- Zacznijmy może od tego, że doszedłem do wniosku.
- Słuchamy – zapewnił Ramón, wyciągając wygodnie nogi
i wyczekująco spoglądając na Theo.
Płomienie ogniska leniwie smagały opiekającego się nad
nim zająca, którego zapach mógł zniewolić każdego. Stłoczeni wokół ogniska
podróżni przyglądali się zamyślonej twarzy elfa, oczekując jego opowieści.
Długa noc zwiastowała mnóstwo nowych historii, a spragnionych gawęd wędrowców
nie zniechęciło nawet chłodne powietrze, które zaszczyciło Ostię swoją nie do
końca pożądaną obecnością.
- Moje dotychczasowe życie było serią niedokończonych
opowieści – odezwał się wreszcie Theo. – Gdyby ktoś z was… Uogólniając, gdyby
jakikolwiek poeta, bajarz, bard, kronikarz bądź pisarz wziął się za stworzenie
historii o mnie, posądzono by jego opowieść o brak jednolitej, pasjonującej
fabuły. Jednak w życiu bywa tak, że nie wszystko, co robimy, ma konkretny cel.
A nawet, jeśli ma, to nie znaczy, że zrobimy coś w kierunku, by go osiągnąć.
Ja, dajmy na to, postawiłem sobie niegdyś za cel odnalezienie ukochanej. Potem
dążyłem do odzyskania honoru, po drodze miała miejsce krótka przygoda z ludźmi,
jeszcze krótsza z moimi pobratymcami. Żadnego z moich zamiarów nie
doprowadziłem do końca, jak to mówią: chciałem dobrze, wyszło jak zwykle. Choć, kiedy tak sobie myślę, od rana moim
celem było „zbierz rzyć w troki i uciekaj jak najdalej od polityki” i to
właśnie mi się udało. W tym momencie siedzę tu z wami i dochodzę do smutnego
wniosku, że pomimo tego, iż czuję pewien sens mojego życia, zupełnie nie mam co
począć. Pomyślcie sobie: nie posiadam domu, przyjaciół, pracy, przydatnych
umiejętności i, co najgorsze, jedzenia. Siedzę tu z wami i myślę, że jestem
kompletnie nieudanym egzemplarzem. Moja matka chyba nie przemyślała poważnie
wydania mnie na świat. Ale postanowię sobie coś. Tu, teraz, przy was. Może nie
uroczyście, ale szczerze. Nie spocznę, dopóki nie znajdę Reynevana. Byłem jaki
byłem, może zwyczajnie mnie udusi i będzie po sprawie, ale nie mogę żyć ze
świadomością, że zrobiłem tak wiele głupich rzeczy. Moi drodzy. Od dzisiaj będę
lepszym elfem. I, jeśli będę miał umrzeć, odejdę z tego świata ze świadomością,
że przynajmniej się starałem.
Głośny
szloch wydobył się z piersi opatulonego w nieodłączny szalik Homara, gdy Theo
zakończył swoją górnolotną wypowiedź. Oczy Idalii całkowicie się zeszkliły, a mała
Leithe z cichym popiskiwaniem udawała, że płacze, ściskając drobnymi rączkami
kędziorki na głowie. Na przystojnej twarzy Jofre dostrzec można było blady
uśmiech, choć jego brązowe oczy wciąż miały zupełnie beznamiętny wyraz. Elfy
spojrzały po sobie, zadowolone.
- Uważam, że warto również wspomnieć, że oto siedzi
przed wami największy z elfickich potworów – zaczął Ramón z uśmiechem. – Szeroko
wszystkim znany Theovarthurg. Ten sam, który porywa wiejskie dziewki i którego
podobizny możecie oglądać na rozwieszonych po miastach ogłoszeniach.
Wszyscy
poeci westchnęli jednogłośnie, zdumieni, a Leithe pisnęła z zachwytem. Jofre
spojrzał na siostrę. Odkąd wyruszyli, zupełnie się zmieniła. Nic nie pozostało
z radosnej, ale rozważnej dziewczynki. Nikogo nie słuchała, wciąż tylko
piszczała i zachwycała się najdrobniejszym słowem Idy. Samą poetkę zaczęło to
chyba denerwować.
Książę
westchnął, przeczesując włosy ruchem dłoni. Siedział oparty o pień, wpatrując
się w ogień. Noc już dawno nastała, pochmurne niebo znów nie chciało pokazać
ziemskim mieszkańcom księżyca. Teraz, natchniony jakże mądrymi słowami Theo,
sam zaczął się zastanawiać, co ma zrobić. Do czego się nadawał? Cóż, właściwie
to do niczego. Będąc w zamku poznał kaligrafię, sztukę władania bronią,
strategie wojenne, historię i zasady dobrego wychowania. Nie miał pojęcia o
czynnościach, które wykonywali zwyczajni ludzie. Wciąż przecież sądził, że jest
niezwykły.
Pozostawało mu się zaciągnąć do armii, pozostawiając
Leithe z Idalią, i sczeznąć gdzieś na krańcu świata, podczas setnej zarwanej
nocy na warcie. Może jednak trafi się jakieś oblężenie, a śmierć będzie szybka
i szlachetna?
Tak, ten
pomysł był całkiem sensowny. Mógł też podać się za jakiegoś szlachcica, pójść
na pierwsze lepsze wesele, wyrwać pannę młodą i żyć z nią długo i
prawdopodobnie niezbyt szczęśliwie pośród gromadki brudnych dzieci.
W rachubę
wchodziła też możliwość przyłączenia się do wędrownej grupy aktorów, zostania
osobistym ochroniarzem Theo bądź opiekunką do dzieci.
Zamknął
oczy. Westchnął. Jeśli życie tego elfa nie miało sensu, to co miał powiedzieć on?
- A
właściwie dlaczego nie jesteście ze swoimi? – zagadnął w końcu, zwracając się w
stronę elfów.
- Stwierdziłem, że to nie dla mnie. Ramón również –
odparł Theo, masując bolący nadgarstek.
- Zdezerterowałeś.
- Nie nazwałbym tego w ten sposób.
- Zwiałeś?
- Poniekąd – przyznał Theo, uśmiechając się kątem ust.
– Ale nie ze strachu. Z poczucia braku powołania.
- Najłatwiej jest się wytłumaczyć, używając
patetycznych słów – parsknął z niesmakiem książę.
- W istocie. Choć takiego języka używam nieczęsto.
Zazwyczaj wśród obcych, gdzie… hm… nie czuję się specjalnie dobrze.
- Nie zjemy cię. Shemar wygląda o wiele tłuściej i
smaczniej – zapewnił niespodziewanie książę. Ciemnowłosy osobnik spojrzał na
niego z przerażeniem.
- Dziękuję za miłe słowa… – zaczął, ale przerwał mu
Homer zwany Homarem. Czy na odwrót.
- Masz jakieś plany?
- Zostanę błaznem na najbliższym dworze. – Wzruszył
ramionami. – Tak naprawdę to nie mam pojęcia. Czekam.
- Na co? – zapytała z lekką kpiną Idalia.
- Na wezwanie – odparł bez entuzjazmu.
- Wezwanie… czego?
- Przeznaczenia.
Palnął to
bez namysłu, bez jakiegokolwiek zastanowienia. Wyrzekł te kilka słów jakby od
niechcenia. Ale kiedy zobaczył na sobie zdumiony wzrok zgromadzonych wokół,
zaczął wierzyć w to, co powiedział.
Przecież
przeznaczenie istnieje. Może przepowiednie się nie sprawdzają, wróżki kłamią,
poeci dają fałszywą nadzieję, wszystko się zmienia… ale ono jest. Każdy ma
swoją kartę, na której zapisany jest los. Nikt jej nie zna, ale czy są dowody,
jakoby człowiek miał jakikolwiek wpływ na to, co się z nim stanie?
Kiedy książę otworzył oczy kilka godzin później,
zdziwił się, że niemal wszyscy pozostali wciąż gawędzą. Nikt nie zwrócił na
niego uwagi, więc postanowił przyjrzeć się w ciszy temu niecodziennemu
obrazowi mimowolnej, podróżniczej
wspólnoty.
Aktualnym gawędziarzem zdawał się być Shemar, który,
po schrupaniu króliczego udka, nabrał ochoty na rozmowę. Jego ciemna skóra
niemal nie odznaczała się na tle lasu, a lśniące ciepłem oczy nie pasowały do
obrazu twardego wojownika, jaki w swojej głowie wykreował Jofre.
- I co wtedy? Co z nią zrobiłeś? – pytała Idalia,
śmiejąc się radośnie.
- Ona podleciała do mnie z pytaniem, com pił, już
patelnię szykowała, jak to dobra matka, a ja jej po prostu: nie uwierzysz,
młoda! Żadne picie, to ta potwora Matygha tak na mnie działa! – wymamrotał rozbawiony
Shemar, ocierając wyimaginowaną łezkę. – Ale nie, tak naprawdę, to piękna z
niej była bestia – rzekł nieco poważniej, rozmarzając się. – A że niedostępna,
to już inna sprawa. Teraz sobie myślę, żem ją w sumie kochał, ale ona córka
szamana. Gdzie mi tam do niej startować było! Miłość miłością, przymus wydania
jej za dobrą partię liczył się bardziej. Zresztą, nie oszukujmy się, panowie! I
pani zacna, racz wybaczyć pominięcie... Za dużo to z jej strony oczekiwać nie
mogłem. Miała jakiegoś innego na boczku, amant i jakiś baśniopisarz, ponoć
wielce znany. Nie z naszej osady, gdzieżby! Leithe, maleńka, co to za pytanie!
Jaka babeczka interesuje się swoimi? – zaśmiał się cicho.
Grellin odnotował wszystko skrzętnie w swoim brudnym
notesie. Najwyraźniej Shemar rzadko miał nastrój do zwierzeń, a gdy miał –
należało z niego korzystać. Idalia uśmiechnęła się ciepło do barbarzyńcy.
- Znam takie przypadki, wiesz? Ale to nie jest wtedy
zauroczenie, to musi być po prostu miłość – westchnęła z rozczuleniem. –
Uwielbiam ten motyw. Nie romantycznego zakochania i dziwacznych zrywów po
pierwszym spotkaniu. Motyw dojrzewającego uczucia, czegoś, co rodzi się z
przyjaźni, ze znajomości; czegoś, co wytrzyma niejedną kłótnię i czego nie zniszczy pierwsza lepsza dawka
cierpienia. Tkwi w tym jakiś urok, powiem wam...
- Ja jednakowoż ograniczyłbym się do stwierdzenia, iż dobra
dupa nie jest zła – oznajmił niespodziewanie Theo, na wpół przytomny i na wpół zapity,
trzymając w ręku opróżnioną butelkę bimbru wątpliwego pochodzenia. Stłumił
beknięcie i osunął się z pnia na trawę, cichym łoskotem zwiastując rychłe, zapewne
nie do końca celowe uśnięcie.
- A mówi się, że elfy to romantycy – wymruczał znad
notatniczka Grellin. – Zaraz, Shemarku, drapieżny ty mój kocurze, przypomnij...
Jak się zwała ta twoja czarnowłosa piękność?
- Matygha – westchnął Shemar, uśmiechając się błogo. –
Wielkie oczy, niewinna twarz, ale jak
przyszło co do czego to łoo!...
Jofre zmrużył oczy i znów zaczął odpływać. Ciepło
bijące od ogniska ukoiło jego zmysły, pozwalając jeszcze przed snem pomyśleć ociężale,
że zdecydowanie woli blondynki.
*
Ta myśl
dojrzewała w głowie Reynevana od kilku dni. Mężczyzna doskonale wiedział, że
kiedyś w końcu stanie się tak dorodna i przerośnięta, że nie będzie mógł jej
zatrzymać. Dlatego postanowił zająć się nią wcześniej, dopóki panował nad swoim
zachowaniem i zdrowym rozsądkiem.
Dni w tej wiosce były pozbawione jakichkolwiek
atrakcji. W domu było pusto, przynajmniej
pod względem osób zaliczających się do gatunku ludzkiego. Zwierząt za to
Reynevan miał pod dostatkiem. Czwórka kotów – puchaty rudzielec, dwa
nieodstępujące się na krok bure, kudłate kocury i jedna cicha, czarna kocica –
towarzyszyła mężczyźnie całe dnie. Psy biegały we wszystkie strony, ale tylko
nieliczne miały pozwolenie na brudzenie w domu. Reszta zajmowała się kopaniem
dziur na terenie podwórka. Kury zazwyczaj dziobały w okna, patrząc wyzywająco w
twarz żołnierza, jednak prędzej czy później dawały sobie spokój i niezbyt
zgrabnie opadały na ziemię, zajmując się, dla odmiany, dziobaniem ziaren. Gęsi
i indyki były nadzwyczaj głośnymi osobnikami, nie dającymi spać ani tym
bardziej myśleć.
Mimo wszystkich przeciwności, Reynevanowi się udało.
Siedząc bezczynnie na krzywym dębowym krześle i spoglądając za okno, również
dębowe i krzywe, co dzień utwierdzał się w przekonaniu, że nie jest stworzony
do życia w spokoju. Nawet kiedy przyjeżdżał odpocząć do Haleybae, musiał coś
robić. Stęsknił się za tamtym miejscem. Stęsknił się za Rosą.
Co miał zrobić? Pozostawało mu jedno. Zamienienie
swojej szalonej myśli w plan, a potem wprowadzenie go w życie. Wyżebra od Marii
konia, w ostateczności ucieknie w środku nocy, dopuszczając się kradzieży. Nie
pierwszy i nie ostatni raz.
*
Maria późnym
wieczorem przekroczyła furtkę prowadzącą na podwórko. Zardzewiałe zawiasy
zaskrzypiały donośnie, gdy zamykała ją za sobą, wdychając nocne powietrze.
Miała
nietypowy węch, niesamowicie wyczulony na jakiekolwiek zapachy. Gdyby spędziła
cały rok w domu i straciła poczucie czasu, a potem z zawiązanymi oczami wyszła
na zewnątrz, bez trudu odgadłaby, jaka jest pora roku.
Najbardziej
lubiła późne lato. Wtedy wieczorne powietrze miało w sobie resztki słońca, a
jednocześnie chłód nadchodzącej jesieni. Wiosną czuła świeżość, przejmujący
zapach rozwijających się wszędzie kwiatów,
przebijających się przez resztki śniegu krokusów.
Z zapachami
wiązała liczne wspomnienia. Wczesne listopadowe dni, takie jak ten, kojarzyły
jej się z mamą. W pamięci pozostało jej jedno jedyne wspomnienie, w którym
mogła sobie ją wyraźnie przypomnieć. Jednego z takich właśnie dni zbierały
razem liście w pobliskim lesie, by Maria mogła zanieść je do wiejskiej szkółki
na lekcję o jesieni. Była mała, mogła mieć siedem-osiem lat. Nie wiedziała, jak
zapisać słowo „jesień”. Znała tylko swój inicjał – M. Mimo to cieszyła się, że
mogła spędzić cały wieczór na rozmowach z mamą, śmiejąc się i patrząc w jej
wesołe, szaro-niebieskie oczy. Ona sama miała bardzo podobne, ale rzadko
zdarzało im się błyszczeć taką radością. Jej żywot zdecydowanie odbiegał od
wymarzonego modelu.
Choć musiała
przyznać, że odkąd pojawił się Reynevan, coś się zmieniło. Jeszcze bardziej
zatęskniła za przygodą. Poza tym, kiedy nieraz ukradkiem przyglądała mu się,
gdy pogrążony był we śnie, czuła się inaczej. Dziwnie. Jakby się bała, że
któregoś dnia ucieknie, zostawi ją na nowo pośród nieciekawej, wiejskiej
codzienności. On był dla niej pewnego rodzaju nowym doświadczeniem, stwarzał
niepowtarzalną okazję do poznania świata. Nieraz słuchała, co mamrotał podczas
snu. Rozumiała niewiele, ale z urywanych zdań dowiedziała się o Reynevanie dużo
więcej niż z jego opowiadań.
Miała
nadzieję porozmawiać z nim tego wieczoru i poprosić o pomoc. Jednak kiedy tylko
przekroczyła próg, usłyszała ciche rżenie za oknem. Odwróciła się szybko.
Ciemne
kontury zdradziły jeźdźca, którego pochylona sylwetka usadowiona była w siodle
niewysokiego, lecz niesamowicie umięśnionego wierzchowca, który kłusował przez
podwórze. Maria bez trudu rozpoznała w nim konia należącego do wuja. Bezgłośnie
wyszeptała jego imię. Cicho zaklęła, upuszczając zebrane na ścieżce żołędzie.
Niewiele
myśląc, chwyciła wiszący na drewnianym kołku płaszczyk, zmieniła ciżemki na
kozaki i bez namysłu pognała do stajni. Swojej własnej klaczy założyła tylko
cienkie, skórzane ogłowie i wspięła się na jej grzbiet, oddychając ciężko. Ze
złości.
- Ją przechytrzyłeś, mój panie – syknęła,
ściskając klacz łydkami. – Ale mnie już nie dasz rady!
Klacz, której wiejskie życie poskąpiło
odpowiedniego szkolenia i ujeżdżenia, nie zagalopowała z miejsca, ale zdążyła
się na tyle rozpędzić, by całkiem zgrabnym susem pokonać krzywy płotek
okalający podwórko. Parsknęła, wstrząsając łbem, lecz dalej pognała bez
jakichkolwiek sprzeciwów. Wiatr zawirował pomiędzy grubym, końskim włosiem jej
grzywy.
Maria zaś poczuła go w długich, prostych,
gęstych i ciemnobrązowych włosach. Poczuła go w sercu. Wszędzie. Wreszcie.
Co to jest "rzyć"? Synonim zwrotu "dupa w troki"?
OdpowiedzUsuń