Zainspirowana cudowną muzyką Comy,
konkretniej utworem „Spadam”.
*
Prawdę
powiedziawszy, Jofre miał wielką nadzieję, że to już koniec. Że umrze,
opuszczając świat w sposób prosty i niewymagający od niego szczególnego wysiłku
czy zaangażowania. Ot, strzała w kark, krótki krzyk i po wszystkim.
I dlatego
poczuł lekki zawód, gdy strzała, miast zmiażdżyć mu kręgi, wbiła się z całym
impetem w żuchwę, nieco szarpiąc tętnicę. Krew wypływała z ranki pulsującym
strumieniem, a książę swoim aksamitnym wzrokiem szukał wsparcia w niebiosach.
- Nawet umrzeć
mi nie dacie po ludzku!? — wrzasnął, w akcie desperacji wygrażając chmurom
pięściami.
I upadł na
kolana, a potem na twarz, nie zwracając uwagi na odgłosy szamotaniny wokół
niego. Co go miało obchodzić, że jego towarzysze okładają się z wrogami
stalowymi szablami, mieczami i innymi wynalazkami metalurgii? Właśnie przeżywał
swoją życiową porażkę, kontemplował ją w ciszy, z czołem wbitym w szybko
moknącą ziemię.
- Tak,
niebiosa. Do was mówię — warknął nagle. — Teraz wykrwawię się jak świnia na
rzezi. Generalnie, droga Śmierci, to ty się nawet nie spiesz! Poczekam, jasne! Nie ma problemu. Poleżę sobie na ziemi,
powdycham to cuchnące zdradą powietrze i pogapię się na własną krew,
przyglądając się, jakimiż to pięknymi znakami zdobi zlodowaciałą ścieżkę. Ach,
ta zamarzająca posoka. Miód na me serce, doprawdy! Wiecie co?! Odpłacę się wam
kiedyś, zobaczycie. Jak już odzyskam tron i zastąpię ojca, jak znajdę sobie
godną mnie małżonkę, jak poukładam wszystkie ważne sprawy… To obiecuję wam,
cała ostijska armia was dopadnie, aż grzmoty się z nieba posypią, ogień będz…
Jofre przez
moment poczuł się jak najprawdziwszy prorok, który – leżąc na ołtarzu, już po
złożeniu krwawej ofiary – obserwuje, jak przepowiadana przez niego przyszłość
staje się całkowicie namacalną prawdą.
Wiązka płomieni
szarpnęła liście drzew, obracając je w popiół. Gałęzie zaskrzypiały, lecąc ku
ziemi, a głośny ryk przeszył powietrze. Książę przewrócił się na plecy i
znieruchomiał, wpatrzony w szybujący po niebie kształt. Delikatne płatki popiołu
opadły na twarz młodzieńca, kusząc, by dotknął ich drżącymi palcami.
- No dobra,
mogę umierać — stwierdził litościwie i, zamknąwszy oczy, jak na zawołanie
stracił przytomność.
*
- Czy on żyje?
Na bogów, powiedzcie mi! Czy on żyje?!
Wrzask Idalii przerwał
narastającą ciszę, a jej błękitne oczy wyrażały głęboki, całkowicie autentyczny
i szczery strach.
Wszyscy
uciekali przed smokiem, mniej lub bardziej skutecznie. Przeznaczenie zdawało
się siedzieć na grzbiecie ziejącego ogniem potwora, kierując jego ruchami ponad
ogromną połacią nieprzebytego lasu. Uznało najwyraźniej, że zbyt długo już nie
wtrącało się w sprawy tych biednych, zagubionych istot. Bez jego pomocy upadali
na duchu, tracili nadzieję, zrywali włosy z głów i kłócili się bez przerwy.
A kiedy tylko
Przeznaczenie wzięło się do roboty, zebrali się wszyscy w jednym miejscu, jak
gdyby nogi poniosły ich ku sobie nawzajem. Uciekli do opuszczonej przez leśnych
mieszkańców jaskini, brudnej i zatęchłej, ale skutecznie chroniącej przed
napadami smoka i nieproszonych długouchych. Bez trudu można było zauważyć, że
nie raz i nie dwa to niepozorne miejsce było siedzibą spotkań i biesiad –
liczne ślady w postaci pustych kufli, kielichów i mis dostrzegało się na każdym
kroku.
Księcia, nie bez
wysiłku, przeniesiono i zabandażowano, ale jego tętno wciąż zwalniało.
Wszyscy
siedzieli w smutnym półkolu, raz po raz spoglądając na swoje stopy. Shemar
nucił coś cicho, w całej dobroci swego serca pragnąć najwyraźniej dodać innym
otuchy. Melodia płynęła powoli, stopniowo napełniając dusze zgromadzonych
nadzieją, tak kruchą, że najdrobniejszy cios mógłby ją rozbić. Grellin
postanowił sprawdzić się w roli opiekuna i przygarnął do siebie łkającą
księżniczkę. Otulił ją swoim pobrudzonym szalikiem i, odwracając twarz w
głęboki cień, uronił kilka ogromnych łez, które zaraz spłynęły po jego
tłuściutkich policzkach.
Ramón
postanowił zignorować pytanie poetki, zadane w gniewie i rozpaczy, i lekko
odepchnął ją od Jofre, którego bez ustanku targała za czarny, podarty płaszcz.
- Cicho, cicho…
Proszę, przestań wreszcie go szarpać! To wcale nie pomaga! — rzekł,
zdenerwowany.
- Dlaczego…
jak? — wyszeptała cicho dziewczyna, odsuwając się pod chropowatą i wilgotną
skalną ścianę.
- Mówiłem ci.
Plan zawiódł. — Odpowiedź zdecydowanie nie była ani zadowalająca, ani
jednoznaczna.
- Ramón, co z
tobą? Co się dzieje? — wtrącił się niespodziewanie Theo, z wahaniem spoglądając
na nieruchome ciało księcia.
- Bardzie,
mogłeś go zabić! Przez dziwne, skomplikowane plany, którymi na domiar złego z
nikim się nie podzieliłeś, niemal pozbawiłeś życia księcia Ostii! —
podirytowała się Idalia, trzymając dłonie na swoich bladych policzkach.
- Uspokój się,
kobieto. — rzekł Ramón, po raz kolejny dotykając tętnic na szyi Jofre. — On
przeżyje. My możemy mieć mniej szczęścia. Miałaś i powiedzieć, gdzie was nosiło
– zmienił natychmiastowo temat.
- O czym ty w
ogóle mówisz? Uspokoić się? Gdzie zniknęliśmy?! Czy to teraz ważne?! Ja bardzo
chętnie usłyszę historię o tym, co ty, w całej swej genialności i wspaniałości,
wymyśliłeś! Wszyscy ci ufamy, a ty tak po prostu, bez ważniejszego powodu,
prawie nas zdradzasz. Co, elfy za mało złota ci zaproponowały i w ostatniej
chwili się rozmyśliłeś?
- Skończ. —
Jego głos nawet nie zadrżał, ton nie stracił na opanowaniu. Chłodnym
spojrzeniem zmierzył rozjuszoną Idalię, usta wygiął zaś w lekkim, kpiącym
uśmiechu. — Spokojnie, poetko. Nie podejrzewaj mnie o nic pochopnie. Opowiem ci
wszystko, powoli, po kolei. Jak opanuję stan zdrowia księciunia.
- Liczę na to —
syknęła, odwracając wzrok.
*
Długie, cienkie i mocno splecione liny
wciąż uderzają o rozpaloną skórę. Tworzą czerwone rozdarcia, długie,
nierównomierne, bolesne. Umysł balansuje na krawędzi świadomości, rozległe
sińce w okolicach oczu palą, nabrzmiałe z bólu ciało zaprzestaje szarpania w
więzach. Powoli, lecz bezustannie, siły opuszczają zmaltretowanego człowieka.
Rozszarpana granatowa koszula bezradnie zwisa, cała pomarszczona i splamiona
czerwoną posoką, błotem i łzami. Opiera się na drżących ramionach, zasłania
barki, wżyna się w rany.
Słowa
z zewnątrz mieszają się i tracą znaczenie, docierają z opóźnieniem, brzęczą w
głowie, odchodzą z szelestem. Błagalny ton nie różni się od złośliwego,
wszystko jest jedną, bladą masą, w której nie ma bieli ani czerni. Jest tylko
szarość.
Rozszerzone
źrenice niemal zasłaniają brązowe tęczówki, rozedrgane usta krwawią.
Wypowiadają kilka gorzkich słów, by zamilknąć. Zamilknąć. Na zawsze?
Obcy,
głośny krzyk przedziera się przez uszy, przywraca do rzeczywistości. A ona
boli, boli jeszcze bardziej niż niebyt, nieobecność, niż ciągłe spadanie w
bezgraniczną otchłań.
Poddać
się? Teraz?
-
Mów wreszcie!
Znowu. Znowu te same słowa dotarły do jego
świadomości, raniąc jeszcze mocniej.
Z piersi Reynevana
wyrwał się przeszywający wrzask, w którym zawarły się wszystkie jego uczucia.
Rozpacz, ból, strach. I niepewność.
- Przestańcie — wyszeptał z trudem, tłumiąc
jęk. — To nie ma sensu.
- Dobrze wiesz, że i tak umrzesz, śmiertelniku.
Co ci szkodzi? — Głos oprawcy był cichy i łagodny, przyprawiał o dreszcze całym
swym opanowaniem. Zimne palce wędrowały po ranach Reynevana, sprawiając, że
niemal szalał z bólu.
- Jeśli… i tak umrę… — mówił powoli żołnierz,
zaciskając powieki — to jaki cel… będzie w splamieniu się hańbą tuż przed
ostatnim ciosem?
- Zastanówmy
się… Będziesz miał świadomość, że uratowałeś życie tej zacnej dziewczynki, co
się za tobą przypałętała?
- To nie ma z
nią nic wspólnego!
- Ona coś wie?
- Nie!
Kolejne
uderzenie, kolejne wierzgnięcie. Reynevan powoli zaczął się przyzwyczajać do
myśli, że jego życie raczej nie ma szans przetrwania. Ale nienawidził mieć
kogoś na sumieniu, nakazywać komuś przyjmować odpowiedzialność za jego własne
czyny. A już w szczególności tej biednej dziewczynie…
Nie rozumiał
wszystkiego. Zakapturzone postaci nie odsłaniały twarzy, ale on bezwiednie
uwierzył Marii na słowo – to elfy. Nawet gdyby o tym nie wspomniała, to ich
akcent, ruchy, gesty – wszystko wskazywało na to, że nie są ludźmi. Nie
rozumiał więc, co te długouche istoty mają z nim wspólnego? Zaczynał
podejrzewać, że to buntownicze podziemie pragnie wyciągnąć z niego jakieś
informacje o militarnych planach ludzkich królestw, które, jako szpieg,
teoretycznie mógłby posiadać. Ale on nic nie wiedział. Nawet gdyby chciał w
jakiś sposób kupić swoją skórę, nie mógł. Zadawali mu dziwne pytania na temat
jakiejś ważnej postaci, ale jej imienia nie chcieli wymienić – twierdzili, że
na pewno rozumie, o kogo chodzi. Tak nie było, jednak nic, żadne słowa, krzyki,
prośby: nic nie docierało do zaostrzonych uszu oprawców.
Reynevan nie pragnął
śmierci, choć w tym momencie czuł smutną obojętność. Chciało mu się śmiać,
śmiać tak gorzko jak jeszcze nigdy przedtem. Piękne przedstawienie. W rolach
głównych biedna, wiejska dziewczyna wplątana w międzynarodową aferę, wystawiony
przez głupkowatego elfa agent specjalny i bezimienni kaci, którzy nie mogli
mieć specjalnie dużego doświadczenia w dziedzinie uzyskiwania informacji przez
zadawanie bólu.
W którymś
momencie drzwi się otwarły. Pomarańczowy snop światła, który oświetlił twarz
żołnierza, zwiastował pogodny poranek. Serce mężczyzny rwało się ku wolności,
ale nowa postać, zręcznie zeskakująca po śliskich schodkach, nie wyglądała na
wybawcę.
- Bela? —
Cichy, łagodny, męski głos przemówił powoli i… niepewnie.
- Czego chcesz?
— warknęła kobieta, którą Reynevan miał okazję poznać już pewien czas temu.
Obecnie odpowiadała za to, by Maria siedziała cicho i nie była zbyt zadowolona
ze swego położenia.
- Pozwól, iż
przerwę na moment waszą nową rozrywkę i zdam raport z wyprawy. — Odchrząknął,
poprawiając kołnierz koszuli. — Zawieja prawie nadział księcia, a nasz
Zawrzygęb zdradził jednocześnie dwie strony. Generalnie i zgrabnie rzecz
ujmując, to nie wiemy do końca, co on tak naprawdę kombinuje. Poszukiwanego
głupca nie znaleźliśmy, ale musiał zwiać niedawno, bo zebrani szeptali między
sobą coś na jego temat, wciąż padało jego imię.
- Ale dziedzic
wciąż żyje? — zapytała niezadowolona elfka.
- Żyje, nie
udało nam się ich schwytać. Za to mam… bardzo interesującą wiadomość. — Ton jego głosu zdradzał zdenerwowanie.
- Mów. Byle
szybko.
- Spotkaliśmy…
smoka. On wleciał tam, tak nagle, rozwalił pół lasu. I odleciał. Ale oni
zdążyli uciec, wszyscy. Teraz szukamy śladów.
- Głupszej
wymówki nie słyszałam! — wrzasnęła nagle kobieta, porzucając trzymaną Marię.
Dziewczyna
upadła na ziemię i uderzyła mocno o kamienną posadzkę, pisnąwszy cicho.
Reynevan chciał, by jego spojrzenie przybrało coś na kształt współczującego wyrazu,
ale wciąż był tam tylko ból. Wiedział jednak, że musi myśleć. I działać. Jego
celem było teraz pokonanie cierpienia, które przyćmiewało jego umysł, i
rozpoczęcie myślenia zupełnie trzeźwo.
Nowoprzybyły
uśmiechnął się nieco głupkowato, odsłaniając rządek białych zębów i zdejmując
kaptur. Spocone blond włosy opadły na jego ramiona. Wyciągnął zza poły
płaszczyka jakiś mały przedmiot, który zalśnił w jego dłoni. Przypominał nieco
srebrną łyżkę, ale miał o wiele głębsze i grubsze denko. Gdybyśmy dziś na to
spojrzeli, bez wątpienia mielibyśmy skojarzenia z gałką do nakładania lodów,
wówczas jednak nikomu nie śniło się o takim wynalazku.
- Chochla? – warknęła
kobieta.
- Wiedzieliśmy,
że się wściekniesz, więc mamy dla ciebie prezent — rzekł niemalże z
samozadowoleniem.
Elfka chwyciła
za ów „prezent” i ze złością odrzuciła go do tyłu, aż plusnął w brudną wodę.
Odwróciła się na moment do zakapturzonego człowieka stojącego za Reynevanem i
skinęła do niego głową.
- Zajmij się
nimi. Ja pójdę zobaczyć, co to za smok
sprawił, że moi ludzie nie potrafili zrobić tak ważnego zadania. Zaraz się
dowiem, że to wina Zawiei! Bo źle trzymał łuk, co?! — Niemal krzyczała,
wypowiadając te słowa, już w stronę blondyna. Jej oczy wyrażały silną chęć
zamordowania kogoś, ale najwyraźniej
podświadomie czuła, że skończyłoby się to co najmniej źle.
Mijając
stojącego u podnóża schodów mężczyznę popchnęła go niedbale, torując sobie
drogę. Tamten tylko zmarszczył brwi, mówiąc głosem przesiąkniętym ironią o równości i wielkiej rodzinie, a potem
zamilknął i wyszedł.
Kat podniósł z
ziemi nowe narzędzie i przyjrzał mu się. Reynevan dałby sobie rękę uciąć, że z
uśmiechem.
- Co powiecie
na to? — zapytał, wciąż ze stoickim spokojem. Głowa żołnierza bezwiednie opadła
w geście bezradności, łańcuchy trzymające go zaskrzypiały pod ciężarem ciała i
lekko obsunęły się z haka. Maria skuliła się w kącie, prezentując sobą obraz
nędzy i rozpaczy.
- Szczerze
mówiąc, mam wielką ochotę kwiczeć ze strachu. — Szydzący ton Reynevana zupełnie
przeczył jego niewinnym słowom.
Kat roześmiał
się cicho, trzęsąc wszystkimi warstwami płaszczy i metalowymi elementami zbroi,
w które ktoś go litościwie odział. Powolnym krokiem podszedł do Marii, podniósł
ją za mokry płaszczyk i podciągnął na wysokość swojej twarzy.
- Chyba już
wiem, na kim przetestuję podarek od Alessandro.
- Najlepiej… —
wydukała Maria, z trudem poruszając skołowaciałym językiem — to na sobie.
- Dziarska
kobietka! — Na twarzy oprawcy zagościł jeszcze szerszy uśmiech. — A wiesz, do
czego to służy?
Dziewczyna milczała, czując, jak serce wali
jej coraz mocniej. Nie, nie wiedziała. Ale czuła, że nie może mieć przyjemnego
zastosowania. Reynevan nagle szarpnął się mocno
więzach, prawie je zrywając. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, czym
jest ów podarunek od elfów, ani że grozi im jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Nie zdawał sobie również sprawy, ile sił potrafią dodać przerażenie i
wściekłość. Kat powoli przeniósł na niego wzrok, unosząc brwi w wyrazie
dezaprobaty.
- Masz jeszcze
coś do powiedzenia? – zapytał, niby to z zainteresowaniem. Reynevan splunął w
jego stronę. Śliną gęstą i krwawą.
- Owszem —
rzekł, wbijając rozwścieczony wzrok w zasłoniętą twarz elfa.
- Wybacz,
raczej nie wysłucham. — Uśmiech gwałtownie zniknął z jego twarzy, zastąpiony
czymś na kształt determinacji. Dziewczyna zaczęła szamotać się w jego uścisku,
próbując wyrwać – jednak na nic to się nie zdało. Ręka kata jedynie powędrowała
w stronę jej brody, zaciskając się na niej żelaznym chwytem.
Orzechowe tęczówki Reynevana zalśniły w
bezsilności. Maria wyglądała na tak mocno zdezorientowaną, że wszystkie cięte
riposty i groźne spojrzenie uciekły w niepamięć, zastąpione cichym pojękiwaniem
i nerwowymi drganiami palców.
Mocno ściskane metalowe narzędzie znalazło
się na wysokości twarzy ofiary. Głos uwiązł jej w gardle, gdy powoli zaczęła
zdawać sobie sprawę z tego, co ją czeka. Mięśnie gwałtownie się spięły, nogi
poczęły wierzgać, dłonie szukały oparcia w szorstkiej i mokrej ścianie, do
której przyciśnięte było całe ciało. Serce waliło jak oszalałe, usiłując wyrwać
się z piersi dziewczyny i prędzej zakończyć żywot, który nie zapowiadał się
szczególnie kolorowo. Przyspieszony oddech świszczał w płucach, oczy tkwiły w
miejscu, wpatrzone w katowski przyrząd.
- Minuta, może nawet pół. Prawie nic nie
poczujesz… Ach, może trochę. — Spokojny głos zwyrodniałego elfa wydawał się
zwodniczy.
I słusznie.
Głośny wrzask Marii został poprzedzony
gwałtownym ruchem kata. Narzędzie dotknęło rozszerzone w strachu oko, zacisnęło
się na białku bez najmniejszych problemów. Dziewczyna nie wiedziała, co robić,
każdy jej ruch był tłumiony przez silne ramię mężczyzny, szarpanie i krzyki nie
przynosiły efektów. Coś zaczęło rozdzierać wnętrze jej czaski, raniąc boleśnie
wszystkie nerwy.
- To cudowne uczucie — zaczął oprawca
dziwnie zadowolonym tonem — kiedy czujesz coś dziwnego w głębi swojej czaszki,
gdy obce ciało wbija się w twoje oko, które nagle okazuje się nadzwyczaj
miękkie i słabowite. Ciche chlupnięcia, jedno po drugim. A zaraz potem ciepła
ciecz, karmiąca me zmysły mocniej niż wino.
Wycie bólu zamieniło się w głośny,
spazmatyczny szloch. Reynevan nie wytrzymał.
Nie wiedział, jak to się stało. Nie
zastanawiał się. Czuł otępienie, jego umysł zdominowało jedno intuicyjne
przeczucie: jeśli nic nie zrobi, będzie żałował do końca życia.
Silny zryw szarpnął za przyrdzewiały
łańcuch, krępujący dotąd jego nadgarstki. W newralgicznym punkcie korozja tak
wyżarła metal, że jedno z oczek wyskoczyło, uwalniając mężczyznę. Ułamek
sekundy łapał równowagę.
Jednym, długim susem znalazł się tuż przy
kacie, silnym pchnięciem powalił go na ziemię, zakrwawiony przyrząd upadł do
wody. Głuchy warkot, który wydobywał się z piersi żołnierza był niczym w
porównaniu z tym, co widać było w jego oczach. Kolanami przytrzymywał oprawcę,
dłońmi szukając na jego ciele czegokolwiek ostrego, jakiejkolwiek broni. Szał,
który go ogarnął, był niewytłumaczalny, a już na pewno – dziki.
Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy drzwi
otworzyły się na oścież. Oczy zabolały go pod wpływem światła. Otarł czoło, na
którym wciąż tkwiła zaschnięta krew. Spojrzał przed siebie i wówczas poczuł
ogarniającą go bezwładność, która dotykała po kolei każdy mięsień. Wydał z
siebie długi jęk i westchnął. Jedynym narządem, który zdawał się wciąż pracować
normalnie, było jego serce. Bijące o żebra, szalejące, rozrywające pierś.
Po schodach powoli zeszła kobieta, którą
Reynevan skądś znał. Długoucha, to prawda. Ale jej oczy nie były fiołkowe, nie
nosiła płaszcza ani maski. Wyglądała normalnie.
Przyjaźnie.
- W takiej sytuacji — orzekł mężczyzna
cicho, błądząc oczami po twarzy kata — stwierdzam, że chyba postradałem zmysły.
Na krótki moment przeniósł wzrok na twarz
Marii i poczuł mocny ścisk w żołądku. Wszelkiego rodzaju przekleństwa były nie
na miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz