sobota, 19 maja 2012

Rozdział IX

- Zacznijmy może od tego, że doszedłem do wniosku.
- Słuchamy – zapewnił Ramón, wyciągając wygodnie nogi i wyczekująco spoglądając na Theo.
Płomienie ogniska leniwie smagały opiekającego się nad nim zająca, którego zapach mógł zniewolić każdego. Stłoczeni wokół ogniska podróżni przyglądali się zamyślonej twarzy elfa, oczekując jego opowieści. Długa noc zwiastowała mnóstwo nowych historii, a spragnionych gawęd wędrowców nie zniechęciło nawet chłodne powietrze, które zaszczyciło Ostię swoją nie do końca pożądaną obecnością.
- Moje dotychczasowe życie było serią niedokończonych opowieści – odezwał się wreszcie Theo. – Gdyby ktoś z was… Uogólniając, gdyby jakikolwiek poeta, bajarz, bard, kronikarz bądź pisarz wziął się za stworzenie historii o mnie, posądzono by jego opowieść o brak jednolitej, pasjonującej fabuły. Jednak w życiu bywa tak, że nie wszystko, co robimy, ma konkretny cel. A nawet, jeśli ma, to nie znaczy, że zrobimy coś w kierunku, by go osiągnąć. Ja, dajmy na to, postawiłem sobie niegdyś za cel odnalezienie ukochanej. Potem dążyłem do odzyskania honoru, po drodze miała miejsce krótka przygoda z ludźmi, jeszcze krótsza z moimi pobratymcami. Żadnego z moich zamiarów nie doprowadziłem do końca, jak to mówią: chciałem dobrze, wyszło jak zwykle.  Choć, kiedy tak sobie myślę, od rana moim celem było „zbierz rzyć w troki i uciekaj jak najdalej od polityki” i to właśnie mi się udało. W tym momencie siedzę tu z wami i dochodzę do smutnego wniosku, że pomimo tego, iż czuję pewien sens mojego życia, zupełnie nie mam co począć. Pomyślcie sobie: nie posiadam domu, przyjaciół, pracy, przydatnych umiejętności i, co najgorsze, jedzenia. Siedzę tu z wami i myślę, że jestem kompletnie nieudanym egzemplarzem. Moja matka chyba nie przemyślała poważnie wydania mnie na świat. Ale postanowię sobie coś. Tu, teraz, przy was. Może nie uroczyście, ale szczerze. Nie spocznę, dopóki nie znajdę Reynevana. Byłem jaki byłem, może zwyczajnie mnie udusi i będzie po sprawie, ale nie mogę żyć ze świadomością, że zrobiłem tak wiele głupich rzeczy. Moi drodzy. Od dzisiaj będę lepszym elfem. I, jeśli będę miał umrzeć, odejdę z tego świata ze świadomością, że przynajmniej się starałem.
     Głośny szloch wydobył się z piersi opatulonego w nieodłączny szalik Homara, gdy Theo zakończył swoją górnolotną wypowiedź. Oczy Idalii całkowicie się zeszkliły, a mała Leithe z cichym popiskiwaniem udawała, że płacze, ściskając drobnymi rączkami kędziorki na głowie. Na przystojnej twarzy Jofre dostrzec można było blady uśmiech, choć jego brązowe oczy wciąż miały zupełnie beznamiętny wyraz. Elfy spojrzały po sobie, zadowolone.
- Uważam, że warto również wspomnieć, że oto siedzi przed wami największy z elfickich potworów – zaczął Ramón z uśmiechem. – Szeroko wszystkim znany Theovarthurg. Ten sam, który porywa wiejskie dziewki i którego podobizny możecie oglądać na rozwieszonych po miastach ogłoszeniach.
     Wszyscy poeci westchnęli jednogłośnie, zdumieni, a Leithe pisnęła z zachwytem. Jofre spojrzał na siostrę. Odkąd wyruszyli, zupełnie się zmieniła. Nic nie pozostało z radosnej, ale rozważnej dziewczynki. Nikogo nie słuchała, wciąż tylko piszczała i zachwycała się najdrobniejszym słowem Idy. Samą poetkę zaczęło to chyba denerwować.
     Książę westchnął, przeczesując włosy ruchem dłoni. Siedział oparty o pień, wpatrując się w ogień. Noc już dawno nastała, pochmurne niebo znów nie chciało pokazać ziemskim mieszkańcom księżyca. Teraz, natchniony jakże mądrymi słowami Theo, sam zaczął się zastanawiać, co ma zrobić. Do czego się nadawał? Cóż, właściwie to do niczego. Będąc w zamku poznał kaligrafię, sztukę władania bronią, strategie wojenne, historię i zasady dobrego wychowania. Nie miał pojęcia o czynnościach, które wykonywali zwyczajni ludzie. Wciąż przecież sądził, że jest niezwykły.
Pozostawało mu się zaciągnąć do armii, pozostawiając Leithe z Idalią, i sczeznąć gdzieś na krańcu świata, podczas setnej zarwanej nocy na warcie. Może jednak trafi się jakieś oblężenie, a śmierć będzie szybka i szlachetna?
     Tak, ten pomysł był całkiem sensowny. Mógł też podać się za jakiegoś szlachcica, pójść na pierwsze lepsze wesele, wyrwać pannę młodą i żyć z nią długo i prawdopodobnie niezbyt szczęśliwie pośród gromadki brudnych dzieci.
     W rachubę wchodziła też możliwość przyłączenia się do wędrownej grupy aktorów, zostania osobistym ochroniarzem Theo bądź opiekunką do dzieci.
     Zamknął oczy. Westchnął. Jeśli życie tego elfa nie miało sensu, to co  miał powiedzieć on?
     - A właściwie dlaczego nie jesteście ze swoimi? – zagadnął w końcu, zwracając się w stronę elfów.
- Stwierdziłem, że to nie dla mnie. Ramón również – odparł Theo, masując bolący nadgarstek.
- Zdezerterowałeś.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób.
- Zwiałeś?
- Poniekąd – przyznał Theo, uśmiechając się kątem ust. – Ale nie ze strachu. Z poczucia braku powołania.
- Najłatwiej jest się wytłumaczyć, używając patetycznych słów – parsknął z niesmakiem książę.
- W istocie. Choć takiego języka używam nieczęsto. Zazwyczaj wśród obcych, gdzie… hm… nie czuję się specjalnie dobrze.
- Nie zjemy cię. Shemar wygląda o wiele tłuściej i smaczniej – zapewnił niespodziewanie książę. Ciemnowłosy osobnik spojrzał na niego z przerażeniem.
- Dziękuję za miłe słowa… – zaczął, ale przerwał mu Homer zwany Homarem. Czy na odwrót.
- Masz jakieś plany?
- Zostanę błaznem na najbliższym dworze. – Wzruszył ramionami. – Tak naprawdę to nie mam pojęcia. Czekam.
- Na co? – zapytała z lekką kpiną Idalia.
- Na wezwanie – odparł bez entuzjazmu.
- Wezwanie… czego?
- Przeznaczenia.
     Palnął to bez namysłu, bez jakiegokolwiek zastanowienia. Wyrzekł te kilka słów jakby od niechcenia. Ale kiedy zobaczył na sobie zdumiony wzrok zgromadzonych wokół, zaczął wierzyć w to, co powiedział.
     Przecież przeznaczenie istnieje. Może przepowiednie się nie sprawdzają, wróżki kłamią, poeci dają fałszywą nadzieję, wszystko się zmienia… ale ono jest. Każdy ma swoją kartę, na której zapisany jest los. Nikt jej nie zna, ale czy są dowody, jakoby człowiek miał jakikolwiek wpływ na to, co się z nim stanie?

Kiedy książę otworzył oczy kilka godzin później, zdziwił się, że niemal wszyscy pozostali wciąż gawędzą. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, więc postanowił przyjrzeć się w ciszy temu niecodziennemu obrazowi  mimowolnej, podróżniczej wspólnoty.
Aktualnym gawędziarzem zdawał się być Shemar, który, po schrupaniu króliczego udka, nabrał ochoty na rozmowę. Jego ciemna skóra niemal nie odznaczała się na tle lasu, a lśniące ciepłem oczy nie pasowały do obrazu twardego wojownika, jaki w swojej głowie wykreował Jofre.
- I co wtedy? Co z nią zrobiłeś? – pytała Idalia, śmiejąc się radośnie.
- Ona podleciała do mnie z pytaniem, com pił, już patelnię szykowała, jak to dobra matka, a ja jej po prostu: nie uwierzysz, młoda! Żadne picie, to ta potwora Matygha tak na mnie działa! – wymamrotał rozbawiony Shemar, ocierając wyimaginowaną łezkę. – Ale nie, tak naprawdę, to piękna z niej była bestia – rzekł nieco poważniej, rozmarzając się. – A że niedostępna, to już inna sprawa. Teraz sobie myślę, żem ją w sumie kochał, ale ona córka szamana. Gdzie mi tam do niej startować było! Miłość miłością, przymus wydania jej za dobrą partię liczył się bardziej. Zresztą, nie oszukujmy się, panowie! I pani zacna, racz wybaczyć pominięcie... Za dużo to z jej strony oczekiwać nie mogłem. Miała jakiegoś innego na boczku, amant i jakiś baśniopisarz, ponoć wielce znany. Nie z naszej osady, gdzieżby! Leithe, maleńka, co to za pytanie! Jaka babeczka interesuje się swoimi? – zaśmiał się cicho.
Grellin odnotował wszystko skrzętnie w swoim brudnym notesie. Najwyraźniej Shemar rzadko miał nastrój do zwierzeń, a gdy miał – należało z niego korzystać. Idalia uśmiechnęła się ciepło do barbarzyńcy.
- Znam takie przypadki, wiesz? Ale to nie jest wtedy zauroczenie, to musi być po prostu miłość – westchnęła z rozczuleniem. – Uwielbiam ten motyw. Nie romantycznego zakochania i dziwacznych zrywów po pierwszym spotkaniu. Motyw dojrzewającego uczucia, czegoś, co rodzi się z przyjaźni, ze znajomości; czegoś, co wytrzyma niejedną kłótnię i czego  nie zniszczy pierwsza lepsza dawka cierpienia. Tkwi w tym jakiś urok, powiem wam...
- Ja jednakowoż ograniczyłbym się do stwierdzenia, iż dobra dupa nie jest zła – oznajmił niespodziewanie Theo, na wpół przytomny i na wpół zapity, trzymając w ręku opróżnioną butelkę bimbru wątpliwego pochodzenia. Stłumił beknięcie i osunął się z pnia na trawę, cichym łoskotem zwiastując rychłe, zapewne nie do końca celowe uśnięcie.
- A mówi się, że elfy to romantycy – wymruczał znad notatniczka Grellin. – Zaraz, Shemarku, drapieżny ty mój kocurze, przypomnij... Jak się zwała ta twoja czarnowłosa piękność?
- Matygha – westchnął Shemar, uśmiechając się błogo. – Wielkie oczy,  niewinna twarz, ale jak przyszło co do czego to łoo!...
Jofre zmrużył oczy i znów zaczął odpływać. Ciepło bijące od ogniska ukoiło jego zmysły, pozwalając jeszcze przed snem pomyśleć ociężale, że zdecydowanie woli blondynki.

*

     Ta myśl dojrzewała w głowie Reynevana od kilku dni. Mężczyzna doskonale wiedział, że kiedyś w końcu stanie się tak dorodna i przerośnięta, że nie będzie mógł jej zatrzymać. Dlatego postanowił zająć się nią wcześniej, dopóki panował nad swoim zachowaniem i zdrowym rozsądkiem.
Dni w tej wiosce były pozbawione jakichkolwiek atrakcji. W domu było pusto, przynajmniej  pod względem osób zaliczających się do gatunku ludzkiego. Zwierząt za to Reynevan miał pod dostatkiem. Czwórka kotów – puchaty rudzielec, dwa nieodstępujące się na krok bure, kudłate kocury i jedna cicha, czarna kocica – towarzyszyła mężczyźnie całe dnie. Psy biegały we wszystkie strony, ale tylko nieliczne miały pozwolenie na brudzenie w domu. Reszta zajmowała się kopaniem dziur na terenie podwórka. Kury zazwyczaj dziobały w okna, patrząc wyzywająco w twarz żołnierza, jednak prędzej czy później dawały sobie spokój i niezbyt zgrabnie opadały na ziemię, zajmując się, dla odmiany, dziobaniem ziaren. Gęsi i indyki były nadzwyczaj głośnymi osobnikami, nie dającymi spać ani tym bardziej myśleć.
Mimo wszystkich przeciwności, Reynevanowi się udało. Siedząc bezczynnie na krzywym dębowym krześle i spoglądając za okno, również dębowe i krzywe, co dzień utwierdzał się w przekonaniu, że nie jest stworzony do życia w spokoju. Nawet kiedy przyjeżdżał odpocząć do Haleybae, musiał coś robić. Stęsknił się za tamtym miejscem. Stęsknił się za Rosą.
Co miał zrobić? Pozostawało mu jedno. Zamienienie swojej szalonej myśli w plan, a potem wprowadzenie go w życie. Wyżebra od Marii konia, w ostateczności ucieknie w środku nocy, dopuszczając się kradzieży. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

*
     Maria późnym wieczorem przekroczyła furtkę prowadzącą na podwórko. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały donośnie, gdy zamykała ją za sobą, wdychając nocne powietrze.
     Miała nietypowy węch, niesamowicie wyczulony na jakiekolwiek zapachy. Gdyby spędziła cały rok w domu i straciła poczucie czasu, a potem z zawiązanymi oczami wyszła na zewnątrz, bez trudu odgadłaby, jaka jest pora roku.
     Najbardziej lubiła późne lato. Wtedy wieczorne powietrze miało w sobie resztki słońca, a jednocześnie chłód nadchodzącej jesieni. Wiosną czuła świeżość, przejmujący zapach rozwijających się wszędzie kwiatów,  przebijających się przez resztki śniegu krokusów.
     Z zapachami wiązała liczne wspomnienia. Wczesne listopadowe dni, takie jak ten, kojarzyły jej się z mamą. W pamięci pozostało jej jedno jedyne wspomnienie, w którym mogła sobie ją wyraźnie przypomnieć. Jednego z takich właśnie dni zbierały razem liście w pobliskim lesie, by Maria mogła zanieść je do wiejskiej szkółki na lekcję o jesieni. Była mała, mogła mieć siedem-osiem lat. Nie wiedziała, jak zapisać słowo „jesień”. Znała tylko swój inicjał – M. Mimo to cieszyła się, że mogła spędzić cały wieczór na rozmowach z mamą, śmiejąc się i patrząc w jej wesołe, szaro-niebieskie oczy. Ona sama miała bardzo podobne, ale rzadko zdarzało im się błyszczeć taką radością. Jej żywot zdecydowanie odbiegał od wymarzonego modelu.
     Choć musiała przyznać, że odkąd pojawił się Reynevan, coś się zmieniło. Jeszcze bardziej zatęskniła za przygodą. Poza tym, kiedy nieraz ukradkiem przyglądała mu się, gdy pogrążony był we śnie, czuła się inaczej. Dziwnie. Jakby się bała, że któregoś dnia ucieknie, zostawi ją na nowo pośród nieciekawej, wiejskiej codzienności. On był dla niej pewnego rodzaju nowym doświadczeniem, stwarzał niepowtarzalną okazję do poznania świata. Nieraz słuchała, co mamrotał podczas snu. Rozumiała niewiele, ale z urywanych zdań dowiedziała się o Reynevanie dużo więcej niż z jego opowiadań.
     Miała nadzieję porozmawiać z nim tego wieczoru i poprosić o pomoc. Jednak kiedy tylko przekroczyła próg, usłyszała ciche rżenie za oknem. Odwróciła się szybko.
     Ciemne kontury zdradziły jeźdźca, którego pochylona sylwetka usadowiona była w siodle niewysokiego, lecz niesamowicie umięśnionego wierzchowca, który kłusował przez podwórze. Maria bez trudu rozpoznała w nim konia należącego do wuja. Bezgłośnie wyszeptała jego imię. Cicho zaklęła, upuszczając zebrane na ścieżce żołędzie.
     Niewiele myśląc, chwyciła wiszący na drewnianym kołku płaszczyk, zmieniła ciżemki na kozaki i bez namysłu pognała do stajni. Swojej własnej klaczy założyła tylko cienkie, skórzane ogłowie i wspięła się na jej grzbiet, oddychając ciężko. Ze złości.

     - Ją przechytrzyłeś, mój panie – syknęła, ściskając klacz łydkami. – Ale mnie już nie dasz rady!
     Klacz, której wiejskie życie poskąpiło odpowiedniego szkolenia i ujeżdżenia, nie zagalopowała z miejsca, ale zdążyła się na tyle rozpędzić, by całkiem zgrabnym susem pokonać krzywy płotek okalający podwórko. Parsknęła, wstrząsając łbem, lecz dalej pognała bez jakichkolwiek sprzeciwów. Wiatr zawirował pomiędzy grubym, końskim włosiem jej grzywy.
     Maria zaś poczuła go w długich, prostych, gęstych i ciemnobrązowych włosach. Poczuła go w sercu. Wszędzie. Wreszcie.

1 komentarz:

  1. Co to jest "rzyć"? Synonim zwrotu "dupa w troki"?

    OdpowiedzUsuń