Słońce powoli zachodziło, gdy woda, w postawionym nad
paleniskiem garnku, zaczynała wrzeć. Drewniane bele, z których była zbudowana nieduża
chata, zostały szczelnie poprzetykane słomą. Gdzieniegdzie wiły się białe sieci,
a wędrujące po nich pająki oglądały swoje zdobycze, upolowane w największych
trudach i pocie ich małego, pajęczego czółka. Którego właściwie nie posiadały.
Reynevan z zainteresowaniem przyglądał się swojemu
przedramieniu, którego znaczna część, od łokcia do samego niemal nadgarstka,
była naznaczona raną szarpaną w uroczym odcieniu
karmazynu. Miał nawet dziką ochotę w niej podłubać i wyjąć wszelkie nitki,
włosy i inne tego rodzaju paprochy, ale, widząc minę gospodyni, z trudem się
pohamował. Odzwyczaił się już, że kogokolwiek w jego otoczeniu przerażają bądź
brzydzą rany.
Odkąd wydoroślał, dobrych parę lat spędził
w wojsku, gdzie cięcia, złamania, skręcenia, szarpania, stłuczenia, krwiaki i
inne tego typu urazy, były na porządku dziennym. Kiedy skończył obowiązkową
służbę, plątał się nieraz po miastach z odznaką stróża prawa, ale bardzo szybko
go to znudziło. Żadnych akcji, wyzwań, pojedynków, jedynie zbieranie opryszków
i złodziei, którzy bardzo rzadko mieli ochotę się bić, choćby na pięści.
Reynevan najlepiej czuł się w swoim
obecnym zawodzie. Co prawda był od pewnego czasu na przymusowym urlopie, ale
Tajne Służby Specjalne ojczyzny pozostawiły w jego pamięci mocny ślad.
Westchnął z rozmarzeniem, rysując palcem po stole wzdłuż słojów, widocznych na
nieoszlifowanym drewnie. Maria kręciła się po kuchni, a generalnie po całym
domu, szukając czegoś, czym mogłaby podratować marny stan zdrowia mężczyzny.
Brzuchaty wuj, wchodzący do domu raz na jakiś czas, tylko patrzył na Reynevana
spode łba, jak gdyby obawiał się, że coś jego siostrzenicy zrobi. Ten tylko
powstrzymywał się od parsknięć. Nie takie kobiety w życiu widział…
- Marioo… – westchnął wreszcie,
znudzony. – Wystarczy trochę wody i zwykła szmatka.
- Naprawdę chcesz mieć zakażenie, panie?
Ręka ci odpadnie! – dobiegł go stłumiony głos, dochodzący gdzieś ze spiżarni.
- Mam jeszcze drugą. Poza tym posiadam
całą masę innych ran, które muszę sobie sam opatrzyć. No, dalej, bo się
wykrwawię zanim jakiekolwiek zakażenie mi się tam wda. Choć… jak tak patrzę…
pewnie już jakieś jest – mruknął z czułością skierowaną do swojej pokaleczonej
ręki.
*
- Cięcie! CIĘCIE! – rozległ
się pełen rozpaczy głos, a z krzaków po przeciwległej stronie
wypadła niewielka postać.
Wyraz twarzy Jofre był bezcenny:
przerażenie i bezbrzeżne zdumienie mieszało się tam z czymś na kształt
konsternacji. Przyglądał się osobnikowi o wzroście mniej więcej stu dwudziestu
centymetrów, owiniętym w białe futro, i dochodził powoli do wniosku, że coś tu
nie gra. Jasnozielony szaliczek z cienkiej wełny, który przerzucony był przez
ramię przybysza, zdecydowanie nie miał za zadanie chronić
przed mrozem, a szmaciane ciżemki dawno by przemokły, gdyby nie
wysokie drewniane klocki, które chyba miały służyć za coś w rodzaju koturn.
Stojąca obok księcia Idalia obserwowała całe zajście z lekkim rozbawieniem, co
nie zmieniało faktu, że doznała lekkiego szoku.
- Przecież ten człowiek nie ma w sobie za
grosz bohaterstwa! Nie wyjął nawet miecza! Nie nadaje się! – kontynuował
człowieczek.
- Ale… panie... no przecież sam mówiłeś,
że to idealny człowiek do odegrania roli księcia – sprzeciwił się zamaskowany
mężczyzna w chuście, puszczając Leithe. Dziewczynka podbiegła do brata,
wtulając się w jego nogę.
- Co wy… – zaczął Jofre, ale ten z
szaliczkiem mu przerwał.
- Milcz, człowieku marny! Musimy
przygotować przedstawienie na jutro, a nie mamy aktora do głównej roli!
- Świetnie – rzekł książę podirytowanym
głosem, wytrzeszczając oczy na rozmówcę. – Teraz raczcie wybaczyć, ale mam
większe problemy na głowie.
- Większe problemy!?
Jofre obdarował go cynicznym
uśmiechem zaciśniętych warg. Tak, większe problemy. Normalni ludzie je
mają, pomyślał. Powstrzymał się jednak od wypowiedzenia tych słów na głos i
przemilczał sprawę. Idalia, do tej pory jeszcze spięta i stojąca nieruchomo,
nieco się rozluźniła.
- To panowie z teatru podróżnego? –
zagadnęła z uprzejmym uśmiechem.
- Tak, tak, panienko! Widzę, że panienka
się na tym zna? – ucieszył się szaliczek. – Ach, a z resztą. Gdzie podziały się
moje maniery? Mówią mi Grellin Homar, choć, powiem szczerze, pragnąłbym Homer.
Ten tam zwie się Shemar, pseudonim Barbarzyńca. Witamy serdecznie przybyszy!
- Kto przybył to przybył – mruknął smętnie
Jofre. – A możecie już, panie Grellin, się odprzybyć i odmaszerować?
- A szczerze mówiąc to niespecjalnie –
rzekł z radosną miną, zupełnie niezrażony niechęcią księcia. Ba, gdyby jeszcze
wiedział, że rozmawia z księciem.
Typek z krzaków zdjął z twarzy chustę i
owinął nią sobie szyję. Wyglądał na całkiem normalnego, nic nie wskazywało na
to, by posiadał takie skrzywienie jak chęć bycia aktorem, poetą czy innym
zjadaczem czasu i pieniędzy. Brązowe, całkiem mądre oczy, ciemne włosy, okrągła
twarz, silna szczęka – typowa uroda mężczyzn z tych stron świata. Wpatrywał się
w Idalię z ubóstwieniem. Jofre, gdyby nie kolejny zwrot akcji, na ten widok powiedziałby
coś naprawdę głupiego.
- Ręce do góry! – zawołał nagle niski,
melodyjny głos.
Książę był przekonany, że to kolejna część
teatrzyku. Dopiero miny towarzyszy uświadomiły mu, jak bardzo się myli.
Szaliczek, istota niziutka i pulchna, wskoczył na plecy Shemara i skulił się
tak, że prawie nie było go widać. Teraz Jofre pewnie chwycił miecz w dłoń,
ściskając rękojeść z całej siły. Leithe wciąż stała u jego nogi. Pierwszym
odruchem, jaki naszedł księcia, było strzepnięcie jej. Zaraz jednak się
pohamował. Zastanowił. Ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, Idalia chwyciła
dziewczynkę i odciągnęła.
- Dzięki, poetko – warknął Jofre. – Od
razu mi ulżyło. Jest tak bezpieczna w towarzystwie trójki pomy…
Strzała świsnęła tuż koło jego ucha. Dwa
centymetry, a byłby martwy. Zdobył się na całą odwagę i spojrzał w kierunku
drzewa, zza którego wystawał łuk, a uzbrojone ręce naciągały na cięciwę kolejną
strzałę.
- Okaż trochę honoru – syknął ze złością,
wyciągając broń przed siebie. Miecz był długi, ostry i ciężki, bez wzorów i
złoceń. Nie służył przecież jako ozdoba, miał zupełnie inne zadanie. – Wyjdź!
Stań do walki!
Zza jego pleców dobiegł cichutki jęk
zachwytu. Rozpoznał w nim piskliwy głos Grellina. Jakkolwiek można by opisywać
tę istotę, była niezaprzeczalnie irytująca. Ale reżyserowi i tak nie udało się
przebić Idalii, jednak za to akurat Jofre był gotów dziękować bogom.
Kilka metrów przed nim stanął wysoki,
szczupły osobnik. Twarz miał ukrytą pod głębokim kapturem beżowego płaszcza z
lnu. W dłoni dzierżył krótki sztylet, zwieńczony złotym hakiem u szczytu. Jofre
zdecydowanie nie chciał czuć, jak broń przeciwnika przecina mu skórę. Rękojeść
jego własnego miecza stawała się powoli śliska od spoconych dłoni. Oczywiście,
kto w takiej chwili pamiętałby o założeniu rękawic?
- Mówisz i masz,
dziecię drogie – usłyszał cichy głos.
Zaraz potem
mężczyzna ugiął kolana i wyskoczył przed siebie, nabierając impetu przed
atakiem. Ciemne trzewiki prześliznęły się po mokrej trawie, ale ten
nie stracił równowagi. Przemknął obok Jofre, który nawet nie zdołał wykonać
ruchu. Przeciwnik znalazł się tuż za jego plecami, szykując się do zadania
ciosu. Jedynym, co przyszło do głowy niedoświadczonemu wojownikowi, było
uchylenie się. Sztylet trafił w powietrze pomiędzy jego barkiem a szyją, książę
wywinął się więc i stanął z powrotem twarzą w twarz z postacią w płaszczu.
Kaptur powoli zsuwał się z czoła, na którym lśniły malutkie kropelki potu.
Jofre stwierdził,
że teraz kolej na niego. Silnym, krótkim ruchem spróbował wbić się pod żebra
przeciwnika, ale ten zdążył odbić cios sztyletem. Cofnął się jednak, z trudem
utrzymując swoją krótką broń. Książę spróbował jeszcze raz, tym razem skutek
był jeszcze gorszy. Mężczyzna przewidział cios, bez trudu go skontrował, niemal
wytrącając Jofre miecz z ręki. Lewa pięść trafiła tuż pod oko młodzieńca, którego
na kilka chwil kompletnie zamroczyło. Przeciwnik wykorzystał to, doskoczył do
niego, krótkim cięciem wybił broń, korzystając z nader przydatnego haka. Miecz
w widowiskowy sposób poszybował, mieniąc się tysiącami odblasków, tylko po to,
by z głuchym tąpnięciem wylądować na trawie. Ten sam los czekał Jofre, na
którego runął mężczyzna, przygwożdżając do ziemi.
Kaptur całkowicie
zsunął się z jego twarzy, odsłaniając opaloną skórę rozciętą brzydką blizną,
biegnącą przez lewe oko i cały policzek… elfa. Osobnik miał bowiem szpiczaste,
długie uszy.
- Dobra, uszatku…
– warknął Jofre,
patrząc na niego z nienawiścią. – Czego chcesz?! Nie dostaliście jeszcze wszystkiego,
czego pragnęliście?!
- Bez nerwów,
dziecinko – szepnął, uśmiechając się. – Chciałem się tylko
upewnić, czy nie zrobisz mi krzywdy. Jak widać, nie. Dlatego ja nie zrobię jej
tobie. Będziemy żyć długo i szczęśliwie.
- … W Veronie –
dokończył ten sam niski głos, który odezwał się za pierwszym razem. Dopiero
teraz Jofre zrozumiał, że było ich dwóch.
- Ty mi krzywdy
nie zrobisz, ale on tak? – zapytał zrezygnowany, domyślając się podstępu.
- Ależ nie. On
jest tak potulny, że muchy by nawet nie skrzywdził. Ba, nawet weszki z własnych
włosków by nie wypędził bez wcześniejszego ustalenia warunków kapitulacji – rzekł elf w
beżowym płaszczu, uśmiechając się.
- To my
uzgodnijmy warunki pokoju – zaproponował książę. – A potem
zejdziesz ze mnie, ja wezmę mój miecz i się rozejdziemy.
- Cóż, właśnie
postawiłeś kilka warunków. Na pierwsze dwa przystaję, ale trzeci mi się nie
podoba. Szukam przyjaciela. Myślę, że możecie mi pomóc. Ramón, wyłaź wreszcie! – zwrócił się w
stronę krzaków, skąd z westchnieniem zrezygnowania wyszedł pokaźnej postury
mężczyzna o łagodnej twarzy. Drugi elf, przeraził się w myślach
książę, więcej was matka nie miała?
- Ramón de
Mesomero Romanos – przedstawił się uprzejmie długouchy, kłaniając nisko. –Elficki bard i
bajarz.
Twarz Jofre
nabrała jeszcze bardziej przerażonego wyrazu. Poetka, reżyser, aktor, bard oraz
bliżej niezidentyfikowany obiekt długouchy. Czego chcieć więcej? Cóż, w
egoistycznym mniemaniu księcia, wszystko, nawet najgorsze tortury, byłyby
lepsze niż to, co właśnie go spotykało.
- Nie wierzę! – zawołała z
radością Idalia. – Spotykam pana, panie Romanos, i do tego jeszcze za
życia! Co za… co za niesamowite wydarzenie. Brak mi słów. Naprawdę. – Nie mogła ukryć
podekscytowania. Ten sam wyraz na twarzy Shemara jeszcze się pogłębił.
- A ja mam na
imię Theo, ale to raczej was nie obchodzi – westchnął, schodząc z Jofre i wręczając mu miecz. – Trzymaj,
dziecinko. Znaj mą dobroć.
Książę nie bardzo
wiedział co odpowiedzieć. Pokiwał głową, uśmiechając się niemrawo i powoli podnosząc
z ziemi. Rozejrzał się.
Panująca
atmosfera była niemal rodzinna. Bard właśnie prowadził ożywioną rozmowę z
Idalią, która raz po raz klaskała w dłonie i przytaczała cytaty Ramóna. Shemar
reagował co chwila radosnymi wybuchami śmiechu (który, notabene, przypominał
bardziej szczekanie) na opowieść Leithe, dotyczącą prawdziwych wydarzeń sprzed
kilku dni, ale tak mocno ubarwioną, że nie pokrywała się w zasadzie ze
wspomnieniami Jofre.
On sam stał wciąż
w tym samym miejscu, a u jego boku uśmiechnięty elf, podpierając się pod boki.
- Wiesz, dziecię
moje – zaczął niespodziewanie – naprawdę
poszukuję przyjaciela.
- Jak długo
będziecie się zwracali do mnie w ten sposób, elfie?
- Tak długo, jak
mi się nie przedstawisz. Poza tym... – zastanowił się, drapiąc po głowie. – Dlaczego mówisz do
mnie jakbym był podwójny?
- Tak mnie
nauczono zwracać się do starszych. Na imię mi Jofre. Jestem jedynym synem
zmarłego cesarza Ostii, prawdopodobnie dziedzicem tronu, który odebraliście nam
wy.
- Gwoli ścisłości,
ośmielę się wtrącić. Nie my, a inne elfy. Nie utożsamiaj wszelkich nieszczęść z
rasą, książę, a z pojedynczymi jednostkami. Choć, szczerze mówiąc, my również
mieliśmy zamiar podbicia Ostii. Ale to nie jest opowieść na teraz. A, i mów do
mnie normalnie, bez żadnych „wy”, „panie”, „długouchy”. Mam na imię Theo, i
wierz mi, że jestem największym idiotą wśród elfów. Rozpalimy ognisko?
- Poszukujesz
przyjaciela.
- Owszem.
Rozpalimy?
- Jak mu na imię?
- Reynevan.
Znasz?
- Chyba nie. Ale
jak masz coś na ruszt, to z chęcią usiądę przy ogniu. A wy mi łaskawie
opowiecie.
*
- Niech mi ktoś
zdradzi, dlaczego to musi tak cholernie szczypać? – wymamrotał
Reynevan przez zaciśnięte wargi.
Czysta woda,
którą przyniosła mu Maria, obecnie znajdowała się w szczelinach jego ran. Ból
był okropny, mężczyzna napinał wszystkie mięśnie i musiał się powstrzymywać od
walenia głową w stół. Łatwiej szło mu otrzymywanie ciosów niż późniejsze
leczenie się z ich skutków. Zastanawiał się, jak wielkie kolonie
założyły tam bakterie, że teraz niespecjalnie chce im się opuszczać przyjazne
chatki z krwi, kłaków i pyłu.
Był twardy, był
twardy… Zamknął oczy, nie chciał dać czegokolwiek po sobie poznać.
- Drogi panie – odezwała się Maria,
uśmiechając pocieszająco. – Taka kolej rzeczy. Powinieneś się cieszyć, że nie
zjadły cię żywcem.
- Cóż, jakby się
zastanowić, uwolniłbym się wtedy od wielu problemów. W tym jednego długouchego – westchnął
gorzko.
Zaraz po
przekroczeniu progu domu Marii i jej wuja, przypomniał sobie. Błoga niewiedza
gdzieś przepadła, a chęć mordu na zielonookim elfie jeszcze się wzmogła. Nie
przesadzajmy, powtarzał sobie w duchu, jak nie ja, to kto inny.
Wśród długouchych nie ma zbyt wielu dobrych towarzyszy. Zdenerwuje się który i
poderżnie gardło, a mi pozostanie tylko się o tym dowiedzieć i szaleć z
radości.
Usiadł wygodniej,
spoglądając na zachodzące powoli jesienne słońce. Zmarszczył brwi. Przecież
wcale nie chciał śmierci Theo, chociaż niezaprzeczalnie miał ochotę wykrzyczeć
mu bardzo dużo bardzo nieprzyjemnych rzeczy prosto w twarz.
Właściwie, obaj
byli kretynami, tylko każdy na swój sposób.
Ostatnia rana
zapiekła dotkliwie. A potem ból wreszcie ustał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz