

      Usuń
    3. A racja, racja. Ciężko mi jest pamiętać czasem o tym, że biedaczka ma jedno oko, ale próbuję. Dzięki za wyłapanie, poprawię!
      Rozdziału nie będzie już, ha. Będzie tylko epilog :3

      Usuń
    4. Jesteś bardzo złą kobietą xD Straszysz ludzi.

      Usuń
    5. Ja? Straszę? Przeca ja szczerą prawdę mówię :D

      Usuń
    6. To kiedy napiszesz "Prima Aprillis", hę?

      A tak szczerze, nawet jeżeli, to będzie tak epicko, że nie będę buczeć. Pierwszy raz w życiu :D

      Usuń