sobota, 19 maja 2012

Rozdział VIII

Słońce powoli zachodziło, gdy woda, w postawionym nad paleniskiem garnku, zaczynała wrzeć. Drewniane bele, z których była zbudowana nieduża chata, zostały szczelnie poprzetykane słomą. Gdzieniegdzie wiły się białe sieci, a wędrujące po nich pająki oglądały swoje zdobycze, upolowane w największych trudach i pocie ich małego, pajęczego czółka. Którego właściwie nie posiadały.
Reynevan z zainteresowaniem przyglądał się swojemu przedramieniu, którego znaczna część, od łokcia do samego niemal nadgarstka, była naznaczona raną szarpaną w uroczym odcieniu karmazynu. Miał nawet dziką ochotę w niej podłubać i wyjąć wszelkie nitki, włosy i inne tego rodzaju paprochy, ale, widząc minę gospodyni, z trudem się pohamował. Odzwyczaił się już, że kogokolwiek w jego otoczeniu przerażają bądź brzydzą rany.
Odkąd wydoroślał, dobrych parę lat spędził w wojsku, gdzie cięcia, złamania, skręcenia, szarpania, stłuczenia, krwiaki i inne tego typu urazy, były na porządku dziennym. Kiedy skończył obowiązkową służbę, plątał się nieraz po miastach z odznaką stróża prawa, ale bardzo szybko go to znudziło. Żadnych akcji, wyzwań, pojedynków, jedynie zbieranie opryszków i złodziei, którzy bardzo rzadko mieli ochotę się bić, choćby na pięści.
Reynevan najlepiej czuł się w swoim obecnym zawodzie. Co prawda był od pewnego czasu na przymusowym urlopie, ale Tajne Służby Specjalne ojczyzny pozostawiły w jego pamięci mocny ślad. Westchnął z rozmarzeniem, rysując palcem po stole wzdłuż słojów, widocznych na nieoszlifowanym drewnie. Maria kręciła się po kuchni, a generalnie po całym domu, szukając czegoś, czym mogłaby podratować marny stan zdrowia mężczyzny. Brzuchaty wuj, wchodzący do domu raz na jakiś czas, tylko patrzył na Reynevana spode łba, jak gdyby obawiał się, że coś jego siostrzenicy zrobi. Ten tylko powstrzymywał się od parsknięć. Nie takie kobiety w życiu widział…
- Marioo – westchnął wreszcie, znudzony. – Wystarczy trochę wody i zwykła szmatka.
- Naprawdę chcesz mieć zakażenie, panie? Ręka ci odpadnie! – dobiegł go stłumiony głos, dochodzący gdzieś ze spiżarni.
- Mam jeszcze drugą. Poza tym posiadam całą masę innych ran, które muszę sobie sam opatrzyć. No, dalej, bo się wykrwawię zanim jakiekolwiek zakażenie mi się tam wda. Choć… jak tak patrzę… pewnie już jakieś jest – mruknął z czułością skierowaną do swojej pokaleczonej ręki.

*

- Cięcie! CIĘCIE! – rozległ się  pełen rozpaczy głos, a z krzaków po przeciwległej stronie wypadła niewielka postać.
Wyraz twarzy Jofre był bezcenny: przerażenie i bezbrzeżne zdumienie mieszało się tam z czymś na kształt konsternacji. Przyglądał się osobnikowi o wzroście mniej więcej stu dwudziestu centymetrów, owiniętym w białe futro, i dochodził powoli do wniosku, że coś tu nie gra. Jasnozielony szaliczek z cienkiej wełny, który przerzucony był przez ramię przybysza, zdecydowanie nie miał za zadanie chronić przed  mrozem, a szmaciane ciżemki dawno by przemokły, gdyby nie wysokie drewniane klocki, które chyba miały służyć za coś w rodzaju koturn. Stojąca obok księcia Idalia obserwowała całe zajście z lekkim rozbawieniem, co nie zmieniało faktu, że doznała lekkiego szoku.
- Przecież ten człowiek nie ma w sobie za grosz bohaterstwa! Nie wyjął nawet miecza! Nie nadaje się! – kontynuował człowieczek.
- Ale… panie... no przecież sam mówiłeś, że to idealny człowiek do odegrania roli księcia – sprzeciwił się zamaskowany mężczyzna w chuście, puszczając Leithe. Dziewczynka podbiegła do brata, wtulając się w jego nogę.
- Co wy… – zaczął Jofre, ale ten z szaliczkiem mu przerwał.
- Milcz, człowieku marny! Musimy przygotować przedstawienie na jutro, a nie mamy aktora do głównej roli!
- Świetnie – rzekł książę podirytowanym głosem, wytrzeszczając oczy na rozmówcę. – Teraz raczcie wybaczyć, ale mam większe problemy na głowie.
- Większe problemy!?
  Jofre obdarował go cynicznym uśmiechem zaciśniętych warg. Tak, większe problemy. Normalni ludzie je mają, pomyślał. Powstrzymał się jednak od wypowiedzenia tych słów na głos i przemilczał sprawę. Idalia, do tej pory jeszcze spięta i stojąca nieruchomo, nieco się rozluźniła.
- To panowie z teatru podróżnego? – zagadnęła z uprzejmym uśmiechem.
- Tak, tak, panienko! Widzę, że panienka się na tym zna? – ucieszył się szaliczek. – Ach, a z resztą. Gdzie podziały się moje maniery? Mówią mi Grellin Homar, choć, powiem szczerze, pragnąłbym Homer. Ten tam zwie się Shemar, pseudonim Barbarzyńca. Witamy serdecznie przybyszy!
- Kto przybył to przybył – mruknął smętnie Jofre. – A możecie już, panie Grellin, się odprzybyć i odmaszerować?
- A szczerze mówiąc to niespecjalnie – rzekł z radosną miną, zupełnie niezrażony niechęcią księcia. Ba, gdyby jeszcze wiedział, że rozmawia z księciem.
Typek z krzaków zdjął z twarzy chustę i owinął nią sobie szyję. Wyglądał na całkiem normalnego, nic nie wskazywało na to, by posiadał takie skrzywienie jak chęć bycia aktorem, poetą czy innym zjadaczem czasu i pieniędzy. Brązowe, całkiem mądre oczy, ciemne włosy, okrągła twarz, silna szczęka – typowa uroda mężczyzn z tych stron świata. Wpatrywał się w Idalię z ubóstwieniem. Jofre, gdyby nie kolejny zwrot akcji, na ten widok powiedziałby coś naprawdę głupiego.
- Ręce do góry! – zawołał nagle niski, melodyjny głos.
Książę był przekonany, że to kolejna część teatrzyku. Dopiero miny towarzyszy uświadomiły mu, jak bardzo się myli. Szaliczek, istota niziutka i pulchna, wskoczył na plecy Shemara i skulił się tak, że prawie nie było go widać. Teraz Jofre pewnie chwycił miecz w dłoń, ściskając rękojeść z całej siły. Leithe wciąż stała u jego nogi. Pierwszym odruchem, jaki naszedł księcia, było strzepnięcie jej. Zaraz jednak się pohamował. Zastanowił. Ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Idalia chwyciła dziewczynkę i odciągnęła.
- Dzięki, poetko – warknął Jofre. – Od razu mi ulżyło. Jest tak bezpieczna w towarzystwie trójki pomy…
Strzała świsnęła tuż koło jego ucha. Dwa centymetry, a byłby martwy. Zdobył się na całą odwagę i spojrzał w kierunku drzewa, zza którego wystawał łuk, a uzbrojone ręce naciągały na cięciwę kolejną strzałę.
- Okaż trochę honoru – syknął ze złością, wyciągając broń przed siebie. Miecz był długi, ostry i ciężki, bez wzorów i złoceń. Nie służył przecież jako ozdoba, miał zupełnie inne zadanie. – Wyjdź! Stań do walki!
Zza jego pleców dobiegł cichutki jęk zachwytu. Rozpoznał w nim piskliwy głos Grellina. Jakkolwiek można by opisywać tę istotę, była niezaprzeczalnie irytująca. Ale reżyserowi i tak nie udało się przebić Idalii, jednak za to akurat Jofre był gotów dziękować bogom.
Kilka metrów przed nim stanął wysoki, szczupły osobnik. Twarz miał ukrytą pod głębokim kapturem beżowego płaszcza z lnu. W dłoni dzierżył krótki sztylet, zwieńczony złotym hakiem u szczytu. Jofre zdecydowanie nie chciał czuć, jak broń przeciwnika przecina mu skórę. Rękojeść jego własnego miecza stawała się powoli śliska od spoconych dłoni. Oczywiście, kto w takiej chwili pamiętałby o założeniu rękawic?
- Mówisz i masz, dziecię drogie – usłyszał cichy głos.
Zaraz potem mężczyzna ugiął kolana i wyskoczył przed siebie, nabierając impetu przed atakiem. Ciemne trzewiki prześliznęły się po mokrej trawie,  ale ten nie stracił równowagi. Przemknął obok Jofre, który nawet nie zdołał wykonać ruchu. Przeciwnik znalazł się tuż za jego plecami, szykując się do zadania ciosu. Jedynym, co przyszło do głowy niedoświadczonemu wojownikowi, było uchylenie się. Sztylet trafił w powietrze pomiędzy jego barkiem a szyją, książę wywinął się więc i stanął z powrotem twarzą w twarz z postacią w płaszczu. Kaptur powoli zsuwał się z czoła, na którym lśniły malutkie kropelki potu.
Jofre stwierdził, że teraz kolej na niego. Silnym, krótkim ruchem spróbował wbić się pod żebra przeciwnika, ale ten zdążył odbić cios sztyletem. Cofnął się jednak, z trudem utrzymując swoją krótką broń. Książę spróbował jeszcze raz, tym razem skutek był jeszcze gorszy. Mężczyzna przewidział cios, bez trudu go skontrował, niemal wytrącając Jofre miecz z ręki. Lewa pięść trafiła tuż pod oko młodzieńca, którego na kilka chwil kompletnie zamroczyło. Przeciwnik wykorzystał to, doskoczył do niego, krótkim cięciem wybił broń, korzystając z nader przydatnego haka. Miecz w widowiskowy sposób poszybował, mieniąc się tysiącami odblasków, tylko po to, by z głuchym tąpnięciem wylądować na trawie. Ten sam los czekał Jofre, na którego runął mężczyzna, przygwożdżając do ziemi.
Kaptur całkowicie zsunął się z jego twarzy, odsłaniając opaloną skórę rozciętą brzydką blizną, biegnącą przez lewe oko i cały policzek… elfa. Osobnik miał bowiem szpiczaste, długie uszy.
- Dobra, uszatku… warknął Jofre, patrząc na niego z nienawiścią. Czego chcesz?! Nie dostaliście jeszcze wszystkiego, czego pragnęliście?!
- Bez nerwów, dziecinko szepnął, uśmiechając się.Chciałem się tylko upewnić, czy nie zrobisz mi krzywdy. Jak widać, nie. Dlatego ja nie zrobię jej tobie. Będziemy żyć długo i szczęśliwie.
- … W Veronie – dokończył ten sam niski głos, który odezwał się za pierwszym razem. Dopiero teraz Jofre zrozumiał, że było ich dwóch.
- Ty mi krzywdy nie zrobisz, ale on tak? zapytał zrezygnowany, domyślając się podstępu.
- Ależ nie. On jest tak potulny, że muchy by nawet nie skrzywdził. Ba, nawet weszki z własnych włosków by nie wypędził bez wcześniejszego ustalenia warunków kapitulacji rzekł elf w beżowym płaszczu, uśmiechając się.
- To my uzgodnijmy warunki pokoju zaproponował książę. A potem zejdziesz ze mnie, ja wezmę mój miecz i się rozejdziemy.
- Cóż, właśnie postawiłeś kilka warunków. Na pierwsze dwa przystaję, ale trzeci mi się nie podoba. Szukam przyjaciela. Myślę, że możecie mi pomóc. Ramón, wyłaź wreszcie! zwrócił się w stronę krzaków, skąd z westchnieniem zrezygnowania wyszedł pokaźnej postury mężczyzna o łagodnej twarzy. Drugi elf, przeraził się w myślach książę, więcej was matka nie miała?
- Ramón de Mesomero Romanos przedstawił się uprzejmie długouchy, kłaniając nisko.Elficki bard i bajarz.
Twarz Jofre nabrała jeszcze bardziej przerażonego wyrazu. Poetka, reżyser, aktor, bard oraz bliżej niezidentyfikowany obiekt długouchy. Czego chcieć więcej? Cóż, w egoistycznym mniemaniu księcia, wszystko, nawet najgorsze tortury, byłyby lepsze niż to, co właśnie go spotykało.
- Nie wierzę! zawołała z radością Idalia. Spotykam pana, panie Romanos, i do tego jeszcze za życia! Co za… co za niesamowite wydarzenie. Brak mi słów. Naprawdę. Nie mogła ukryć podekscytowania. Ten sam wyraz na twarzy Shemara jeszcze się pogłębił.
- A ja mam na imię Theo, ale to raczej was nie obchodzi westchnął, schodząc z Jofre i wręczając mu miecz. Trzymaj, dziecinko. Znaj mą dobroć.
Książę nie bardzo wiedział co odpowiedzieć. Pokiwał głową, uśmiechając się niemrawo i powoli podnosząc z ziemi. Rozejrzał się.
Panująca atmosfera była niemal rodzinna. Bard właśnie prowadził ożywioną rozmowę z Idalią, która raz po raz klaskała w dłonie i przytaczała cytaty Ramóna. Shemar reagował co chwila radosnymi wybuchami śmiechu (który, notabene, przypominał bardziej szczekanie) na opowieść Leithe, dotyczącą prawdziwych wydarzeń sprzed kilku dni, ale tak mocno ubarwioną, że nie pokrywała się w zasadzie ze wspomnieniami Jofre.
On sam stał wciąż w tym samym miejscu, a u jego boku uśmiechnięty elf, podpierając się pod boki.
- Wiesz, dziecię moje zaczął niespodziewanie naprawdę poszukuję przyjaciela.
- Jak długo będziecie się zwracali do mnie w ten sposób, elfie?
- Tak długo, jak mi się nie przedstawisz. Poza tym... – zastanowił się, drapiąc po głowie. – Dlaczego mówisz do mnie jakbym był podwójny?
- Tak mnie nauczono zwracać się do starszych. Na imię mi Jofre. Jestem jedynym synem zmarłego cesarza Ostii, prawdopodobnie dziedzicem tronu, który odebraliście nam wy.
- Gwoli ścisłości, ośmielę się wtrącić. Nie my, a inne elfy. Nie utożsamiaj wszelkich nieszczęść z rasą, książę, a z pojedynczymi jednostkami. Choć, szczerze mówiąc, my również mieliśmy zamiar podbicia Ostii. Ale to nie jest opowieść na teraz. A, i mów do mnie normalnie, bez żadnych „wy”, „panie”, „długouchy”. Mam na imię Theo, i wierz mi, że jestem największym idiotą wśród elfów. Rozpalimy ognisko?
- Poszukujesz przyjaciela.
- Owszem. Rozpalimy?
- Jak mu na imię?
- Reynevan. Znasz?
- Chyba nie. Ale jak masz coś na ruszt, to z chęcią usiądę przy ogniu. A wy mi łaskawie opowiecie.
*
- Niech mi ktoś zdradzi, dlaczego to musi tak cholernie szczypać? wymamrotał Reynevan przez zaciśnięte wargi.
Czysta woda, którą przyniosła mu Maria, obecnie znajdowała się w szczelinach jego ran. Ból był okropny, mężczyzna napinał wszystkie mięśnie i musiał się powstrzymywać od walenia głową w stół. Łatwiej szło mu otrzymywanie ciosów niż późniejsze leczenie się z ich skutków. Zastanawiał się, jak wielkie  kolonie założyły tam bakterie, że teraz niespecjalnie chce im się opuszczać przyjazne chatki z krwi, kłaków i pyłu.
Był twardy, był twardy… Zamknął oczy, nie chciał dać czegokolwiek po sobie poznać.
- Drogi panie odezwała się Maria, uśmiechając pocieszająco. Taka kolej rzeczy. Powinieneś się cieszyć, że nie zjadły cię żywcem.
- Cóż, jakby się zastanowić, uwolniłbym się wtedy od wielu problemów. W tym jednego długouchego westchnął gorzko.
Zaraz po przekroczeniu progu domu Marii i jej wuja, przypomniał sobie. Błoga niewiedza gdzieś przepadła, a chęć mordu na zielonookim elfie jeszcze się wzmogła. Nie przesadzajmy, powtarzał sobie w duchu, jak nie ja, to kto inny. Wśród długouchych nie ma zbyt wielu dobrych towarzyszy. Zdenerwuje się który i poderżnie gardło, a mi pozostanie tylko się o tym dowiedzieć i szaleć z radości.
Usiadł wygodniej, spoglądając na zachodzące powoli jesienne słońce. Zmarszczył brwi. Przecież wcale nie chciał śmierci Theo, chociaż niezaprzeczalnie miał ochotę wykrzyczeć mu bardzo dużo bardzo nieprzyjemnych rzeczy prosto w twarz.
Właściwie, obaj byli kretynami, tylko każdy na swój sposób.
Ostatnia rana zapiekła dotkliwie. A potem ból wreszcie ustał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz