Atmosfera była gęsta. Gęsta niczym sos
pieczarkowy, który był specjalnością kucharki z pałacu w Ostii. Na imię jej
było Agg, miała wielki nos i kędzierzawe włosy, zawsze schowane pod białym
czepcem, a masa piegów na policzkach dodawała jej okrągłej twarzy ciepła.
Tak czy inaczej…
Temperatura w lesie wciąż była bliska
zeru, ale bez wahania można rzec – zrobiło się gorąco. Zbyt gorąco. Leithe
piszczała, trzymając się kurczowo nogi brata, który z kolei stał z beznamiętnym
wyrazem twarzy tuż koło jednego z drzew. Ramón uśmiechał się lekko, obracając wokół
własnej osi i rozglądając w poszukiwaniu wyczekiwanego elfa – Zawiei. Jego oczy
błyszczały dziwnie, a tliło się w nich trudne do określenia uczucie; coś
niebezpiecznego, czego nigdy wcześniej tam nie było.
Grellin stał nieruchomo, doskonale znając
zasady obrony przed dzikimi zwierzętami. Do tej samej grupy bowiem zaliczał
niedźwiedzie i elfickich banitów, wykazując się lekką, jednak całkiem
uzasadnioną ignorancją. Shemar trzymał dłoń na drzewcu swojego młota bojowego,
w każdej chwili gotów bronić towarzyszy. Zdawało się, że serce miał równie
wielkie co muskuły.
- No dalej, Zawieja! — krzyknął wreszcie
Ramón, rozpościerając ręce. — Pokaż się, albo wszyscy zgodnie uznamy cię za nic
niewartego tchórza!
Odpowiedziała mu cisza. Nawet księżniczka
umilkła, a w jej oczach zakwitły malutkie łzy. Jofre rozglądał się z powagą,
choć w głębi jego brązowych oczu czaiła się niepewność. Przybrudzone policzki i
pojedyncze szramy, będące dziełem leśnych tworów, upodobniły go do wojownika,
sprawiły, że przez ten krótki okres kilkunastu dni wydoroślał. Ale wewnątrz
raczej niewiele się zmienił – wciąż uparcie ukrywał prawdziwe emocje pod maską odwagi
i szlachetnej obojętności.
- Ach, Ramón — rzekł cicho, po czym dodał,
zdecydowanie głośniej: — Ktoś chyba zatracił swój honor!
I właśnie wtedy strzała musnęła jego
policzek, idealnie równo rozcinając skórę wpół. Krople, jedna po drugiej,
poczęły spływać po mocno zarysowanej brodzie i skapywać na ziemię. Gęsty,
czerwony płyn znaczył szlaki na jego przetartej koszuli, przedzierał się po
rękawie na dłoń, na brudne paznokcie, na wyświechtane buty. Książę ani drgnął,
po raz kolejny zignorował też błagania siostry o jakąkolwiek reakcję.
Zareaguje, kiedy mu się zachce. Kiedy uzna
czas za odpowiedni. Teraz niech patrzą! Niech patrzą i widzą, że tylko oni są
tak tchórzliwi. Jego twarzy nie wykrzywił nawet grymas bólu, Jofre zdawał się
niczego nie czuć. Tylko on sam wiedział, o ile bardziej bolą rany, którymi nie
chcemy się z nikim dzielić, które bagatelizujemy, udając, że wszystko jest w
porządku.
- Psie! — warknął głośno głos za jego
plecami, a coś cienkiego i chłodnego dotknęło delikatnie skóry na karku
księcia. — Spróbuj tylko poruszyć ustami, a miast obelgi wydobędzie się z nich
głuchy jęk. Zmieszany z krwią.
- Zawiejo, nie tak ostro — odezwał się
Ramón z niespodziewanym spokojem.
- Zdrajco, śmiesz się jeszcze odzywać? —
Dzikiemu sykowi towarzyszyło delikatne poruszenie grotu, wciąż znajdującego się
tuż przy skórze Jofre.
- Zdrajco. Nazywasz mnie zdrajcą. Rozejrzyj się! Jedynego żywego spadkobiercę
Ostyjskiego tronu masz na końcu swojej strzały. Puść cięciwę, skończ to.
Cesarstwo będzie twoje. — Poeta wzruszył ramionami, zakładając ręce na piersi.
- Ty… — zaczął książę,
wytrzeszczając oczy, jednak ostrze mocniej przycisnęło się do jego karku, więc
zamilknął. Splątane włosy bezradnie opadały na twarz młodego mężczyzny, a
hardość jego twarzy powoli przeradzała się w dziwaczne rozdarcie.
- Strzelaj, Zawieja. Strzelaj. — Szept
wydobywający się z ust Ramóna zdawał się być odległy, powolny, wypowiedziany w
zupełnie innym języku.
Nikt nie krzyczał, nikt nawet nie drgnął.
Jofre nie usłyszał rozdzierającego krzyku, nie uraczył spojrzeniem zdającej się
trwać w osowiałej bierności siostry. Patrzył w oczy barda, w jego poważne,
granatowe tęczówki i duże źrenice, starając się przewiercić jego umysł i
dotrzeć do najgłębszych zakamarków jaźni. Usilnie próbował nie uginać drżących
kolan, opanować błądzące w okolicach żołądka uczucie strachu, wydostać z gardła
rosnącą wciąż gulę.
Umrze? Czy tak zakończy się jego żywot,
krótki i niezbyt chwalebny? Cóż, nie będzie to godna śmierć. Nie odzyskał
dziedzictwa, nie zabił nawet połowy elfa, nie przeprosił nikogo, kogo zranił. A
ludzi tych można by wyliczać bez końca.
A w jego głowie pojawiło się dziecinne
marzenie, aby w chwili, gdy będzie przekraczał bramy królestwa śmierci, ktoś
trzymał go za rękę.
*
- Dobra, to teraz tak na serio — odezwał
się Theo, podrzucając w dłoni okrągły kamyk. — Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Jeszcze… jedno… głupie pytanie — zaczęła
jego blondwłosa towarzyszka podenerwowanym tonem — i nie wytrzymam.
- Idalio, kochanie… nie denerwuj się.
Zawsze byłaś taka pocieszna, dobroduszna i uśmiechnięta. Coś się zmieniło? —
zainteresował się elf.
- Zaraz, pomyślmy przez chwilkę…
położenie? — parsknęła, odrzucając na plecy fale złotych włosów, które uparcie
spływały na jej ramiona.
Nie dała elfowi zbadać doskwierającego
ramienia, ale z każdą minutą ból stawał się mniej dostrzegalny, całkiem do
zniesienia. Jednak coś w środku wciąż kłuło, męczyło, dokuczało, nie dawało
spokoju.
Theo zmarszczył brwi, obejmując
podciągnięte do piersi nogi przemarzniętymi dłońmi. Wyglądał jak obraz nędzy i
rozpaczy, słabowite dziecko rzucone gdzieś na pastwę losu. Myślał. Ostatnimi
czasy ta czynność zajmowała jego głowę wyjątkowo często, jednak z bardzo
marnymi skutkami: wciąż nie mieli pojęcia, gdzie są ich kompani.
Mróz ścisnął wszystko wokół, oznaczając
korę drzew lodowym piętnem. Błoto na ścieżce zamarzło, utrwalając tym samym
ślady wędrowców. Słońce nie miało najmniejszej ochoty czegokolwiek ogrzewać,
więc udało się na spoczynek za sporą warstwą chmur i, zmieniwszy pościel na
zimową, zaścieliło niebo szarością.
- Dobrze… — szepnęła Idalia, prostując
się. — Przepraszam. Ja się normalnie tak nie zachowuję, po prostu…
- Jasne, rozumiem. — Elf skinął głową, a
na jego twarzy wymalowała się całkowita powaga. — Kobiece sprawy, tak, tak.
- Nie — odparła blondwłosa z rozbrajającą
szczerością. — Nic z tych rzeczy. Poza tym owe sprawy zdają ci się być bliższe niż powinny. Czy ja o czymś
nie wiem?
- Nie — zaprzeczył, doskonale naśladując
jej ton. — Ale jakoś się złożyło, że większość moich przyjaciół należała do
przedstawicieli płci pięknej.
- Oho, ktoś tu chyba urodził się nie tym,
kim trzeba — rzekła zgryźliwie.
Theo zmierzył ją oschłym spojrzeniem, a
twarz poetki gwałtownie złagodniała. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i
uśmiechnęła się, unosząc leciutko kąciki spierzchniętych ust.
- Wybacz, Theo. Naprawdę, nie mam pojęcia,
co mnie ugryzło…— wyszeptała, pocierając blade czoło. Elf, na pytania o jej
stan zdrowia, wciąż słyszał jedno i to samo: nic się nie dzieje, już jest
lepiej…
Oczywiście, że jej nie wierzył. Przecież
nie był ani ślepy, ani głuchy. Widział, jak Idalia co chwilę chwyta się za
ramię i niemal bezgłośnie szepta przekleństwa. Wciąż tłumiła jęki, połykała
łzy, by tylko nie zobaczył jej słabości. Nie rozumiał tego.
- Idalio — odezwał się poważnym, niemal
formalnym tonem. — Jeśli powiesz mi wreszcie, co cię trapi, pomogę ci. —
Uśmiechnął się z przekonaniem, kucając przy towarzyszce. — Znajdziemy drogę do
naszych przyjaciół… Znaczy… Przyjaciół? Nie, oni nie są ani moimi, ani twoimi
przyjaciółmi.
- A Ramón? — zapytała, składając sine
dłonie i przykładając je do ust. Chciała ogrzać skórę chociaż oddechem.
- Ramón… — powtórzył z namysłem. — Ten elf
to ciężki orzech do zgryzienia.
- Twardy — poprawiła go niemal
automatycznie Idalia. Widząc zdumiony wzrok Theo, dodała: — Twardy orzech do
zgryzienia, nie ciężki.
- Czy to jest istotne?
- Dla mnie… Owszem. To poważny błąd
składn... Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie! Kontynuuj.
Jednak nie dane mu było wypowiedzieć ani
jednego słowa, choć otworzył usta ze szczerym zamiarem przeprowadzenia poważnej
tyrady na temat ukrywania stanu zdrowia przez poetkę. Powietrze przedarł długi,
przeszywający krzyk o niesamowicie dźwięcznym wybrzmieniu. Jego mocne echo
rozniosło się wokół, wprawiając ziemię w drżenie. Nie był to krzyk rozpaczy,
strachu, nienawiści. Rozbrzmiewał siłą i mocą, które napawały respektem, ale i przerażeniem.
Wzrok Idalii spoczął na niebie, a jej błękitne oczy zabłysły zafascynowaniem,
gdy smukły kształt przysłonił na moment niebo.
Żadna z krain ówczesnego świata nie
widziała ich od dobrych stu lat. Zniknęły, przeniosły się na niezamieszkane
wyspy, gdzie czuły się bezpieczniej. A teraz… teraz wracały?
- Smok… — wyszeptała poetka, wyciągając
jedną z dłoni w stronę słońca.
- Smok?! — wrzasnął w tym samym momencie
Theo, pozwalając, by jego źrenice zwęziły się ze strachu, a ręce dopadły głowy.
- Cicho, Theo! Obserwuj go… w ciszy…
Delikatnie zarysowana głowa, krótkie łapy,
bardzo długi, wijący się ogon, podążający za smoczym tułowiem niczym cień.
Skrzydła były niesamowitej rozpiętości, a błona łącząca poszczególne kości
miała fakturę chropowatą i – jak na smoczą skórę – cienką, przypominającą kartę
z pergaminu. Łuski, ułożone na wzór ptasich piór, błyszczały delikatnie we
wczesnozimowym słońcu, mieniąc się odcieniami czerni i granatu.
Stworzenie kołowało ponad koronami drzew,
a każde machnięcie jego skrzydeł sprawiało, że czubki sosen i świerków uginały
się lekko. Theo wyglądał, jakby miał ochotę zakopać się pod ziemię i zapaść w
zimowy sen, ciągnął wciąż za futrzany kubrak Idalii. Nic jej jednak nie mogło
oderwać od nabożnego wpatrywania się w nieziemskiego gościa; trwała w bezruchu,
uśmiechając się jakby nieobecnie.
Na podbrzuszu smoka zalśnił błękitny
symbol, z daleka trudny do rozpoznania. Przypominał coś na kształt dwóch
zakrzywionych i skrzyżowanych ze sobą ostrzy.
A może…
Idalia drgnęła.
Dwóch półksiężyców?
*
- Wyjaśnisz mi to wszystko w tym momencie,
albo nie ręczę za siebie!
- Spokojnie, spokojnie…
- Spokojnie!? Ty mi każesz się uspokoić?!
- Mario, ja również nie wiem, co tu
robimy, więc…
Reynevan urwał, szukając odpowiednich
słów. Trudno mu było myśleć w tym śmierdzącym miejscu o mokrych ścianach, z
których niemal wyciekała pleśń. Minęła prawie cała noc, podczas której nie mógł
uspokoić oszalałej ze wściekłości towarzyszki. Bolały go rany, kilka dni temu
ledwie zarośnięte, dziś znów otwarte i piekące niemiłosiernie. Właściwie czuł
również ból swojego sumienia, które dopiero teraz, przy spotkaniu z Marią,
odezwało się. Bardzo głośnym krzykiem.
- Posłuchaj mnie — poprosił cicho i
podniósł wzrok na twarz dziewczyny, usiłując wytrzymać przeszywającą złość
ukrytą w jej oczach. — Albo… może zróbmy tak. Ty pytasz, ja odpowiadam. Dobrze?
Maria zgodziła się niechętnie, leniwym
skinieniem głowy. Oblizała spierzchnięte wargi, poprawiła splątane włosy i
spojrzała prosto w orzechowe oczy Reynevana.
- Dlaczego? — zagadnęła.
- Cóż, nie lubię nieścisłości. Dlaczego tu
jesteśmy, dlaczego uciekłem, dlaczego masz mnie pytać, czy…
- Dlaczego ukradłeś wierzchowca mego wuja
i nawet nie powiedziałeś „dziękuję”! Gdyby nie ja, leżałbyś już martwy, bo
wieśniacy uznaliby cię za demona. Nie chcę przyznawać sobie zasług, ale
człowiek obdarzony choćby krztyną kultury i… — Przerwał jej zdecydowany ruch
dłoni żołnierza i – ku własnemu zdziwieniu – zamilkła.
- Przepraszam. To wszystko było dla mnie
zbyt proste, nudne, rutynowe. Tamta codzienność… ranek w ranek to samo.
Straciłem poczucie czasu, czułem się, jakbym powoli zaczynał tracić zmysły.
Nocami męczyły mnie koszmary, dniami wspomnienia. Musiałem to zrobić: musiałem
uciec. Nie chciałem, żebyś próbowała za mną iść – a wiedziałem, że byłabyś do
tego zdolna. Nie przeliczyłem się zresztą. — Lekki uśmiech pojawił się na jego
twarzy.
Spojrzenie Marii nieco zmiękło, jej rysy złagodniały.
Przyjrzała się uważnie Reynevanowi – nigdy nie wiedziała, ile mężczyzna tak
naprawdę ma lat. Wyglądał jednocześnie młodo i dojrzale, a pochodzenie
pojedynczych zmarszczek trudno było jednoznacznie określić. Wiek, wojna, życie?
Co było ich przyczyną?
-
Kim tak naprawdę jesteś? — zapytała w końcu, powoli i dosadnie wymawiając każde
słowo.
- Na imię mi Reynevan — rzekł prosto, a
uśmiech zszedł z jego bladej twarzy. Zrobił krótką przerwę na zebranie myśli i
kontynuował: — Urodziłem się lat temu… bodajże trzydzieści cztery, w wiosce
zwanej do dziś Hayleybae. Spędziłem tam całe dzieciństwo, dopóki nie wcielono
mnie do wojska. Jestem szlachcicem średniej warstwy, jedyny majątek ziemski,
jaki mam do dyspozycji, to walący się powoli dom w rodzinnej miejscowości.
Rodzeństwa nie posiadam, rodzice mieszkają daleko nad morzem, nie widziałem się
z nimi już bardzo długi czas.
- Jakoś zarabiasz na życie, nie?
- Jasne, jestem… — zawiesił na moment
głos. — Żołnierzem.
- Gdybyś był żołnierzem, stałbyś teraz
pośród innych rekrutów gdzieś pod Ostią i czekał, aż wyższe władze wydadzą
rozkazy w sprawie odbicia cesarskiej stolicy z rąk elfów. Które, nawiasem
mówiąc, nas tu więżą — odparowała, wzruszając ramionami.
- Nie wierzysz mi? — Mężczyzna prychnął
tak donośnie i władczo, że aż się zakrztusił.
- Oczywiście, że nie! Reynevan, przestań
wreszcie kłamać.
- Skąd wiesz, że… że to elfy nas tu
zamknęły? — wrócił do poprzedniego wątku rozmowy, unikając odpowiedzi. — Równie
dobrze to może być jakaś banda głupich rabusiów!
- Wolę słowo „rzezimieszek”.
- Tak, to faktycznie bardzo istotne w tym momencie.
- Chcesz się trochę pokłócić?
- Niekoniecznie.
- A szkoda, bo czuję bardzo silną potrzebę
wyrzucenia z siebie negatywnych emocji — wysyczała, zaplatając ręce na piersi.
Reynevan miał ochotę parsknąć po raz kolejny, ale stwierdził, że ktoś tu musi
być dojrzały i odpowiedzialny.
Zamilkł z godnością, wpatrując się w
sufit. Przedłużającą się ciszę przerywało ciągłe kapanie: woda nie miała
zamiaru przestać tu przeciekać. Maria powoli zaczynała sądzić, że zamknęli ich
tu tylko po to, by utonęli w zgniliźnie albo udusili się oparami pleśni. We wsi
często słyszano o podobnych przypadkach, a w tym momencie była skłonna wierzyć
nawet w zabobony.
Wszystko się w niej gotowało, miała ochotę
krzyczeć, szarpać się w więzach i płakać jednocześnie. Zazwyczaj wybuchy złości
zdarzały jej się średnio raz w miesiącu, kiedy nuda życia przytłaczała ją do
tego stopnia, że kumulowane w sercu uczucia zaczynały uparcie szukać celu, na
który mogłyby się rzucić. Wówczas Maria była dosłownie nie do zniesienia
– krzyczała na wszystko i wszystkich, przez kilka dni prowadziła sabotaż
i porzucała wszystkie obowiązki, plącząc się bez celu po okolicy. Wuj co prawda
był miłosierny i nie próbował jej zamykać w piwnicy, jak
to czynili niektórzy despotyczni ojcowie koleżanek Maryni. Mówiąc szczerze,
uczucia siostrzenicy nie należały do grona jego zainteresowań i nawet jej
niezadowolenie (wyrażane nader dosadnie) spływało po nim jak woda po gęsi.
Reynevan też z pozoru zachowywał stoicki
spokój, ale było to spowodowane zupełnie czym innym – i Maria doskonale to
wiedziała. Obojętność jest o wiele gorsza niż odwzajemniona złość, ale
przynajmniej szybciej przyprowadza do porządku.
- To powiesz mi wreszcie prawdę? —
zapytała w końcu ciemnowłosa, spoglądając na Reynevana niemal proszący
wzrokiem. Ten tylko się uśmiechnął, jakby zastanawiając, po czym niespodziewanie
skinął głową.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z
powagi rzeczy? — upewnił się, unosząc brwi na tyle, na ile pozwalało pokryte
ledwo zakrzepłą krwią czoło.
- Tak, oczywiście, że tak! — odparła z
przekonaniem.
- Dobrze więc, powiem ci.
Zapadła chwila męczącej ciszy, którą
Reynevan chciał podsycić ciekawość Marii i osiągnąć idealny efekt zaskoczenia.
- Produkuję przetwory — rzekł, jakby z
niechęcią.
- Co?!
- No wiesz, takie na zimę; marmolady,
dżemy, czasem jakieś pomidory w oliw…
- Reynevan! — wrzasnęła dziewczyna
najgłośniej jak potrafiła, a jej nozdrza niebezpiecznie się rozszerzyły.
- Maryniu, kochaniutka, jeżeli sądziłaś,
że osiągniesz sukces i wydusisz ze mnie największą tajemnicę, myliłaś się —
powiedział sucho, wzruszając nieznacznie ramionami.
- Myślałam, że jesteś gotów wreszcie
przestać kłamać — wysyczała.
- Zrozum mnie! – Podniósł powoli nieco już
rozdrażniony wzrok na Marię. – Nie mogę mówić ci o wszystkim. Nie jestem ani
najemnym zbirem, ani przestępcą, ani przydrożnym gwałcicielem. Wystarczy ci to?
Jestem pewien, że są sprawy, o których ty też nie chciałabyś mi powiedzieć.
Wiesz tyle, ile powinnaś. Jak będę miał zamiar umrzeć to może powiem ci coś
więcej. Może — zakończył dobitnie, spoglądając hardo prosto w oczy rozmówczyni.
— Czy już się uspokoiłaś?
- Prawie — odparła z wahaniem. — Ale dzięki
za troskę. I za cierpliwość.
- A teraz sza — nakazał cicho, a jego głos
złagodniał. — Bo słyszę kroki.
Maria, wbrew wszystkiemu, poczuła
przyjemne ciepło na sercu i uśmiechnęła się.
Ale gdy usłyszała skrzyp spróchniałych
drzwi, dostrzegła żelazne narzędzia w dłoniach i dziwaczne maski zakrywające
twarz przybyłych – zapragnęła z całego serca zapaść się pod ziemię.
*
- Czy on żyje? Na bogów, powiedz!
Czy on żyje?!
- Cicho, cicho… Proszę, przestań wreszcie
go szarpać! To wcale nie pomaga!
- Dlaczego… jak?
- Nie zdążyłem. Nie wszystko poszło tak,
jak planowałem.
- Planowałeś! Ramón, słyszysz sam siebie?!
- W bitwie na słowa masz pewne szanse,
poetko. Na miecze? Raczej nie. Więc lepiej zamilcz i ułóż w głowie wyjaśnienia,
gdzie zniknęłaś z Theo.
Klęcząca nad ciałem nieprzytomnego księcia
Idalia zaszczyciła elfa nieprzyjemnym spojrzeniem. Nie ufała mu. I prawdy mu z
pewnością nie powie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz