sobota, 19 maja 2012

Rozdział XII


Atmosfera była gęsta. Gęsta niczym sos pieczarkowy, który był specjalnością kucharki z pałacu w Ostii. Na imię jej było Agg, miała wielki nos i kędzierzawe włosy, zawsze schowane pod białym czepcem, a masa piegów na policzkach dodawała jej okrągłej twarzy ciepła.
Tak czy inaczej…
Temperatura w lesie wciąż była bliska zeru, ale bez wahania można rzec – zrobiło się gorąco. Zbyt gorąco. Leithe piszczała, trzymając się kurczowo nogi brata, który z kolei stał z beznamiętnym wyrazem twarzy tuż koło jednego z drzew. Ramón uśmiechał się lekko, obracając wokół własnej osi i rozglądając w poszukiwaniu wyczekiwanego elfa – Zawiei. Jego oczy błyszczały dziwnie, a tliło się w nich trudne do określenia uczucie; coś niebezpiecznego, czego nigdy wcześniej tam nie było.
Grellin stał nieruchomo, doskonale znając zasady obrony przed dzikimi zwierzętami. Do tej samej grupy bowiem zaliczał niedźwiedzie i elfickich banitów, wykazując się lekką, jednak całkiem uzasadnioną ignorancją. Shemar trzymał dłoń na drzewcu swojego młota bojowego, w każdej chwili gotów bronić towarzyszy. Zdawało się, że serce miał równie wielkie co muskuły.
- No dalej, Zawieja! — krzyknął wreszcie Ramón, rozpościerając ręce. — Pokaż się, albo wszyscy zgodnie uznamy cię za nic niewartego tchórza!
Odpowiedziała mu cisza. Nawet księżniczka umilkła, a w jej oczach zakwitły malutkie łzy. Jofre rozglądał się z powagą, choć w głębi jego brązowych oczu czaiła się niepewność. Przybrudzone policzki i pojedyncze szramy, będące dziełem leśnych tworów, upodobniły go do wojownika, sprawiły, że przez ten krótki okres kilkunastu dni wydoroślał. Ale wewnątrz raczej niewiele się zmienił – wciąż uparcie ukrywał prawdziwe emocje pod maską odwagi i szlachetnej obojętności.
- Ach, Ramón — rzekł cicho, po czym dodał, zdecydowanie głośniej: — Ktoś chyba zatracił swój honor!
I właśnie wtedy strzała musnęła jego policzek, idealnie równo rozcinając skórę wpół. Krople, jedna po drugiej, poczęły spływać po mocno zarysowanej brodzie i skapywać na ziemię. Gęsty, czerwony płyn znaczył szlaki na jego przetartej koszuli, przedzierał się po rękawie na dłoń, na brudne paznokcie, na wyświechtane buty. Książę ani drgnął, po raz kolejny zignorował też błagania siostry o jakąkolwiek reakcję.
Zareaguje, kiedy mu się zachce. Kiedy uzna czas za odpowiedni. Teraz niech patrzą! Niech patrzą i widzą, że tylko oni są tak tchórzliwi. Jego twarzy nie wykrzywił nawet grymas bólu, Jofre zdawał się niczego nie czuć. Tylko on sam wiedział, o ile bardziej bolą rany, którymi nie chcemy się z nikim dzielić, które bagatelizujemy, udając, że wszystko jest w porządku.
- Psie! — warknął głośno głos za jego plecami, a coś cienkiego i chłodnego dotknęło delikatnie skóry na karku księcia. — Spróbuj tylko poruszyć ustami, a miast obelgi wydobędzie się z nich głuchy jęk. Zmieszany z krwią.
- Zawiejo, nie tak ostro — odezwał się Ramón z niespodziewanym spokojem.
- Zdrajco, śmiesz się jeszcze odzywać? — Dzikiemu sykowi towarzyszyło delikatne poruszenie grotu, wciąż znajdującego się tuż przy skórze Jofre.
- Zdrajco. Nazywasz mnie zdrajcą. Rozejrzyj się! Jedynego żywego spadkobiercę Ostyjskiego tronu masz na końcu swojej strzały. Puść cięciwę, skończ to. Cesarstwo będzie twoje. — Poeta wzruszył ramionami, zakładając ręce na piersi.
- Ty…  — zaczął książę, wytrzeszczając oczy, jednak ostrze mocniej przycisnęło się do jego karku, więc zamilknął. Splątane włosy bezradnie opadały na twarz młodego mężczyzny, a hardość jego twarzy powoli przeradzała się w dziwaczne rozdarcie.
- Strzelaj, Zawieja. Strzelaj. — Szept wydobywający się z ust Ramóna zdawał się być odległy, powolny, wypowiedziany w zupełnie innym języku.
Nikt nie krzyczał, nikt nawet nie drgnął. Jofre nie usłyszał rozdzierającego krzyku, nie uraczył spojrzeniem zdającej się trwać w osowiałej bierności siostry. Patrzył w oczy barda, w jego poważne, granatowe tęczówki i duże źrenice, starając się przewiercić jego umysł i dotrzeć do najgłębszych zakamarków jaźni. Usilnie próbował nie uginać drżących kolan, opanować błądzące w okolicach żołądka uczucie strachu, wydostać z gardła rosnącą wciąż gulę.
Umrze? Czy tak zakończy się jego żywot, krótki i niezbyt chwalebny? Cóż, nie będzie to godna śmierć. Nie odzyskał dziedzictwa, nie zabił nawet połowy elfa, nie przeprosił nikogo, kogo zranił. A ludzi tych można by wyliczać bez końca.
A w jego głowie pojawiło się dziecinne marzenie, aby w chwili, gdy będzie przekraczał bramy królestwa śmierci, ktoś trzymał go za rękę.

*

- Dobra, to teraz tak na serio — odezwał się Theo, podrzucając w dłoni okrągły kamyk. — Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Jeszcze… jedno… głupie pytanie — zaczęła jego blondwłosa towarzyszka podenerwowanym tonem — i nie wytrzymam.
- Idalio, kochanie… nie denerwuj się. Zawsze byłaś taka pocieszna, dobroduszna i uśmiechnięta. Coś się zmieniło? — zainteresował się elf.
- Zaraz, pomyślmy przez chwilkę… położenie? — parsknęła, odrzucając na plecy fale złotych włosów, które uparcie spływały na jej ramiona.
Nie dała elfowi zbadać doskwierającego ramienia, ale z każdą minutą ból stawał się mniej dostrzegalny, całkiem do zniesienia. Jednak coś w środku wciąż kłuło, męczyło, dokuczało, nie dawało spokoju.
Theo zmarszczył brwi, obejmując podciągnięte do piersi nogi przemarzniętymi dłońmi. Wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, słabowite dziecko rzucone gdzieś na pastwę losu. Myślał. Ostatnimi czasy ta czynność zajmowała jego głowę wyjątkowo często, jednak z bardzo marnymi skutkami: wciąż nie mieli pojęcia, gdzie są ich kompani.
Mróz ścisnął wszystko wokół, oznaczając korę drzew lodowym piętnem. Błoto na ścieżce zamarzło, utrwalając tym samym ślady wędrowców. Słońce nie miało najmniejszej ochoty czegokolwiek ogrzewać, więc udało się na spoczynek za sporą warstwą chmur i, zmieniwszy pościel na zimową, zaścieliło niebo szarością.
- Dobrze… — szepnęła Idalia, prostując się. — Przepraszam. Ja się normalnie tak nie zachowuję, po prostu…
- Jasne, rozumiem. — Elf skinął głową, a na jego twarzy wymalowała się całkowita powaga. — Kobiece sprawy, tak, tak.
- Nie — odparła blondwłosa z rozbrajającą szczerością. — Nic z tych rzeczy. Poza tym owe sprawy zdają ci się być bliższe niż powinny. Czy ja o czymś nie wiem?
- Nie — zaprzeczył, doskonale naśladując jej ton. — Ale jakoś się złożyło, że większość moich przyjaciół należała do przedstawicieli płci pięknej.
- Oho, ktoś tu chyba urodził się nie tym, kim trzeba — rzekła zgryźliwie.
Theo zmierzył ją oschłym spojrzeniem, a twarz poetki gwałtownie złagodniała. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się, unosząc leciutko kąciki spierzchniętych ust.
- Wybacz, Theo. Naprawdę, nie mam pojęcia, co mnie ugryzło…— wyszeptała, pocierając blade czoło. Elf, na pytania o jej stan zdrowia, wciąż słyszał jedno i to samo: nic się nie dzieje, już jest lepiej…
Oczywiście, że jej nie wierzył. Przecież nie był ani ślepy, ani głuchy. Widział, jak Idalia co chwilę chwyta się za ramię i niemal bezgłośnie szepta przekleństwa. Wciąż tłumiła jęki, połykała łzy, by tylko nie zobaczył jej słabości. Nie rozumiał tego.
- Idalio — odezwał się poważnym, niemal formalnym tonem. — Jeśli powiesz mi wreszcie, co cię trapi, pomogę ci. — Uśmiechnął się z przekonaniem, kucając przy towarzyszce. — Znajdziemy drogę do naszych przyjaciół… Znaczy… Przyjaciół? Nie, oni nie są ani moimi, ani twoimi przyjaciółmi.
- A Ramón? — zapytała, składając sine dłonie i przykładając je do ust. Chciała ogrzać skórę chociaż oddechem.
- Ramón… — powtórzył z namysłem. — Ten elf to ciężki orzech do zgryzienia.
- Twardy — poprawiła go niemal automatycznie Idalia. Widząc zdumiony wzrok Theo, dodała: — Twardy orzech do zgryzienia, nie ciężki.
- Czy to jest istotne?
- Dla mnie… Owszem. To poważny błąd składn... Dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie! Kontynuuj.

Jednak nie dane mu było wypowiedzieć ani jednego słowa, choć otworzył usta ze szczerym zamiarem przeprowadzenia poważnej tyrady na temat ukrywania stanu zdrowia przez poetkę. Powietrze przedarł długi, przeszywający krzyk o niesamowicie dźwięcznym wybrzmieniu. Jego mocne echo rozniosło się wokół, wprawiając ziemię w drżenie. Nie był to krzyk rozpaczy, strachu, nienawiści. Rozbrzmiewał siłą i mocą, które napawały respektem, ale i przerażeniem. Wzrok Idalii spoczął na niebie, a jej błękitne oczy zabłysły zafascynowaniem, gdy smukły kształt przysłonił na moment niebo.
Żadna z krain ówczesnego świata nie widziała ich od dobrych stu lat. Zniknęły, przeniosły się na niezamieszkane wyspy, gdzie czuły się bezpieczniej. A teraz… teraz wracały?
- Smok… — wyszeptała poetka, wyciągając jedną z dłoni w stronę słońca.
- Smok?! — wrzasnął w tym samym momencie Theo, pozwalając, by jego źrenice zwęziły się ze strachu, a ręce dopadły głowy.
- Cicho, Theo! Obserwuj go… w ciszy…
Delikatnie zarysowana głowa, krótkie łapy, bardzo długi, wijący się ogon, podążający za smoczym tułowiem niczym cień. Skrzydła były niesamowitej rozpiętości, a błona łącząca poszczególne kości miała fakturę chropowatą i – jak na smoczą skórę – cienką, przypominającą kartę z pergaminu. Łuski, ułożone na wzór ptasich piór, błyszczały delikatnie we wczesnozimowym słońcu, mieniąc się odcieniami czerni i granatu.
Stworzenie kołowało ponad koronami drzew, a każde machnięcie jego skrzydeł sprawiało, że czubki sosen i świerków uginały się lekko. Theo wyglądał, jakby miał ochotę zakopać się pod ziemię i zapaść w zimowy sen, ciągnął wciąż za futrzany kubrak Idalii. Nic jej jednak nie mogło oderwać od nabożnego wpatrywania się w nieziemskiego gościa; trwała w bezruchu, uśmiechając się jakby nieobecnie.
Na podbrzuszu smoka zalśnił błękitny symbol, z daleka trudny do rozpoznania. Przypominał coś na kształt dwóch zakrzywionych i skrzyżowanych ze sobą ostrzy.
 A może…
 Idalia drgnęła.
Dwóch półksiężyców?

*

- Wyjaśnisz mi to wszystko w tym momencie, albo nie ręczę za siebie!
- Spokojnie, spokojnie…
- Spokojnie!? Ty mi każesz się uspokoić?!
- Mario, ja również nie wiem, co tu robimy, więc…
Reynevan urwał, szukając odpowiednich słów. Trudno mu było myśleć w tym śmierdzącym miejscu o mokrych ścianach, z których niemal wyciekała pleśń. Minęła prawie cała noc, podczas której nie mógł uspokoić oszalałej ze wściekłości towarzyszki. Bolały go rany, kilka dni temu ledwie zarośnięte, dziś znów otwarte i piekące niemiłosiernie. Właściwie czuł również ból swojego sumienia, które dopiero teraz, przy spotkaniu z Marią, odezwało się. Bardzo głośnym krzykiem.
- Posłuchaj mnie — poprosił cicho i podniósł wzrok na twarz dziewczyny, usiłując wytrzymać przeszywającą złość ukrytą w jej oczach. — Albo… może zróbmy tak. Ty pytasz, ja odpowiadam. Dobrze?
Maria zgodziła się niechętnie, leniwym skinieniem głowy. Oblizała spierzchnięte wargi, poprawiła splątane włosy i spojrzała prosto w orzechowe oczy Reynevana.
- Dlaczego? — zagadnęła.
- Cóż, nie lubię nieścisłości. Dlaczego tu jesteśmy, dlaczego uciekłem, dlaczego masz mnie pytać, czy…
- Dlaczego ukradłeś wierzchowca mego wuja i nawet nie powiedziałeś „dziękuję”! Gdyby nie ja, leżałbyś już martwy, bo wieśniacy uznaliby cię za demona. Nie chcę przyznawać sobie zasług, ale człowiek obdarzony choćby krztyną kultury i… — Przerwał jej zdecydowany ruch dłoni żołnierza i – ku własnemu zdziwieniu – zamilkła.
- Przepraszam. To wszystko było dla mnie zbyt proste, nudne, rutynowe. Tamta codzienność… ranek w ranek to samo. Straciłem poczucie czasu, czułem się, jakbym powoli zaczynał tracić zmysły. Nocami męczyły mnie koszmary, dniami wspomnienia. Musiałem to zrobić: musiałem uciec. Nie chciałem, żebyś próbowała za mną iść – a wiedziałem, że byłabyś do tego zdolna. Nie przeliczyłem się zresztą. — Lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy.
Spojrzenie Marii nieco zmiękło, jej rysy złagodniały. Przyjrzała się uważnie Reynevanowi – nigdy nie wiedziała, ile mężczyzna tak naprawdę ma lat. Wyglądał jednocześnie młodo i dojrzale, a pochodzenie pojedynczych zmarszczek trudno było jednoznacznie określić. Wiek, wojna, życie? Co było ich przyczyną?
 - Kim tak naprawdę jesteś? — zapytała w końcu, powoli i dosadnie wymawiając każde słowo.
- Na imię mi Reynevan — rzekł prosto, a uśmiech zszedł z jego bladej twarzy. Zrobił krótką przerwę na zebranie myśli i kontynuował: — Urodziłem się lat temu… bodajże trzydzieści cztery, w wiosce zwanej do dziś Hayleybae. Spędziłem tam całe dzieciństwo, dopóki nie wcielono mnie do wojska. Jestem szlachcicem średniej warstwy, jedyny majątek ziemski, jaki mam do dyspozycji, to walący się powoli dom w rodzinnej miejscowości. Rodzeństwa nie posiadam, rodzice mieszkają daleko nad morzem, nie widziałem się z nimi już bardzo długi czas.
- Jakoś zarabiasz na życie, nie?
- Jasne, jestem… — zawiesił na moment głos. — Żołnierzem.
- Gdybyś był żołnierzem, stałbyś teraz pośród innych rekrutów gdzieś pod Ostią i czekał, aż wyższe władze wydadzą rozkazy w sprawie odbicia cesarskiej stolicy z rąk elfów. Które, nawiasem mówiąc, nas tu więżą — odparowała, wzruszając ramionami.
- Nie wierzysz mi? — Mężczyzna prychnął tak donośnie i władczo, że aż się zakrztusił.
- Oczywiście, że nie! Reynevan, przestań wreszcie kłamać.
- Skąd wiesz, że… że to elfy nas tu zamknęły? — wrócił do poprzedniego wątku rozmowy, unikając odpowiedzi. — Równie dobrze to może być jakaś banda głupich rabusiów!
- Wolę słowo „rzezimieszek”.
- Tak, to faktycznie bardzo istotne w tym momencie.
- Chcesz się trochę pokłócić?
- Niekoniecznie.
- A szkoda, bo czuję bardzo silną potrzebę wyrzucenia z siebie negatywnych emocji — wysyczała, zaplatając ręce na piersi. Reynevan miał ochotę parsknąć po raz kolejny, ale stwierdził, że ktoś tu musi być dojrzały i odpowiedzialny.
Zamilkł z godnością, wpatrując się w sufit. Przedłużającą się ciszę przerywało ciągłe kapanie: woda nie miała zamiaru przestać tu przeciekać. Maria powoli zaczynała sądzić, że zamknęli ich tu tylko po to, by utonęli w zgniliźnie albo udusili się oparami pleśni. We wsi często słyszano o podobnych przypadkach, a w tym momencie była skłonna wierzyć nawet w zabobony.
Wszystko się w niej gotowało, miała ochotę krzyczeć, szarpać się w więzach i płakać jednocześnie. Zazwyczaj wybuchy złości zdarzały jej się średnio raz w miesiącu, kiedy nuda życia przytłaczała ją do tego stopnia, że kumulowane w sercu uczucia zaczynały uparcie szukać celu, na który mogłyby się rzucić. Wówczas Maria była dosłownie nie do zniesienia –  krzyczała na wszystko i wszystkich, przez kilka dni prowadziła sabotaż i porzucała wszystkie obowiązki, plącząc się bez celu po okolicy. Wuj co prawda był miłosierny i nie próbował jej zamykać w piwnicy, jak to czynili niektórzy despotyczni ojcowie koleżanek Maryni. Mówiąc szczerze, uczucia siostrzenicy nie należały do grona jego zainteresowań i nawet jej niezadowolenie (wyrażane nader dosadnie) spływało po nim jak woda po gęsi.
Reynevan też z pozoru zachowywał stoicki spokój, ale było to spowodowane zupełnie czym innym – i Maria doskonale to wiedziała. Obojętność jest o wiele gorsza niż odwzajemniona złość, ale przynajmniej szybciej przyprowadza do porządku.
- To powiesz mi wreszcie prawdę? — zapytała w końcu ciemnowłosa, spoglądając na Reynevana niemal proszący wzrokiem. Ten tylko się uśmiechnął, jakby zastanawiając, po czym niespodziewanie skinął głową.
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z powagi rzeczy? — upewnił się, unosząc brwi na tyle, na ile pozwalało pokryte ledwo zakrzepłą krwią czoło.
- Tak, oczywiście, że tak! — odparła z przekonaniem.
- Dobrze więc, powiem ci.
Zapadła chwila męczącej ciszy, którą Reynevan chciał podsycić ciekawość Marii i osiągnąć idealny efekt zaskoczenia.
- Produkuję przetwory — rzekł, jakby z niechęcią.
- Co?!
- No wiesz, takie na zimę; marmolady, dżemy, czasem jakieś pomidory w oliw…
- Reynevan! — wrzasnęła dziewczyna najgłośniej jak potrafiła, a jej nozdrza niebezpiecznie się rozszerzyły.
- Maryniu, kochaniutka, jeżeli sądziłaś, że osiągniesz sukces i wydusisz ze mnie największą tajemnicę, myliłaś się — powiedział sucho, wzruszając nieznacznie ramionami.
- Myślałam, że jesteś gotów wreszcie przestać kłamać — wysyczała.
- Zrozum mnie! – Podniósł powoli nieco już rozdrażniony wzrok na Marię. – Nie mogę mówić ci o wszystkim. Nie jestem ani najemnym zbirem, ani przestępcą, ani przydrożnym gwałcicielem. Wystarczy ci to? Jestem pewien, że są sprawy, o których ty też nie chciałabyś mi powiedzieć. Wiesz tyle, ile powinnaś. Jak będę miał zamiar umrzeć to może powiem ci coś więcej. Może — zakończył dobitnie, spoglądając hardo prosto w oczy rozmówczyni. — Czy już się uspokoiłaś?
- Prawie — odparła z wahaniem. — Ale dzięki za troskę. I za cierpliwość.
- A teraz sza — nakazał cicho, a jego głos złagodniał. — Bo słyszę kroki.

Maria, wbrew wszystkiemu, poczuła przyjemne ciepło na sercu i uśmiechnęła się.
Ale gdy usłyszała skrzyp spróchniałych drzwi, dostrzegła żelazne narzędzia w dłoniach i dziwaczne maski zakrywające twarz przybyłych – zapragnęła z całego serca zapaść się pod ziemię.

*
 - Czy on żyje? Na bogów, powiedz! Czy on żyje?!
- Cicho, cicho… Proszę, przestań wreszcie go szarpać! To wcale nie pomaga!
- Dlaczego… jak?
- Nie zdążyłem. Nie wszystko poszło tak, jak planowałem.
- Planowałeś! Ramón, słyszysz sam siebie?!
- W bitwie na słowa masz pewne szanse, poetko. Na miecze? Raczej nie. Więc lepiej zamilcz i ułóż w głowie wyjaśnienia, gdzie zniknęłaś z Theo.
Klęcząca nad ciałem nieprzytomnego księcia Idalia zaszczyciła elfa nieprzyjemnym spojrzeniem. Nie ufała mu. I prawdy mu z pewnością nie powie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz