sobota, 19 maja 2012

Rozdział XIV


“Well, let me tell you. I was born with a stain... a mark. Like the mark of Cain. But is the mark of my father, my family... I have tried to be other than I am, and I have failed. And if I have failed you in the process, I am truly sorry”
- Cesare Borgia
          Powracanie do świata żywych – tudzież przytomnych – nie jest wcale przyjemną sprawą. W momencie, kiedy myślisz, że to już po wszystkim; kiedy przygotowałeś się na pewną śmierć, na koniec... okazuje się, że wszystkie sprawy muszą cię znów obchodzić.
            To coś jak niezapłacone rachunki, kiedy leżysz na łożu śmierci, żywiąc cichutką nadzieję, że długi przejdą na potomnych. I nagle okazuje się, że jednak wyzdrowiejesz. Co wtedy czujesz?
            Z jednej strony strach, żal, rozgoryczenie. Przyjąłeś do wiadomości najtrudniejszą wiadomość, jaka może dotrzeć do człowieka: taką, że śmierć czeka wszystkich, bez wyjątku. Nawet elf może zginąć, nawet smoka można zgładzić. Ludzie nieraz to udowodnili.
            Ale druga strona medalu to lekka  nadzieja. Że może jednak uda się wszystko naprawić, że rozpocznie się nowe życie, z pełną świadomością jego kruchości.
            Jofre nadziei nie miał. Nie chciało mu się jej mieć, bo to przecież trudne. Skomplikowane i wymagające wyrzeczeń, a do tego nie dające stuprocentowej pewności, że nie będzie się musiało znosić zawodu. Tego okropnego uczucia, które jest gorsze od ciągłej świadomości beznadziei, od krążenia pośród szarej mgły okropieństw świata.
            Ale do tego można się przyzwyczaić. Upadek z błękitnego nieba na smutną ziemię boli bardziej.
            I dlatego właśnie książę wolał trwać w zgorzknieniu, choć widział wyciągające się w jego stronę ręce, prosto z nieba. Jego mentalność zdawała się prychać z pogardą w ich stronę, mając w głębokim poszanowaniu oferowaną pomoc.
            Ereas soh’ia, jak wołają elfy. Jego strata.
*
            Atmosfera w jaskini nie poprawiła się ani trochę. Co prawda Jofre przestał drżeć, ale wciąż się nie budził. Czasem zgromadzeni mieli wrażenie, że on po prostu śpi; przewracał się bowiem z boku na bok, mruczał coś jakby w koszmarze i głośno sapał.     Nikt jednak nie śmiał dotknąć go choćby palcem, aby przypadkiem nie zaszkodzić dziedzicowi cesarskiego tronu. Siedzieli więc, co chwila uciszając swoje burczące brzuchy i milcząc. Co pewien czas komuś udało się zdrzemnąć, jednak nieustające ryczenie z zewnątrz przyprawiało o dreszcze nawet najodważniejszych. A do tej grupy niestety nie dało się zaliczyć ani małej księżniczki, ani Grellina, ani nawet Theo. Jedynie Idalia i Ramón zdawali się trwać w całkowitym spokoju, który miał jednak nieprzyjemnie zimny odcień. W końcu bard odezwał się głośno i pewnie:
            - Chciałbym, abyśmy poważnie porozmawiali na temat naszej przyszłości — oznajmił.
            Kilka par oczu powędrowało ku Ramónowi, by wlepić nieszczęśliwy wzrok w jego twarz. Idalia uśmiechnęła się kątem ust.
            - Stwórzmy plan budżetowy, omówmy dokładnie nasze relacje międzyludzkie, wykluczmy najsłabsze ogniwo i znajdźmy sobie pracę. — Ironia w jej słowach była aż nazbyt wyczuwalna.
            - Wyjęłaś mi to z ust — rzekł zupełnie niespeszony Ramón i uśmiechnął się lekko. — Jednak miast usuwać najsłabszych, radziłbym ich chronić.
            Idalia zmrużyła oczy i wzięła głęboki oddech, szybko kalkulując wszelkie za i przeciw dotyczące kłótni. Po kilku sekundach doszła do prostego wniosku i postanowiła łaskawie się nim podzielić z rozmówcą.
            - Niezgoda może nam w tym momencie tylko zaszkodzić. Ale wiedz, że ci nie ufam — powiedziała cicho, starając się ukryć niepokój.
            - Rozumiem, przyjmuję do wiadomości. — Skinął głową, uśmiechnąwszy się delikatnie. — Jednak doceniam twój zdrowy rozsądek. Nie spodziewałem się go po tak niefrasobliwej poetce.
            - Niefrasobliwej? — powtórzyła z naciskiem, czując, że coś w niej zaczyna się gotować.
            - Owszem. Niefrasobliwej, lekkomyślnej, nieprzewidywalnej, nazbyt optymistycznej. Jak widać, każdy z nas ma dwa oblicza.
            - Dwa oblicza. — Głos poetki był w tym momencie wyprany ze wszelkich emocji.
            Nie chciało jej się odpowiadać, choć niejedna zgryźliwa odpowiedź pojawiła się w jej głowie. Stłumiła złość i odwróciła głowę, przymykając powieki. Ramón strzelił palcami i uśmiechnął się z wyższością. Theo ze zmrużonymi oczyma przyglądał się mu, ale nic nie powiedział. Mimo to w jego sercu powoli kiełkowało coś na kształt podejrzliwości. Udzieliło mu się to od Idy, choć jeszcze nie był do końca świadomy swoich odczuć.
            Przypomniała mu się niedokończona rozmowa, przerwana nadejściem smoka. Co miał wówczas powiedzieć poetce o Ramónie, gdy zapytała, czy są przyjaciółmi? Przecież nie wiedział o nim prawie nic. Tak, pomógł mu uciec. Tak, był elfem i tak, również odszedł od banickiej szajki. Ale mimo to Theo nie ufał mu tak jak Avii, którą – bądź co bądź – znał wiele lat. Jeśli dziś by ją spotkał, nie obchodziłoby go to, że dziewczyna współpracuje z rzekomym Zawieją, mordercą i krętaczem. Jego osobiście nigdy nie widywał, przebywając wśród innych buntowników, ale ponoć ów wódz utrzymywał ciągły kontakt z grupą elfów.
            A co myślał o Ramónie? Niegdyś, że był szlachetnym mężem o duszy barda, nieświadomie wplątanym w polityczną grę. A teraz już sam nie wiedział, co powinien sądzić na jego temat. Nadzieja zdawała się rzucać mu wyzwanie, sprawdzać jego wytrwałość. Uśmiechał się do siebie, ilekroć sen zamykał mu oczy. Chciał tak trwać chociaż do momentu, kiedy uporządkuje sobie wszystkie sprawy. A wiedział, że to może trwać od tygodnia po nieskończoność…
            - A tak naprawdę to co mamy zamiar zrobić? — zagadnął w końcu.
            Odpowiedział mu zdawkowy pomruk połączony z pojedynczymi wzruszeniami ramion. Theo skrzywił się wyraźnie.
            - Może pójdziemy poszukać czegoś do jedzenia? — zaproponował z wymuszonym optymizmem w głosie.
            - Ty też? — Idalia uśmiechnęła się bezwiednie na tę myśl.
            - Przy pierwszym napotkanym zwierzęciu zaczniesz uciekać, potkniesz się o korzeń i spadniesz ze skarpy, robiąc sobie krzywdę — westchnął lekko Shemar, odzywając się po raz pierwszy od bardzo dawna. — Nie posiada to ni grama sensu, mówię ci.
            - Wielkie dzięki, pocieszyliście mnie. — Wyraz twarzy Theo świadczył dobitnie o wewnętrznej walce tchórzostwa z poczuciem dumy.
            - Ja i Shemar pójdziemy — oświadczył bard, prostując ramiona. — Wy tu zaczekajcie, póki nie obudzi się książę. Musi mieć stałą opiekę. Mała — wskazał podbródkiem na Leithe — również. Podział obowiązków jest wskazany.
            Po tych słowach ciemnoskóry wojownik uśmiechnął się pociesznie i wstał, zarzucając na siebie futrzaną kamizelę. Przy pomocy krzesiwa rozpalił pochodnię i wręczył ją poetce, wskazując jednocześnie na szczeliny w skałach, przez które wpadały snopki światła.
            - Gdyby zaszło słońce — oznajmił. Idalia z początku nie zrozumiała, ale zaraz skinęła głową.
            - Po zachodzie przez szczeliny przestanie wpływać światło, tak? — upewniła się.
            - Owszem. I przyjdzie chłód. Musicie mieć ciepło. — Po raz kolejny ułożył wysuszone wargi w łuk uśmiechu i przemieścił się ku wyjściu z jaskini.
            Ramón poszedł za nim i, odsunąwszy blokujący przejście głaz, wypełzł z groty. Chłodne powietrze, które przedostało się do środka przez ten krótki moment sprawiło, że mała księżniczka poczęła drżeć i szczękać zębami. Idalia wyciągnęła ku niej wolną rękę, by utulić dziewczynkę, ale ta wolała wtulić się w karmazynowy szaliczek Grellina. Poetka bezwiednie otworzyła usta, wpatrując się w Leithe ze zdziwieniem, ale po chwili pokręciła głową i odwróciła się do Theo.
            - Wiesz, mimo że jesteś dziwny, lubię cię — powiedziała ni stąd, ni zowąd, a jej oczy błysnęły radością.
            - Zebrało ci się na wyznania? Tak, wiem, że mnie kochasz, wszyscy mnie przecież kochają i ubóstwiają. Jestem…
            - Theo, daj spokój — ucięła, przekręcając pełnym uroku ruchem głowę na bok. — Nie jesteś typem bohatera, ale nie powinieneś mieć przez to kompleksów. Każdy jest inny.
            Elf otworzył usta, by coś jeszcze dodać, ale zdołał tylko wydobyć z siebie przeciągły jęk i przeniósł wzrok zbitego psa na poetkę, długą chwilę milcząc.
            - Rozumiem, że jesteś harda i zgryźliwa tylko przy Ramónie? — zapytał, schodząc z drażliwego tematu jego nietypowego, mało męskiego charakteru.
            - Po prostu mu nie ufam. Nie lubię go, bo mnie zawiódł. Jeśli ktoś zdradza i szemra za plecami towarzyszy, nie jest godzien sympatii. Przynajmniej nie mojej. — Wzruszyła obojętnie ramionami. — Opowiedz mi coś o Reynevanie. To musiał być dzielny człowiek.
            - Nie. — Elf pokręcił przecząco głową. — O nim ballady i tak nie napiszesz.
            - Dlaczego? — zdumiała się.
            - To nie jest człowiek, o którym da się pisać. — Chciał dodać coś jeszcze, ale rozmyślił się i zamknął oczy. — Pójdźmy spać, póki jest trochę spokoju.
            - Ale... kontynuuj, Theo. Chciałabym kiedyś o nim usłyszeć. Będę milczeć! Jak grób – zapewniła na wszelki wypadek, ale elf tylko pokręcił głową w geście odmowy.
            - Zdrzemnij się, naprawdę dobrze ci to zrobi. Co z pochodnią, pytasz? Cóż, najwyżej dostąpisz zaszczytu bardzo bliskiego spotkania z ogniem. Zresztą, daj mi to. Mniej problemów będzie, jak ja się przypalę.
*
            Blondwłosa kobieta w drzwiach piwnicy zdawała się być dobrym duchem, wróżką, złudzeniem. Co gorsza złudzeniem, które Reynevan skądś pamiętał. Tylko… skąd?
            Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Spojrzał pod siebie. Kat stracił przytomność, a chrapliwy oddech wydobywający się z jego ust świadczył o tym, że coś było nie tak z płucami. Żołnierz nie dziwił się; niejednemu twardzielowi taka szarża połamałaby żebra.
            Wstał, czując, jak drżą mu kończyny. Bura woda, splamiona krwią i brudem, leniwie pluskała pomiędzy wszystkim, co leżało na klepisku. Mężczyzna przełknął głośno ślinę i spojrzał w oczy przybyłej. Ta zaś zachłysnęła się nagle powietrzem i niepewnie rozejrzała. Krótką chwilę stała niezdecydowana, by zaraz wparować do środka i zatrzasnąć drzwi. Reynevan drgnął, zdumiony.
            - Jesteś przyjacielem Theo. — W jej głosie czuć było dławiący przestrach.
            - Nie — odparł sucho Reynevan.
            - Ale byłeś. Podróżowaliście razem, a ja… jestem Avia. Może mnie pamiętasz.
            Brew Reynevana uniosła się nieznacznie, a on sam skinął głową ze zrozumieniem.
            - Czego chcesz? — zapytał.
            - Pomóc. — Uśmiechnęła się nieśmiało. — On… Theo… uciekł. Dla ludzi jest banitą, dla elfów dezerterem. Szukają go, bo nie chcą, by zdradził poufne informacje. Jeśli o kogoś cię pytali, to właśnie o niego, ale… pewnie się domyśliłeś. Chcę pomóc tobie, bo wiem, że jesteś tego wart.
            - Chyba się wzruszyłem — mruknął z niezadowoleniem, które mimo wszystko spowodowane było uświadomieniem sobie własnej niedomyślności.
            - Nieważne! Weź dziewczynę na ręce. Większość elfów poszła teraz na poszukiwania rzekomego smoka. Zagadam innych — wyszeptała cicho, nie wiedząc, jak powinna się zachować. — Chcecie konie? Ty prawie zajeździłeś tego wiejskiego rumaczka, za to jej jest w niezłej formie. Przyprowadzę je jak najszybciej. Obiecuję.
            Otworzyła szybko drzwi i wybiegła, nie mówiąc już nic. Reynevan stał chwilę, otępiały. Poczuł uścisk w gardle i miał ochotę siarczyście zakląć, ale szybko wydedukował, że nie czas na to. Zastanowił się przez moment, czy istotniejsza jest jego duma i godność, czy raczej wiszący na włosku żywot towarzyszki, po czym z bólem stwierdził, że zdecydowanie to drugie. Ukląkł przy Marii, chcąc wziąć ją na ręce, jednak po krótkim spojrzeniu, rzuconym na jej ciało, skrzywił się bezwiednie.
            Brązowe włosy pokrywała warstwa świeżej krwi, nie mówiąc już o twarzy, niemal całej pokrytej czerwonym, jeszcze niezakrzepłym płynem. Oddychała płytko, a poszarpany ubiór odsłonił drżące, opalone ciało. Mężczyzna czuł, że nie ma siły. Kiedy patrzył na Marię, obezwładniało go zmęczenie. Mięśnie kłuły, odmawiały posłuszeństwa; w sercu coś pękło, a oczy były coraz bliższe zamknięcia się.
            Ostatnia kropla, ofiara czysta.
            Otworzył oczy szeroko, nie rozumiejąc, skąd dochodzi ten brzęczący, odległy dźwięk.
            Kropla do kropli…
            - Stop… — szepnął, podkładając dłoń pod włosy Marii i podnosząc jej głowę. — Nie mogę oszaleć, jeszcze nie teraz. Muszę ci pomóc. Rozumiesz?
            Nie, nie rozumiała. Podniósł ją na wysokość swoich ramion, a bezwład powoli odszedł. Siła psychiki pokonała fizyczny ból. Desperacja zdawała się działać lepiej niż adrenalina.
            Reynevan postąpił krok, potem drugi i trzeci. Dotarł do drzwi. Otworzył je z trudem i wyszedł na światło dnia. Było już popołudnie; mówiono, że cierpienie rozciąga czas w nieskończoność, ale mężczyzna nie mógł się z tym zgodzić. Odebrało mu zmysły do tego stopnia, że stracił poczucie mijających minut, godzin…
            Dojrzał stojącego nieopodal konia, jednak obok niego stało kilkoro elfów odzianych w beżowe płaszcze. Zatrzymał się gwałtownie i w tym momencie usłyszał krzyk.
            - Hej, panowie! — Avia wybiegła zakapturzonym postaciom naprzeciw z zafrasowaną miną. — Słuchajcie, Marion się źle poczuła, możecie pobiec do medyka?
            - Ale to przecież kilka mil stąd — burknął któryś niechętnie.
            - Nie obchodzi was jej życie!? — Sztuczne przejęcie zgrzytnęło w grze aktorskiej elfki.
            - Obchodzi, no już spokojnie. — Jeden z mężczyzn odszedł od gniadego wierzchowca i ruszył przed siebie.
            - A wy? Na co czekacie? — pisnęła, idąc szybko w ich kierunku. — Ja popilnuję konia, nawet mu popręgu pewnie nie poluźniliście, co? Takie z was mądrale?!
            - A panienka przed okresem czy w trakcie? — zażartował wyjątkowo niesmacznie inny.
            Dziewczyna zatrzymała się raptownie, zmieszana. Nie potrafiła radzić sobie w trudnych sytuacjach. Reynevan skrzywił się, gdy zaczerwieniła się i potarła policzki.
            - To było nie na miejscu — stwierdził ostatni z elfów i pociągnął za sobą kompana. — Chodź, ona faktycznie lepiej zna się  na koniach.
            Kiedy mijali elfkę, ta posłała nieśmiały uśmiech do przypadkowego wybawcy i zarumieniła się jeszcze mocniej. Reynevan zrobił zeza na własny nos, by nie musieć patrzyć na dość żenującą scenę. Odczekał chwilę i ruszył w stronę Avii, a przemoczone buty wżynały się w rozmiękającą ziemię.
            - Dziękuję — powiedział z trudem, stanąwszy przy dziewczynie. — Wolałbym radzić sobie sam, ale... Nieważne. Nie spodziewałem się, że naprawdę pomożesz.
            - Och, nie ma sprawy. — Czerwień powoli znikała z policzków blondwłosej. — Spieszcie się, jedźcie w stronę słońca. Na zachód. Pogłoski o smoku z pewnością nie są prawdziwe, nie wiem, kto mógł wpaść na tak dziwny pomysł odwrócenia uwagi. Weź to… — Zwinnie przytroczyła do siodła spory tobołek. — Bandaże, miksturę z ziół, która odkaża i wspomaga krzepnięcie. Znalazłam w składzie. Jest też odrobina jedzenia, ale nie mogłam dużo wam dać. Zima będzie ostra i nie chcemy przymierać głodem. A teraz jedźcie. Czym prędzej!
            Zarzuciła spoczywające wcześniej na jej nadgarstku wodze na szyję konia, poprawiła popręg i pomogła Reynevanowi posadzić ranną w siodle. Potem on sam wsunął nogę w strzemię i wśliznął na koński grzbiet. Delikatny uśmiech błądził na twarzy elfki, gdy spoglądała na usadowionych w kulbace jeźdźców.
            - Dałabym wam też broń, ale nie mam — wyznała przepraszającym tonem.
            - Dziękuję mimo to — powtórzył, chcąc tak naprawdę oddalić się jak najszybciej z tego miejsca. Od elfów, od kaźni, od problemów.
            - Jedźcie, tylko ostrożnie. I uważajcie na patrole.
            Mężczyzna skinął głową i odgarnął z czoła zakrwawione pasma włosów. Ścisnąwszy konia łydkami, obrócił się jeszcze i rzucił przez ramię, może nie do końca szczerze, ale na pewno zgodnie z wszelkimi zasadami dobrego wychowania:
            - Odwdzięczę się kiedyś. Nie wiem jeszcze jak, ale na pewno coś wymyślę.
            - Uratuj Theo. Nim będzie za późno… — wyszeptała, ale tego już żołnierz nie usłyszał.
           
            I przyjdzie czas, przyjdzie próby czas… - wysyczało Przeznaczenie wprost do jej ucha.        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz