sobota, 19 maja 2012

Rozdział XIII

     Zainspirowana cudowną muzyką Comy, konkretniej utworem „Spadam”.    

*
Prawdę powiedziawszy, Jofre miał wielką nadzieję, że to już koniec. Że umrze, opuszczając świat w sposób prosty i niewymagający od niego szczególnego wysiłku czy zaangażowania. Ot, strzała w kark, krótki krzyk i po wszystkim.
I dlatego poczuł lekki zawód, gdy strzała, miast zmiażdżyć mu kręgi, wbiła się z całym impetem w żuchwę, nieco szarpiąc tętnicę. Krew wypływała z ranki pulsującym strumieniem, a książę swoim aksamitnym wzrokiem szukał wsparcia w niebiosach.
- Nawet umrzeć mi nie dacie po ludzku!? — wrzasnął, w akcie desperacji wygrażając chmurom pięściami.
I upadł na kolana, a potem na twarz, nie zwracając uwagi na odgłosy szamotaniny wokół niego. Co go miało obchodzić, że jego towarzysze okładają się z wrogami stalowymi szablami, mieczami i innymi wynalazkami metalurgii? Właśnie przeżywał swoją życiową porażkę, kontemplował ją w ciszy, z czołem wbitym w szybko moknącą ziemię.
- Tak, niebiosa. Do was mówię — warknął nagle. — Teraz wykrwawię się jak świnia na rzezi. Generalnie, droga Śmierci, to ty się nawet nie spiesz! Poczekam, jasne! Nie ma problemu. Poleżę sobie na ziemi, powdycham to cuchnące zdradą powietrze i pogapię się na własną krew, przyglądając się, jakimiż to pięknymi znakami zdobi zlodowaciałą ścieżkę. Ach, ta zamarzająca posoka. Miód na me serce, doprawdy! Wiecie co?! Odpłacę się wam kiedyś, zobaczycie. Jak już odzyskam tron i zastąpię ojca, jak znajdę sobie godną mnie małżonkę, jak poukładam wszystkie ważne sprawy… To obiecuję wam, cała ostijska armia was dopadnie, aż grzmoty się z nieba posypią, ogień będz…
Jofre przez moment poczuł się jak najprawdziwszy prorok, który – leżąc na ołtarzu, już po złożeniu krwawej ofiary – obserwuje, jak przepowiadana przez niego przyszłość staje się całkowicie namacalną prawdą.
Wiązka płomieni szarpnęła liście drzew, obracając je w popiół. Gałęzie zaskrzypiały, lecąc ku ziemi, a głośny ryk przeszył powietrze. Książę przewrócił się na plecy i znieruchomiał, wpatrzony w szybujący po niebie kształt. Delikatne płatki popiołu opadły na twarz młodzieńca, kusząc, by dotknął ich drżącymi palcami.
- No dobra, mogę umierać — stwierdził litościwie i, zamknąwszy oczy, jak na zawołanie stracił przytomność.

*
- Czy on żyje? Na bogów, powiedzcie mi! Czy on żyje?!
Wrzask Idalii przerwał narastającą ciszę, a jej błękitne oczy wyrażały głęboki, całkowicie autentyczny i szczery strach.
Wszyscy uciekali przed smokiem, mniej lub bardziej skutecznie. Przeznaczenie zdawało się siedzieć na grzbiecie ziejącego ogniem potwora, kierując jego ruchami ponad ogromną połacią nieprzebytego lasu. Uznało najwyraźniej, że zbyt długo już nie wtrącało się w sprawy tych biednych, zagubionych istot. Bez jego pomocy upadali na duchu, tracili nadzieję, zrywali włosy z głów i kłócili się bez przerwy.
A kiedy tylko Przeznaczenie wzięło się do roboty, zebrali się wszyscy w jednym miejscu, jak gdyby nogi poniosły ich ku sobie nawzajem. Uciekli do opuszczonej przez leśnych mieszkańców jaskini, brudnej i zatęchłej, ale skutecznie chroniącej przed napadami smoka i nieproszonych długouchych. Bez trudu można było zauważyć, że nie raz i nie dwa to niepozorne miejsce było siedzibą spotkań i biesiad – liczne ślady w postaci pustych kufli, kielichów i mis dostrzegało się na każdym kroku.
Księcia, nie bez wysiłku, przeniesiono i zabandażowano, ale jego tętno wciąż zwalniało.
Wszyscy siedzieli w smutnym półkolu, raz po raz spoglądając na swoje stopy. Shemar nucił coś cicho, w całej dobroci swego serca pragnąć najwyraźniej dodać innym otuchy. Melodia płynęła powoli, stopniowo napełniając dusze zgromadzonych nadzieją, tak kruchą, że najdrobniejszy cios mógłby ją rozbić. Grellin postanowił sprawdzić się w roli opiekuna i przygarnął do siebie łkającą księżniczkę. Otulił ją swoim pobrudzonym szalikiem i, odwracając twarz w głęboki cień, uronił kilka ogromnych łez, które zaraz spłynęły po jego tłuściutkich policzkach.
Ramón postanowił zignorować pytanie poetki, zadane w gniewie i rozpaczy, i lekko odepchnął ją od Jofre, którego bez ustanku targała za czarny, podarty płaszcz.
- Cicho, cicho… Proszę, przestań wreszcie go szarpać! To wcale nie pomaga! — rzekł, zdenerwowany.
- Dlaczego… jak? — wyszeptała cicho dziewczyna, odsuwając się pod chropowatą i wilgotną skalną ścianę.
- Mówiłem ci. Plan zawiódł. — Odpowiedź zdecydowanie nie była ani zadowalająca, ani jednoznaczna.
- Ramón, co z tobą? Co się dzieje? — wtrącił się niespodziewanie Theo, z wahaniem spoglądając na nieruchome ciało księcia.
- Bardzie, mogłeś go zabić! Przez dziwne, skomplikowane plany, którymi na domiar złego z nikim się nie podzieliłeś, niemal pozbawiłeś życia księcia Ostii! — podirytowała się Idalia, trzymając dłonie na swoich bladych policzkach.
- Uspokój się, kobieto. — rzekł Ramón, po raz kolejny dotykając tętnic na szyi Jofre. — On przeżyje. My możemy mieć mniej szczęścia. Miałaś i powiedzieć, gdzie was nosiło – zmienił natychmiastowo temat.
- O czym ty w ogóle mówisz? Uspokoić się? Gdzie zniknęliśmy?! Czy to teraz ważne?! Ja bardzo chętnie usłyszę historię o tym, co ty, w całej swej genialności i wspaniałości, wymyśliłeś! Wszyscy ci ufamy, a ty tak po prostu, bez ważniejszego powodu, prawie nas zdradzasz. Co, elfy za mało złota ci zaproponowały i w ostatniej chwili się rozmyśliłeś?
- Skończ. — Jego głos nawet nie zadrżał, ton nie stracił na opanowaniu. Chłodnym spojrzeniem zmierzył rozjuszoną Idalię, usta wygiął zaś w lekkim, kpiącym uśmiechu. — Spokojnie, poetko. Nie podejrzewaj mnie o nic pochopnie. Opowiem ci wszystko, powoli, po kolei. Jak opanuję stan zdrowia księciunia.
- Liczę na to — syknęła, odwracając wzrok.

*

Długie, cienkie i mocno splecione liny wciąż uderzają o rozpaloną skórę. Tworzą czerwone rozdarcia, długie, nierównomierne, bolesne. Umysł balansuje na krawędzi świadomości, rozległe sińce w okolicach oczu palą, nabrzmiałe z bólu ciało zaprzestaje szarpania w więzach. Powoli, lecz bezustannie, siły opuszczają zmaltretowanego człowieka. Rozszarpana granatowa koszula bezradnie zwisa, cała pomarszczona i splamiona czerwoną posoką, błotem i łzami. Opiera się na drżących ramionach, zasłania barki, wżyna się w rany.
     Słowa z zewnątrz mieszają się i tracą znaczenie, docierają z opóźnieniem, brzęczą w głowie, odchodzą z szelestem. Błagalny ton nie różni się od złośliwego, wszystko jest jedną, bladą masą, w której nie ma bieli ani czerni. Jest tylko szarość.
     Rozszerzone źrenice niemal zasłaniają brązowe tęczówki, rozedrgane usta krwawią. Wypowiadają kilka gorzkich słów, by zamilknąć. Zamilknąć. Na zawsze?
     Obcy, głośny krzyk przedziera się przez uszy, przywraca do rzeczywistości. A ona boli, boli jeszcze bardziej niż niebyt, nieobecność, niż ciągłe spadanie w bezgraniczną otchłań.
     Poddać się? Teraz?

     - Mów wreszcie!

     Znowu. Znowu te same słowa dotarły do jego świadomości, raniąc jeszcze mocniej. Z piersi Reynevana wyrwał się przeszywający wrzask, w którym zawarły się wszystkie jego uczucia. Rozpacz, ból, strach. I niepewność.
 - Przestańcie — wyszeptał z trudem, tłumiąc jęk. — To nie ma sensu.
 - Dobrze wiesz, że i tak umrzesz, śmiertelniku. Co ci szkodzi? — Głos oprawcy był cichy i łagodny, przyprawiał o dreszcze całym swym opanowaniem. Zimne palce wędrowały po ranach Reynevana, sprawiając, że niemal szalał z bólu.
 - Jeśli… i tak umrę… — mówił powoli żołnierz, zaciskając powieki — to jaki cel… będzie w splamieniu się hańbą tuż przed ostatnim ciosem?
- Zastanówmy się… Będziesz miał świadomość, że uratowałeś życie tej zacnej dziewczynki, co się za tobą przypałętała?
- To nie ma z nią nic wspólnego!
- Ona coś wie?
- Nie!
Kolejne uderzenie, kolejne wierzgnięcie. Reynevan powoli zaczął się przyzwyczajać do myśli, że jego życie raczej nie ma szans przetrwania. Ale nienawidził mieć kogoś na sumieniu, nakazywać komuś przyjmować odpowiedzialność za jego własne czyny. A już w szczególności tej biednej dziewczynie…
Nie rozumiał wszystkiego. Zakapturzone postaci nie odsłaniały twarzy, ale on bezwiednie uwierzył Marii na słowo – to elfy. Nawet gdyby o tym nie wspomniała, to ich akcent, ruchy, gesty – wszystko wskazywało na to, że nie są ludźmi. Nie rozumiał więc, co te długouche istoty mają z nim wspólnego? Zaczynał podejrzewać, że to buntownicze podziemie pragnie wyciągnąć z niego jakieś informacje o militarnych planach ludzkich królestw, które, jako szpieg, teoretycznie mógłby posiadać. Ale on nic nie wiedział. Nawet gdyby chciał w jakiś sposób kupić swoją skórę, nie mógł. Zadawali mu dziwne pytania na temat jakiejś ważnej postaci, ale jej imienia nie chcieli wymienić – twierdzili, że na pewno rozumie, o kogo chodzi. Tak nie było, jednak nic, żadne słowa, krzyki, prośby: nic nie docierało do zaostrzonych uszu oprawców.
Reynevan nie pragnął śmierci, choć w tym momencie czuł smutną obojętność. Chciało mu się śmiać, śmiać tak gorzko jak jeszcze nigdy przedtem. Piękne przedstawienie. W rolach głównych biedna, wiejska dziewczyna wplątana w międzynarodową aferę, wystawiony przez głupkowatego elfa agent specjalny i bezimienni kaci, którzy nie mogli mieć specjalnie dużego doświadczenia w dziedzinie uzyskiwania informacji przez zadawanie bólu.
W którymś momencie drzwi się otwarły. Pomarańczowy snop światła, który oświetlił twarz żołnierza, zwiastował pogodny poranek. Serce mężczyzny rwało się ku wolności, ale nowa postać, zręcznie zeskakująca po śliskich schodkach, nie wyglądała na wybawcę.
- Bela? — Cichy, łagodny, męski głos przemówił powoli i… niepewnie.
- Czego chcesz? — warknęła kobieta, którą Reynevan miał okazję poznać już pewien czas temu. Obecnie odpowiadała za to, by Maria siedziała cicho i nie była zbyt zadowolona ze swego położenia.
- Pozwól, iż przerwę na moment waszą nową rozrywkę i zdam raport z wyprawy. — Odchrząknął, poprawiając kołnierz koszuli. — Zawieja prawie nadział księcia, a nasz Zawrzygęb zdradził jednocześnie dwie strony. Generalnie i zgrabnie rzecz ujmując, to nie wiemy do końca, co on tak naprawdę kombinuje. Poszukiwanego głupca nie znaleźliśmy, ale musiał zwiać niedawno, bo zebrani szeptali między sobą coś na jego temat, wciąż padało jego imię.
- Ale dziedzic wciąż żyje? — zapytała niezadowolona elfka.
- Żyje, nie udało nam się ich schwytać. Za to mam… bardzo interesującą wiadomość. —  Ton jego głosu zdradzał zdenerwowanie.
- Mów. Byle szybko.
- Spotkaliśmy… smoka. On wleciał tam, tak nagle, rozwalił pół lasu. I odleciał. Ale oni zdążyli uciec, wszyscy. Teraz szukamy śladów.
- Głupszej wymówki nie słyszałam! — wrzasnęła nagle kobieta, porzucając trzymaną Marię.
Dziewczyna upadła na ziemię i uderzyła mocno o kamienną posadzkę, pisnąwszy cicho. Reynevan chciał, by jego spojrzenie przybrało coś na kształt współczującego wyrazu, ale wciąż był tam tylko ból. Wiedział jednak, że musi myśleć. I działać. Jego celem było teraz pokonanie cierpienia, które przyćmiewało jego umysł, i rozpoczęcie myślenia zupełnie trzeźwo.
Nowoprzybyły uśmiechnął się nieco głupkowato, odsłaniając rządek białych zębów i zdejmując kaptur. Spocone blond włosy opadły na jego ramiona. Wyciągnął zza poły płaszczyka jakiś mały przedmiot, który zalśnił w jego dłoni. Przypominał nieco srebrną łyżkę, ale miał o wiele głębsze i grubsze denko. Gdybyśmy dziś na to spojrzeli, bez wątpienia mielibyśmy skojarzenia z gałką do nakładania lodów, wówczas jednak nikomu nie śniło się o takim wynalazku.
- Chochla? – warknęła kobieta.
- Wiedzieliśmy, że się wściekniesz, więc mamy dla ciebie prezent — rzekł niemalże z samozadowoleniem.
Elfka chwyciła za ów „prezent” i ze złością odrzuciła go do tyłu, aż plusnął w brudną wodę. Odwróciła się na moment do zakapturzonego człowieka stojącego za Reynevanem i skinęła do niego głową.
- Zajmij się nimi. Ja pójdę zobaczyć, co to za smok sprawił, że moi ludzie nie potrafili zrobić tak ważnego zadania. Zaraz się dowiem, że to wina Zawiei! Bo źle trzymał łuk, co?! — Niemal krzyczała, wypowiadając te słowa, już w stronę blondyna. Jej oczy wyrażały silną chęć zamordowania kogoś, ale najwyraźniej podświadomie czuła, że skończyłoby się to co najmniej źle.
Mijając stojącego u podnóża schodów mężczyznę popchnęła go niedbale, torując sobie drogę. Tamten tylko zmarszczył brwi, mówiąc głosem przesiąkniętym ironią o równości i wielkiej rodzinie, a potem zamilknął i wyszedł.
Kat podniósł z ziemi nowe narzędzie i przyjrzał mu się. Reynevan dałby sobie rękę uciąć, że z uśmiechem.
- Co powiecie na to? — zapytał, wciąż ze stoickim spokojem. Głowa żołnierza bezwiednie opadła w geście bezradności, łańcuchy trzymające go zaskrzypiały pod ciężarem ciała i lekko obsunęły się z haka. Maria skuliła się w kącie, prezentując sobą obraz nędzy i rozpaczy.
- Szczerze mówiąc, mam wielką ochotę kwiczeć ze strachu. — Szydzący ton Reynevana zupełnie przeczył jego niewinnym słowom.
Kat roześmiał się cicho, trzęsąc wszystkimi warstwami płaszczy i metalowymi elementami zbroi, w które ktoś go litościwie odział. Powolnym krokiem podszedł do Marii, podniósł ją za mokry płaszczyk i podciągnął na wysokość swojej twarzy.
- Chyba już wiem, na kim przetestuję podarek od Alessandro.
- Najlepiej… — wydukała Maria, z trudem poruszając skołowaciałym językiem — to na sobie.
- Dziarska kobietka! — Na twarzy oprawcy zagościł jeszcze szerszy uśmiech. — A wiesz, do czego to służy?
 Dziewczyna milczała, czując, jak serce wali jej coraz mocniej. Nie, nie wiedziała. Ale czuła, że nie może mieć przyjemnego zastosowania. Reynevan nagle szarpnął się mocno  więzach, prawie je zrywając. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, czym jest ów podarunek od elfów, ani że grozi im jeszcze większe niebezpieczeństwo. Nie zdawał sobie również sprawy, ile sił potrafią dodać przerażenie i wściekłość. Kat powoli przeniósł na niego wzrok, unosząc brwi w wyrazie dezaprobaty.
- Masz jeszcze coś do powiedzenia? – zapytał, niby to z zainteresowaniem. Reynevan splunął w jego stronę. Śliną gęstą i krwawą.
- Owszem — rzekł, wbijając rozwścieczony wzrok w zasłoniętą twarz elfa.
- Wybacz, raczej nie wysłucham. — Uśmiech gwałtownie zniknął z jego twarzy, zastąpiony czymś na kształt determinacji. Dziewczyna zaczęła szamotać się w jego uścisku, próbując wyrwać – jednak na nic to się nie zdało. Ręka kata jedynie powędrowała w stronę jej brody, zaciskając się na niej żelaznym chwytem.
     Orzechowe tęczówki Reynevana zalśniły w bezsilności. Maria wyglądała na tak mocno zdezorientowaną, że wszystkie cięte riposty i groźne spojrzenie uciekły w niepamięć, zastąpione cichym pojękiwaniem i nerwowymi drganiami palców.
     Mocno ściskane metalowe narzędzie znalazło się na wysokości twarzy ofiary. Głos uwiązł jej w gardle, gdy powoli zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, co ją czeka. Mięśnie gwałtownie się spięły, nogi poczęły wierzgać, dłonie szukały oparcia w szorstkiej i mokrej ścianie, do której przyciśnięte było całe ciało. Serce waliło jak oszalałe, usiłując wyrwać się z piersi dziewczyny i prędzej zakończyć żywot, który nie zapowiadał się szczególnie kolorowo. Przyspieszony oddech świszczał w płucach, oczy tkwiły w miejscu, wpatrzone w katowski przyrząd.
     - Minuta, może nawet pół. Prawie nic nie poczujesz… Ach, może trochę. — Spokojny głos zwyrodniałego elfa wydawał się zwodniczy.
     I słusznie.
     Głośny wrzask Marii został poprzedzony gwałtownym ruchem kata. Narzędzie dotknęło rozszerzone w strachu oko, zacisnęło się na białku bez najmniejszych problemów. Dziewczyna nie wiedziała, co robić, każdy jej ruch był tłumiony przez silne ramię mężczyzny, szarpanie i krzyki nie przynosiły efektów. Coś zaczęło rozdzierać wnętrze jej czaski, raniąc boleśnie wszystkie nerwy.
     - To cudowne uczucie — zaczął oprawca dziwnie zadowolonym tonem — kiedy czujesz coś dziwnego w głębi swojej czaszki, gdy obce ciało wbija się w twoje oko, które nagle okazuje się nadzwyczaj miękkie i słabowite. Ciche chlupnięcia, jedno po drugim. A zaraz potem ciepła ciecz, karmiąca me zmysły mocniej niż wino.
     Wycie bólu zamieniło się w głośny, spazmatyczny szloch. Reynevan nie wytrzymał.
     Nie wiedział, jak to się stało. Nie zastanawiał się. Czuł otępienie, jego umysł zdominowało jedno intuicyjne przeczucie: jeśli nic nie zrobi, będzie żałował do końca życia.
     Silny zryw szarpnął za przyrdzewiały łańcuch, krępujący dotąd jego nadgarstki. W newralgicznym punkcie korozja tak wyżarła metal, że jedno z oczek wyskoczyło, uwalniając mężczyznę. Ułamek sekundy łapał równowagę.
     Jednym, długim susem znalazł się tuż przy kacie, silnym pchnięciem powalił go na ziemię, zakrwawiony przyrząd upadł do wody. Głuchy warkot, który wydobywał się z piersi żołnierza był niczym w porównaniu z tym, co widać było w jego oczach. Kolanami przytrzymywał oprawcę, dłońmi szukając na jego ciele czegokolwiek ostrego, jakiejkolwiek broni. Szał, który go ogarnął, był niewytłumaczalny, a już na pewno – dziki.
     Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy drzwi otworzyły się na oścież. Oczy zabolały go pod wpływem światła. Otarł czoło, na którym wciąż tkwiła zaschnięta krew. Spojrzał przed siebie i wówczas poczuł ogarniającą go bezwładność, która dotykała po kolei każdy mięsień. Wydał z siebie długi jęk i westchnął. Jedynym narządem, który zdawał się wciąż pracować normalnie, było jego serce. Bijące o żebra, szalejące, rozrywające pierś.
     Po schodach powoli zeszła kobieta, którą Reynevan skądś znał. Długoucha, to prawda. Ale jej oczy nie były fiołkowe, nie nosiła płaszcza ani maski. Wyglądała normalnie.
     Przyjaźnie.
     - W takiej sytuacji — orzekł mężczyzna cicho, błądząc oczami po twarzy kata — stwierdzam, że chyba postradałem zmysły.
     Na krótki moment przeniósł wzrok na twarz Marii i poczuł mocny ścisk w żołądku. Wszelkiego rodzaju przekleństwa były nie na miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz