“Well, let me tell you. I was
born with a stain... a mark. Like the mark of Cain. But is the mark of my
father, my family... I have tried to be other than I am, and I have failed. And
if I have failed you in the process, I am truly sorry”
- Cesare Borgia
- Cesare Borgia
Powracanie do świata
żywych – tudzież przytomnych – nie jest wcale przyjemną sprawą. W momencie,
kiedy myślisz, że to już po wszystkim; kiedy przygotowałeś się na pewną śmierć,
na koniec... okazuje się, że
wszystkie sprawy muszą cię znów obchodzić.
To coś
jak niezapłacone rachunki, kiedy leżysz na łożu śmierci, żywiąc cichutką
nadzieję, że długi przejdą na potomnych. I nagle okazuje się, że jednak
wyzdrowiejesz. Co wtedy czujesz?
Z
jednej strony strach, żal, rozgoryczenie. Przyjąłeś do wiadomości najtrudniejszą
wiadomość, jaka może dotrzeć do człowieka: taką, że śmierć czeka wszystkich,
bez wyjątku. Nawet elf może zginąć, nawet smoka można zgładzić. Ludzie nieraz
to udowodnili.
Ale
druga strona medalu to lekka nadzieja.
Że może jednak uda się wszystko naprawić, że rozpocznie się nowe życie, z pełną
świadomością jego kruchości.
Jofre
nadziei nie miał. Nie chciało mu się jej mieć, bo to przecież
trudne. Skomplikowane i wymagające wyrzeczeń, a do tego nie dające
stuprocentowej pewności, że nie będzie się musiało znosić zawodu. Tego
okropnego uczucia, które jest gorsze od ciągłej świadomości beznadziei, od
krążenia pośród szarej mgły okropieństw świata.
Ale
do tego można się przyzwyczaić. Upadek z błękitnego nieba na smutną ziemię boli
bardziej.
I
dlatego właśnie książę wolał trwać w zgorzknieniu, choć widział wyciągające się
w jego stronę ręce, prosto z nieba. Jego mentalność zdawała się prychać z
pogardą w ich stronę, mając w głębokim poszanowaniu oferowaną pomoc.
Ereas soh’ia, jak wołają elfy. Jego strata.
*
Atmosfera
w jaskini nie poprawiła się ani trochę. Co prawda Jofre przestał drżeć, ale
wciąż się nie budził. Czasem zgromadzeni mieli wrażenie, że on po prostu śpi;
przewracał się bowiem z boku na bok, mruczał coś jakby w koszmarze i głośno
sapał. Nikt jednak nie śmiał dotknąć
go choćby palcem, aby przypadkiem nie zaszkodzić dziedzicowi cesarskiego tronu.
Siedzieli więc, co chwila uciszając swoje burczące brzuchy i milcząc. Co pewien
czas komuś udało się zdrzemnąć, jednak nieustające ryczenie z zewnątrz
przyprawiało o dreszcze nawet najodważniejszych. A do tej grupy niestety nie
dało się zaliczyć ani małej księżniczki, ani Grellina, ani nawet Theo. Jedynie
Idalia i Ramón zdawali się trwać w całkowitym spokoju, który miał jednak
nieprzyjemnie zimny odcień. W końcu bard odezwał się głośno i pewnie:
-
Chciałbym, abyśmy poważnie porozmawiali na temat naszej przyszłości — oznajmił.
Kilka
par oczu powędrowało ku Ramónowi, by wlepić nieszczęśliwy wzrok w jego twarz.
Idalia uśmiechnęła się kątem ust.
-
Stwórzmy plan budżetowy, omówmy dokładnie nasze relacje międzyludzkie,
wykluczmy najsłabsze ogniwo i znajdźmy sobie pracę. — Ironia w jej słowach była
aż nazbyt wyczuwalna.
-
Wyjęłaś mi to z ust — rzekł zupełnie niespeszony Ramón i uśmiechnął się lekko. —
Jednak miast usuwać najsłabszych, radziłbym ich chronić.
Idalia
zmrużyła oczy i wzięła głęboki oddech, szybko kalkulując wszelkie za i przeciw
dotyczące kłótni. Po kilku sekundach doszła do prostego wniosku i postanowiła
łaskawie się nim podzielić z rozmówcą.
-
Niezgoda może nam w tym momencie tylko zaszkodzić. Ale wiedz, że ci nie ufam —
powiedziała cicho, starając się ukryć niepokój.
-
Rozumiem, przyjmuję do wiadomości. — Skinął głową, uśmiechnąwszy się
delikatnie. — Jednak doceniam twój zdrowy rozsądek. Nie spodziewałem się go po
tak niefrasobliwej poetce.
- Niefrasobliwej? — powtórzyła z
naciskiem, czując, że coś w niej zaczyna się gotować.
-
Owszem. Niefrasobliwej, lekkomyślnej, nieprzewidywalnej, nazbyt optymistycznej.
Jak widać, każdy z nas ma dwa oblicza.
- Dwa
oblicza. — Głos poetki był w tym momencie wyprany ze wszelkich emocji.
Nie
chciało jej się odpowiadać, choć niejedna zgryźliwa odpowiedź pojawiła się w
jej głowie. Stłumiła złość i odwróciła głowę, przymykając powieki. Ramón
strzelił palcami i uśmiechnął się z wyższością. Theo ze zmrużonymi oczyma przyglądał
się mu, ale nic nie powiedział. Mimo to w jego sercu powoli kiełkowało coś na kształt
podejrzliwości. Udzieliło mu się to od Idy, choć jeszcze nie był do końca
świadomy swoich odczuć.
Przypomniała
mu się niedokończona rozmowa, przerwana nadejściem smoka. Co miał wówczas
powiedzieć poetce o Ramónie, gdy zapytała, czy są przyjaciółmi? Przecież nie
wiedział o nim prawie nic. Tak, pomógł mu uciec. Tak, był elfem i tak, również
odszedł od banickiej szajki. Ale mimo to Theo nie ufał mu tak jak Avii, którą –
bądź co bądź – znał wiele lat. Jeśli dziś by ją spotkał, nie obchodziłoby go
to, że dziewczyna współpracuje z rzekomym Zawieją, mordercą i krętaczem. Jego
osobiście nigdy nie widywał, przebywając wśród innych buntowników, ale ponoć ów
wódz utrzymywał ciągły kontakt z grupą elfów.
A co
myślał o Ramónie? Niegdyś, że był szlachetnym mężem o duszy barda, nieświadomie
wplątanym w polityczną grę. A teraz już sam nie wiedział, co powinien sądzić na
jego temat. Nadzieja zdawała się rzucać mu wyzwanie, sprawdzać jego wytrwałość.
Uśmiechał się do siebie, ilekroć sen zamykał mu oczy. Chciał tak trwać chociaż
do momentu, kiedy uporządkuje sobie wszystkie sprawy. A wiedział, że to może
trwać od tygodnia po nieskończoność…
- A
tak naprawdę to co mamy zamiar zrobić? — zagadnął w końcu.
Odpowiedział
mu zdawkowy pomruk połączony z pojedynczymi wzruszeniami ramion. Theo skrzywił
się wyraźnie.
-
Może pójdziemy poszukać czegoś do jedzenia? — zaproponował z wymuszonym
optymizmem w głosie.
- Ty
też? — Idalia uśmiechnęła się bezwiednie na tę myśl.
-
Przy pierwszym napotkanym zwierzęciu zaczniesz uciekać, potkniesz się o korzeń
i spadniesz ze skarpy, robiąc sobie krzywdę — westchnął lekko Shemar, odzywając
się po raz pierwszy od bardzo dawna. — Nie posiada to ni grama sensu, mówię ci.
-
Wielkie dzięki, pocieszyliście mnie. — Wyraz twarzy Theo świadczył dobitnie o
wewnętrznej walce tchórzostwa z poczuciem dumy.
- Ja
i Shemar pójdziemy — oświadczył bard, prostując ramiona. — Wy tu zaczekajcie, póki
nie obudzi się książę. Musi mieć stałą opiekę. Mała — wskazał podbródkiem na
Leithe — również. Podział obowiązków jest wskazany.
Po
tych słowach ciemnoskóry wojownik uśmiechnął się pociesznie i wstał, zarzucając
na siebie futrzaną kamizelę. Przy pomocy krzesiwa rozpalił pochodnię i wręczył
ją poetce, wskazując jednocześnie na szczeliny w skałach, przez które wpadały
snopki światła.
-
Gdyby zaszło słońce — oznajmił. Idalia z początku nie zrozumiała, ale zaraz
skinęła głową.
- Po
zachodzie przez szczeliny przestanie wpływać światło, tak? — upewniła się.
-
Owszem. I przyjdzie chłód. Musicie mieć ciepło. — Po raz kolejny ułożył
wysuszone wargi w łuk uśmiechu i przemieścił się ku wyjściu z jaskini.
Ramón
poszedł za nim i, odsunąwszy blokujący przejście głaz, wypełzł z groty. Chłodne
powietrze, które przedostało się do środka przez ten krótki moment sprawiło, że
mała księżniczka poczęła drżeć i szczękać zębami. Idalia wyciągnęła ku niej
wolną rękę, by utulić dziewczynkę, ale ta wolała wtulić się w karmazynowy
szaliczek Grellina. Poetka bezwiednie otworzyła usta, wpatrując się w Leithe ze
zdziwieniem, ale po chwili pokręciła głową i odwróciła się do Theo.
-
Wiesz, mimo że jesteś dziwny, lubię cię — powiedziała ni stąd, ni zowąd, a jej
oczy błysnęły radością.
-
Zebrało ci się na wyznania? Tak, wiem, że mnie kochasz, wszyscy mnie przecież
kochają i ubóstwiają. Jestem…
-
Theo, daj spokój — ucięła, przekręcając pełnym uroku ruchem głowę na bok. — Nie
jesteś typem bohatera, ale nie powinieneś mieć przez to kompleksów. Każdy jest
inny.
Elf
otworzył usta, by coś jeszcze dodać, ale zdołał tylko wydobyć z siebie
przeciągły jęk i przeniósł wzrok zbitego psa na poetkę, długą chwilę milcząc.
-
Rozumiem, że jesteś harda i zgryźliwa tylko przy Ramónie? — zapytał, schodząc z
drażliwego tematu jego nietypowego, mało męskiego charakteru.
- Po
prostu mu nie ufam. Nie lubię go, bo mnie zawiódł. Jeśli ktoś zdradza i szemra
za plecami towarzyszy, nie jest godzien sympatii. Przynajmniej nie mojej. —
Wzruszyła obojętnie ramionami. — Opowiedz mi coś o Reynevanie. To musiał być
dzielny człowiek.
- Nie.
— Elf pokręcił przecząco głową. — O nim ballady i tak nie napiszesz.
-
Dlaczego? — zdumiała się.
- To
nie jest człowiek, o którym da się pisać. — Chciał dodać coś jeszcze, ale
rozmyślił się i zamknął oczy. — Pójdźmy spać, póki jest trochę spokoju.
- Ale...
kontynuuj, Theo. Chciałabym kiedyś o nim usłyszeć. Będę milczeć! Jak grób –
zapewniła na wszelki wypadek, ale elf tylko pokręcił głową w geście odmowy.
- Zdrzemnij
się, naprawdę dobrze ci to zrobi. Co z pochodnią, pytasz? Cóż, najwyżej
dostąpisz zaszczytu bardzo bliskiego spotkania z ogniem. Zresztą, daj mi to.
Mniej problemów będzie, jak ja się przypalę.
*
Blondwłosa
kobieta w drzwiach piwnicy zdawała się być dobrym duchem, wróżką, złudzeniem.
Co gorsza złudzeniem, które Reynevan skądś pamiętał. Tylko… skąd?
Nie
miał czasu się nad tym zastanawiać. Spojrzał pod siebie. Kat stracił
przytomność, a chrapliwy oddech wydobywający się z jego ust świadczył o tym, że
coś było nie tak z płucami. Żołnierz nie dziwił się; niejednemu twardzielowi
taka szarża połamałaby żebra.
Wstał,
czując, jak drżą mu kończyny. Bura woda, splamiona krwią i brudem, leniwie
pluskała pomiędzy wszystkim, co leżało na klepisku. Mężczyzna przełknął głośno
ślinę i spojrzał w oczy przybyłej. Ta zaś zachłysnęła się nagle powietrzem i
niepewnie rozejrzała. Krótką chwilę stała niezdecydowana, by zaraz wparować do
środka i zatrzasnąć drzwi. Reynevan drgnął, zdumiony.
-
Jesteś przyjacielem Theo. — W jej głosie czuć było dławiący przestrach.
- Nie
— odparł sucho Reynevan.
- Ale
byłeś. Podróżowaliście razem, a ja… jestem Avia. Może mnie pamiętasz.
Brew
Reynevana uniosła się nieznacznie, a on sam skinął głową ze zrozumieniem.
-
Czego chcesz? — zapytał.
-
Pomóc. — Uśmiechnęła się nieśmiało. — On… Theo… uciekł. Dla ludzi jest banitą,
dla elfów dezerterem. Szukają go, bo nie chcą, by zdradził poufne informacje.
Jeśli o kogoś cię pytali, to właśnie o niego, ale… pewnie się domyśliłeś. Chcę
pomóc tobie, bo wiem, że jesteś tego wart.
-
Chyba się wzruszyłem — mruknął z niezadowoleniem, które mimo wszystko
spowodowane było uświadomieniem sobie własnej niedomyślności.
-
Nieważne! Weź dziewczynę na ręce. Większość elfów poszła teraz na poszukiwania
rzekomego smoka. Zagadam innych — wyszeptała cicho, nie wiedząc, jak powinna
się zachować. — Chcecie konie? Ty prawie zajeździłeś tego wiejskiego rumaczka,
za to jej jest w niezłej formie. Przyprowadzę je jak najszybciej. Obiecuję.
Otworzyła
szybko drzwi i wybiegła, nie mówiąc już nic. Reynevan stał chwilę, otępiały. Poczuł
uścisk w gardle i miał ochotę siarczyście zakląć, ale szybko wydedukował, że
nie czas na to. Zastanowił się przez moment, czy istotniejsza jest jego duma i
godność, czy raczej wiszący na włosku żywot towarzyszki, po czym z bólem
stwierdził, że zdecydowanie to drugie. Ukląkł przy Marii, chcąc wziąć ją na
ręce, jednak po krótkim spojrzeniu, rzuconym na jej ciało, skrzywił się bezwiednie.
Brązowe
włosy pokrywała warstwa świeżej krwi, nie mówiąc już o twarzy, niemal całej pokrytej
czerwonym, jeszcze niezakrzepłym płynem. Oddychała płytko, a poszarpany ubiór
odsłonił drżące, opalone ciało. Mężczyzna czuł, że nie ma siły. Kiedy patrzył
na Marię, obezwładniało go zmęczenie. Mięśnie kłuły, odmawiały posłuszeństwa; w
sercu coś pękło, a oczy były coraz bliższe zamknięcia się.
Ostatnia kropla, ofiara czysta.
Otworzył
oczy szeroko, nie rozumiejąc, skąd dochodzi ten brzęczący, odległy dźwięk.
Kropla do kropli…
-
Stop… — szepnął, podkładając dłoń pod włosy Marii i podnosząc jej głowę. — Nie
mogę oszaleć, jeszcze nie teraz. Muszę ci pomóc. Rozumiesz?
Nie,
nie rozumiała. Podniósł ją na wysokość swoich ramion, a bezwład powoli odszedł.
Siła psychiki pokonała fizyczny ból. Desperacja zdawała się działać lepiej niż
adrenalina.
Reynevan
postąpił krok, potem drugi i trzeci. Dotarł do drzwi. Otworzył je z trudem i
wyszedł na światło dnia. Było już popołudnie; mówiono, że cierpienie rozciąga
czas w nieskończoność, ale mężczyzna nie mógł się z tym zgodzić. Odebrało mu
zmysły do tego stopnia, że stracił poczucie mijających minut, godzin…
Dojrzał
stojącego nieopodal konia, jednak obok niego stało kilkoro elfów odzianych w
beżowe płaszcze. Zatrzymał się gwałtownie i w tym momencie usłyszał krzyk.
-
Hej, panowie! — Avia wybiegła zakapturzonym postaciom naprzeciw z zafrasowaną
miną. — Słuchajcie, Marion się źle poczuła, możecie pobiec do medyka?
- Ale
to przecież kilka mil stąd — burknął któryś niechętnie.
- Nie
obchodzi was jej życie!? — Sztuczne przejęcie zgrzytnęło w grze aktorskiej
elfki.
-
Obchodzi, no już spokojnie. — Jeden z mężczyzn odszedł od gniadego wierzchowca
i ruszył przed siebie.
- A
wy? Na co czekacie? — pisnęła, idąc szybko w ich kierunku. — Ja popilnuję
konia, nawet mu popręgu pewnie nie poluźniliście, co? Takie z was mądrale?!
- A
panienka przed okresem czy w trakcie? — zażartował wyjątkowo niesmacznie inny.
Dziewczyna
zatrzymała się raptownie, zmieszana. Nie potrafiła radzić sobie w trudnych
sytuacjach. Reynevan skrzywił się, gdy zaczerwieniła się i potarła policzki.
- To
było nie na miejscu — stwierdził ostatni z elfów i pociągnął za sobą kompana. —
Chodź, ona faktycznie lepiej zna się na
koniach.
Kiedy
mijali elfkę, ta posłała nieśmiały uśmiech do przypadkowego wybawcy i
zarumieniła się jeszcze mocniej. Reynevan zrobił zeza na własny nos, by nie
musieć patrzyć na dość żenującą scenę. Odczekał chwilę i ruszył w stronę Avii,
a przemoczone buty wżynały się w rozmiękającą ziemię.
-
Dziękuję — powiedział z trudem, stanąwszy przy dziewczynie. — Wolałbym radzić
sobie sam, ale... Nieważne. Nie spodziewałem się, że naprawdę pomożesz.
-
Och, nie ma sprawy. — Czerwień powoli znikała z policzków blondwłosej. —
Spieszcie się, jedźcie w stronę słońca. Na zachód. Pogłoski o smoku z pewnością
nie są prawdziwe, nie wiem, kto mógł wpaść na tak dziwny pomysł odwrócenia
uwagi. Weź to… — Zwinnie przytroczyła do siodła spory tobołek. — Bandaże,
miksturę z ziół, która odkaża i wspomaga krzepnięcie. Znalazłam w składzie.
Jest też odrobina jedzenia, ale nie mogłam dużo wam dać. Zima będzie ostra i
nie chcemy przymierać głodem. A teraz jedźcie. Czym prędzej!
Zarzuciła
spoczywające wcześniej na jej nadgarstku wodze na szyję konia, poprawiła popręg
i pomogła Reynevanowi posadzić ranną w siodle. Potem on sam wsunął nogę w
strzemię i wśliznął na koński grzbiet. Delikatny uśmiech błądził na twarzy
elfki, gdy spoglądała na usadowionych w kulbace jeźdźców.
-
Dałabym wam też broń, ale nie mam — wyznała przepraszającym tonem.
-
Dziękuję mimo to — powtórzył, chcąc tak naprawdę oddalić się jak najszybciej z
tego miejsca. Od elfów, od kaźni, od problemów.
- Jedźcie,
tylko ostrożnie. I uważajcie na patrole.
Mężczyzna
skinął głową i odgarnął z czoła zakrwawione pasma włosów. Ścisnąwszy konia
łydkami, obrócił się jeszcze i rzucił przez ramię, może nie do końca szczerze,
ale na pewno zgodnie z wszelkimi zasadami dobrego wychowania:
-
Odwdzięczę się kiedyś. Nie wiem jeszcze jak, ale na pewno coś wymyślę.
-
Uratuj Theo. Nim będzie za późno… — wyszeptała, ale tego już żołnierz nie
usłyszał.
I przyjdzie czas, przyjdzie próby
czas… - wysyczało Przeznaczenie wprost
do jej ucha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz