Szarość,
popiel i czerń chmur przeplatały się między sobą, tworząc rozmaite cienie na
pozbawionym już słońca niebie. Nieliczne, bielsze chmurki wyglądały jak
śmietanka rozlana w morzu smoły i popiołów, przez co zdawały się zupełnie nie
na miejscu. A jednak tam były, jakby usiłując rozweselić tych, którzy
przetrwali.
Bez
skutku.
Ruiny
miasta – spalone, pokruszone i nieposiadające nic z dawnego piękna – piętrzyły
się pod wysokim, stromym wzgórzem. Drzewa, które dawniej pięły się dumnie po
jego zboczu, uparcie wczepiając korzenie w kamienną glebę, teraz były zwęglonymi
szczapami drewna. Odłamki kamieni i szczątki materiałów, wyrzucanych podczas ataku
z katapult, wciskały się w czarne pnie, dopełniając i tak już masakrycznego
widoku. Jednak to nie zgliszcza czy martwy
krajobraz były najgorsze, a to, co stało się z ludźmi.
Wozy
z niewolnikami i niedobitkami sunęły powoli po drodze, żołnierze zbierali z
ulic ciała wrogów – wrogów, którzy tak naprawdę byli niewinnymi cywilami.
Rozpaczliwy płacz poukrywanych w zaułkach dzieci rozbrzmiewał niemal wszędzie. Mimo to na samym szczycie
nienaturalnie spłaszczonego klifu, pod którym daleko w dole rozciągało się
wyschnięte jezioro, panowała prawie niczym niezmącona cisza. Jakby niewidzialna
bariera oddzielała je od miasta, tłumiąc głosy pobitego ludu.
Woń
spalenizny i pyłu drażniła nozdrza stojącego na wzniesieniu mężczyzny,
owiniętego w czarny, przybrudzony płaszcz. Jego stopy dotykały niemal samego
krańca skał. Przez kilka długich, zdających się nie mieć końca minut, nie
poruszał się w ogóle, wyglądając tak, jakby chciał zakończyć swój żywot i
skoczyć. Wiatr poruszał jego płaszczem, szarpiąc nim i furkocząc pomiędzy
fałdami czarnego aksamitu. Kaptur powoli zsuwał się z głowy mężczyzny, dłonie
coraz mocniej zaciskały w pięści.
Siedzący
z boku na ułomku skalnym zabłąkany skowronek nie do końca wiedział, co tu robi.
Przekręcając śmiesznie główkę mógł jednak dostrzec ostre, wyraziste rysy twarzy
tego człowieka, którego wiek był trudny do określenia. Spod półprzymkniętych powiek
wyzierały ciemnozielone źrenice o nietypowym odcieniu, przywodzącym na myśl
leśny mech. Nos był lekko zakrzywiony, brwi ściągnięte, całe oblicze zaś
sprawiało wrażenie wściekłego i przy okazji przepełnionego smutkiem. Dziwna to
była mieszanka, ale sam mężczyzna też nie należał do zwyczajnych.
Odwrócił
się, długi powiew wiatru zdmuchnął kaptur i odsłonił całkowicie jego twarz.
Kości policzkowe były wyraźnie zarysowane, skóra zaś lekko opalona, ale jeszcze
nie śniada, gdzieniegdzie zabrudzona. Przez lewe oko, od brwi aż do żuchwy,
biegła długa, nierówna, głęboka i ledwo gojąca się rana od niewprawionego
miecza lub noża. Wąskie usta były zaciśnięte w grymasie, a lekko szpiczastą
brodę pokrywał krótki zarost. Niedługie, proste włosy niesfornie targał wiatr,
odsłaniając czoło, które dopiero zaczynało znaczyć się zmarszczkami.
Spojrzał
przed siebie, pełne żalu i nienawiści oczy błysnęły, zagubiły się gdzieś w
oddali, ponad szczytami gór.
Skowronek
wzbił się i odleciał, nerwowo trzepocząc skrzydłami.
Mężczyzna
odwrócił głowę, a na jego twarz wstąpił lekki uśmiech, gdy powiódł wzrokiem za
ptakiem. Wiatr porwał kolejne kosmyki włosów w górę i odsłonił jego uszy.
Były
długie i szpiczaste.
Zaczyna się całkiem ciekawie. Jak zawsze to co opisujesz pobudza moją wyobraźnię i czytając przenoszę się do świata Twoich bohaterów. Martadr
OdpowiedzUsuńBardzo opisowy, obrazowy styl. Nie za bardzo da się komentować prologi: jeszcze właściwie nic nie wiadomo o fabule.
OdpowiedzUsuń