piątek, 11 maja 2012

Prolog


Szarość, popiel i czerń chmur przeplatały się między sobą, tworząc rozmaite cienie na pozbawionym już słońca niebie. Nieliczne, bielsze chmurki wyglądały jak śmietanka rozlana w morzu smoły i popiołów, przez co zdawały się zupełnie nie na miejscu. A jednak tam były, jakby usiłując rozweselić tych, którzy przetrwali.
Bez skutku.
Ruiny miasta – spalone, pokruszone i nieposiadające nic z dawnego piękna – piętrzyły się pod wysokim, stromym wzgórzem. Drzewa, które dawniej pięły się dumnie po jego zboczu, uparcie wczepiając korzenie w kamienną glebę, teraz były zwęglonymi szczapami drewna. Odłamki kamieni i szczątki materiałów, wyrzucanych podczas ataku z katapult, wciskały się w czarne pnie, dopełniając i tak już masakrycznego widoku. Jednak  to nie zgliszcza czy martwy krajobraz były najgorsze, a to, co stało się z ludźmi.
Wozy z niewolnikami i niedobitkami sunęły powoli po drodze, żołnierze zbierali z ulic ciała wrogów – wrogów, którzy tak naprawdę byli niewinnymi cywilami. Rozpaczliwy płacz poukrywanych w zaułkach dzieci rozbrzmiewał  niemal wszędzie. Mimo to na samym szczycie nienaturalnie spłaszczonego klifu, pod którym daleko w dole rozciągało się wyschnięte jezioro, panowała prawie niczym niezmącona cisza. Jakby niewidzialna bariera oddzielała je od miasta, tłumiąc głosy pobitego ludu.
Woń spalenizny i pyłu drażniła nozdrza stojącego na wzniesieniu mężczyzny, owiniętego w czarny, przybrudzony płaszcz. Jego stopy dotykały niemal samego krańca skał. Przez kilka długich, zdających się nie mieć końca minut, nie poruszał się w ogóle, wyglądając tak, jakby chciał zakończyć swój żywot i skoczyć. Wiatr poruszał jego płaszczem, szarpiąc nim i furkocząc pomiędzy fałdami czarnego aksamitu. Kaptur powoli zsuwał się z głowy mężczyzny, dłonie coraz mocniej zaciskały w pięści.
Siedzący z boku na ułomku skalnym zabłąkany skowronek nie do końca wiedział, co tu robi. Przekręcając śmiesznie główkę mógł jednak dostrzec ostre, wyraziste rysy twarzy tego człowieka, którego wiek był trudny do określenia. Spod półprzymkniętych powiek wyzierały ciemnozielone źrenice o nietypowym odcieniu, przywodzącym na myśl leśny mech. Nos był lekko zakrzywiony, brwi ściągnięte, całe oblicze zaś sprawiało wrażenie wściekłego i przy okazji przepełnionego smutkiem. Dziwna to była mieszanka, ale sam mężczyzna też nie należał do zwyczajnych.
Odwrócił się, długi powiew wiatru zdmuchnął kaptur i odsłonił całkowicie jego twarz. Kości policzkowe były wyraźnie zarysowane, skóra zaś lekko opalona, ale jeszcze nie śniada, gdzieniegdzie zabrudzona. Przez lewe oko, od brwi aż do żuchwy, biegła długa, nierówna, głęboka i ledwo gojąca się rana od niewprawionego miecza lub noża. Wąskie usta były zaciśnięte w grymasie, a lekko szpiczastą brodę pokrywał krótki zarost. Niedługie, proste włosy niesfornie targał wiatr, odsłaniając czoło, które dopiero zaczynało znaczyć się zmarszczkami.
Spojrzał przed siebie, pełne żalu i nienawiści oczy błysnęły, zagubiły się gdzieś w oddali, ponad szczytami gór.
Skowronek wzbił się i odleciał, nerwowo trzepocząc skrzydłami.
Mężczyzna odwrócił głowę, a na jego twarz wstąpił lekki uśmiech, gdy powiódł wzrokiem za ptakiem. Wiatr porwał kolejne kosmyki włosów w górę i odsłonił jego uszy.
Były długie i szpiczaste.

2 komentarze:

  1. Zaczyna się całkiem ciekawie. Jak zawsze to co opisujesz pobudza moją wyobraźnię i czytając przenoszę się do świata Twoich bohaterów. Martadr

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo opisowy, obrazowy styl. Nie za bardzo da się komentować prologi: jeszcze właściwie nic nie wiadomo o fabule.

    OdpowiedzUsuń