sobota, 19 maja 2012

Rozdział III

– Jak ci ten łeb uu…urwę i nabiję na najbliższy pal… – zaczął rozwścieczony Reynevan, ale zakrztusił się i musiał przerwać, by wypluć wodę, która uparcie skapywała mu do ust.
– Mówiłem, żebyśmy zawrócili! Mówiłem, żebyśmy coś in…
Słowa elfa zagłuszył głośny grzmot, a świetlista błyskawica dosłownie sekundę wcześniej oświetliła jego mokrą, zmęczoną twarz. Wściekłość, która płonęła w oczach obojga mężczyzn uparcie nie chciała zgasnąć. Mierzyli się tak długi czas, aż w końcu równo odwrócili głowy i z rezygnacją wpatrzyli w ponury krajobraz.
Deszcz siekł z taką mocą, jakby ktoś włączył prysznic i ustawił na temperaturę o wiele niższą od pożądanej, a strumień na najmocniejszy z możliwych. Theo zaklął pod nosem, a gorzki wyraz nie znikał z jego twarzy.
Burza trwała już kilka godzin. Północ minęła, księżyc uparcie skrywał się za chmurami tak szczelnie, że nie dawał najdrobniejszych dowodów istnienia. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność, a Reynevan, gdy otwierał oczy, widział dokładnie to samo co wówczas, gdy trzymał je zamknięte. Zastanawiał się, czy ich konie ktoś już złapał i przerobił na gulasz albo przywłaszczył. Podczas jednego z grzmotów wierzchowce spłoszyły się i jeźdźcy nie zdołali utrzymać się na ich grzbietach, zapewniając sobie darmową kąpiel błotną.
Kiedy błyskawice przecinały niebo, tworząc rozmaite, porozszczepiane kształty i lśniąc na nim nienaturalnie niebieskim światłem, cała okolica stawała się jasna jak w dzień. Nie było to jednak żółte, ciepłe i przyjemne światło, jakie dawało słońce, budziło bowiem całkowicie skrajne i negatywna uczucia. Cienie skrywały się na każdym kroku, a z lichych, pojedynczych chałupek stojących gdzieś w środku pól dochodziły piski dzieci.
– Boisz się? – zagadnął niespodziewanie Theo, poprawiając przemoczone buty.
– Czego niby?
– No, tak ogólnie.
– Boję się trochę o kondycję twojego rozumu – parsknął ironicznie Reynevan, rozmasowując zmarznięte nozdrza.
– Przestań wreszcie. Pytam się całkiem serio. Każdy czegoś się boi. A ty?
Reynevan bardzo długą chwilę milczał, wystawiając ogorzałą twarz na deszcz. Krople odbijały się od jego skóry i rozpryskiwały na mniejsze kawałeczki, a on nawet nie drgnął.
– Nie twoja sprawa, elfie, czego boi się ktoś taki jak ja – odparł w końcu.
– Gieroj się znalazł.
– Od razu: gieroj.
– Mówi się „oj tam, oj tam” – poprawił go elf przemądrzałym tonem, od którego Reynevanowi zrobiło się niedobrze.
– Zawrzyj paszczę – rozkazał w końcu nieznoszącym sprzeciwu głosem.
– Nie tak powinieneś się do mnie zwracać – upomniał Theo.
– Zapieczętuj swe usta milczeniem, elfie mój umiłowany, gdyż niesamowicie mierzi mnie twe bezsensowne gadanie – rzekł z tak wielką dawką sarkazmu i złośliwości, że niejednemu nawet by nie przeszła przez usta.
– Nie lubię twojej ironii.
– Doskonale wiesz, gdzie mam to wszystko co lubisz, a czego nie. Jak tylko znajdę stajnie, kupuję konia i wracam do domu – oznajmił, zaciskając szczęki.
– Może już nie masz domu?
– Zamknij się.
– Już mów…
– Zamknij się – powtórzył z takim naciskiem, że elf nie potrafił się ponownie odezwać.
Nagle potężny piorun uderzył w pole graniczące z lasem, na którego skraju siedzieli, opierając się o drzewa. Przez chwilę nic się nie działo, a potem z miejsca zderzenia uniósł się lekki dym, niosąc woń ognia. Płomień niesamowicie szybko zajął zboże, które już nadawało się do zebrania. Kilka chat, stojących pośrodku, już wkrótce miało stać się ofiarami pożaru. Zaalarmowani uderzeniem ludzie wylegli na zewnątrz, krzycząc i machając rękami na wszystkie strony.
– Oni na przykład – powiedział bardzo cicho Theo – już domu nie mają.
Reynevan nie odpowiedział. Znów: nawet nie drgnął.
*
– Il Rosa? – zapytał niepewnie wysoki mężczyzna w czerni, patrząc uważnie na kobietę. Ta w ciszy skinęła głową.
– Tak po prostu…? Il Rosa? – wycharczał niepozorny, krępej budowy człowieczek o dziwnie wodnistych, nieprzyjemnych oczach. Idealnie nadawałby się na inkwizytora.
– Które to imię, a które nazwisko? – dopytywał się kolejny, chudy i myszowaty. Ilu ich tu przywiało?
Źle im wszystkim z oczu patrzy, przemknęło przez głowę Rosy, ale co ja mam zrobić? Rey i Theo zwiali, a ja muszę sama radzić sobie z obcymi Co z tymi facetami jest nie tak, no co?
– Il Rosa to moje miano – odpowiedziała w końcu, wzdychając ciężko. – Nie mam nazwiska, nie pochodzę z żadnego rodu. Wychowałam się tutaj, na włościach państwa Troendes jako ich służka. Pani domu nazywała mnie Różyczką, tak już zostało – wyjaśniła dogłębnie.
Mężczyźni, bez wyjątku, roześmiali się rubasznie. Rosa nie do końca rozumiała powód, ale udało jej się zachować kamienną twarz.
– Różyczka… – powtórzył któryś z namaszczeniem, robiąc nieprzyjemną minę. Kobieta jednak zignorowała go, zmroziwszy jedynie pełnym pogardy spojrzeniem.
– Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem powodu przybycia waszmościów – rzekła sucho.
– No, no… no ten…
– Ktoś nas zaalarmował – wspomógł kompana myszowaty młodziak – że tu gdzieś jest elf.
– Elf – powtórzyła bezbarwnym głosem Rosa.
– Owszem. Elf.
– Tu jest cała masa elfów. Skaczą i tańczą po łące, dziewczęta robią wianuszki z kwiatków, chłopcy łuki z gałązek… – Wzruszyła ramionami.
– Gdybyśmy chcieli żartować – kontynuował przybysz – to byśmy przyszli w kolorowych strojach i z wymalowanymi twarzami.
– Jak błaznowie? – upewnił się najniższy.
– Dokładnie – potaknął spokojnie młodzik. – Zatem, gdzie elf?
– Skąd ja mam wam niby elfa wytrzasnąć?
– Noo… – wyglądał na trochę zbitego z tropu. – Generalnie to nie wiemy. Ale ponoć tu był.
– Nie. Nie było tu żadnego elfa. Nawet ucha nie widziałam.
Zastanawiała się, jakim cudem ci – z daleka wyglądający naprawdę strasznie – mężczyźni mają tak głupkowate twarze. Szczególnie gdy jeden po drugim wzruszyli ramionami i odwrócili się. Równym, żołnierskim krokiem odeszli. Opuścili jej dom. Już? Tak szybko? Wydało jej się to niemożliwe. Musiał kryć się za tym jakiś podstęp.
Czy miała rację? Była pewna jednego: że czas to pokaże. Zresztą… zawsze to robi.
Deszcz po raz kolejny zaczął siec w okiennice, jakby pragnąc odzwierciedlić to, co działo się na przepełnionej smutkiem twarzy Rosy.
*
– Zimno.
– Jakbyś był kobietą, to bym cię może przytulił, no ale nie jesteś, a ja nie jestem… no wiesz…
– Cichajże, elfie. Zrobiło się zimniej… musimy się zbliżać do jakiejś jaskini.
– Taa, a ty skąd to wiesz? Równie dobrze mogło zawiać albo jesteś już tak przemoczony, że nie dajesz rady i zaczyna ci być zimno. Tobie!
– Skąd wiem? – Reynevan uciął gadkę elfa jednym, krótkim warknięciem. – Z doświadczenia. W tych okolicach rzadko zmienia się temperatura. A przynajmniej nigdy nie tak gwałtownie. Zbyt dużo lasów i gór wokół tej kotliny, by wiatry mogły coś zdziałać – zauważył, na powrót już spokojny.
Postanowił oszczędzać siły. Od dłuższego czasu poszukiwał suchej niteczki w swoich ubraniach, ale za nic nie mógł jej znaleźć. Przestał za to szukać okazji do wylania wody z butów, bo za każdym razem, gdy próbował to uczynić, nalewało się do nich jeszcze więcej. Dał sobie więc spokój i po prostu szedł przed siebie, ignorując wszystkie bolące czy marznące części ciała.
Theo stan towarzysza był obecnie tak obojętny jak los rozgniecionej muchy.  Stawał się coraz bardziej naburmuszony i drażliwy, a za każdym razem, kiedy się odzywał, musiał dodać jakąś docinkę albo idealnie ostrą ripostę. Nie było to do niego podobne, ale Reynevan musiał nauczyć się cierpliwie to znosić, jeśli chciał przeżyć w towarzystwie elfa choć kilka dni, nie padając z psychicznego wycieńczenia.
Słońce raz na jakiś czas wychylało się zza chmur, oświetlając mokre liście drzew. Lekko, jakby nieśmiało, ogrzewało mokre i poharatane od gałęzi, potknięć o korzenie czy różnorakich poślizgów twarze dwójki mimowolnych wędrowców. Krótkie chwile ciepła na niewiele się jednak zdały, a deszcz wciąż padał i padał. Theo właśnie potknął się o złamany korzeń i miał już w planach udać teatralny lot na twarz, gdy nagle coś przykuło jego uwagę.
Reynevan miał rację. Jaskinia wychyliła się zza drzew tak niespodziewanie i gwałtownie, że obaj trochę się zdziwili, a Theo dodatkowo uniósł brwi tak wysoko, że zniknęły pod rozczochraną i mokrą grzywką. Na domiar wszystkiego, z jaskini dochodziły rozmaite odgłosy – śmiechy, krzyki, rozmowy i delikatna, wzniosła muzyka.
– Znam tę melodię – szepnął cicho elf, mrużąc oczy i usiłując przypomnieć sobie, czym może być rozbrzmiewająca przygrywka.
Reynevan niecierpliwie przebierał nogami w miejscu, rozglądając się niepewnie. Słyszał kroki. Zbliżające się do nich. Ciche, ale wyraźne. Theo tego nie zauważa? Może im się coś stać… może stać się właściwie wszystko. W tej jaskini mogą być nawet ich prześladowcy.
– Theo, to nie czas na zgadywania, jaka to melodia – powiedział poważnie i stanowczo, spoglądając w jego stronę. – Chodźmy dalej.
– Zaraz, Reynevan! To elficka pieśń! To nasz hymn! Dhainore…!
– Świetnie, Theo – przerwał mu sucho kompan. – Z tego co się orientuję elfy nie lubią ludzi. Chodźże!
– Ale… Reynevan…
Kroki były tak bliskie, że mężczyzna automatycznie odwrócił głowę w kierunku wejścia do jaskini. Był już pewien, że kogoś tam ujrzy.
Ale ciemnowłosej piękności o zielonych oczach i szpiczastych uszach w męskim stroju raczej się nie spodziewał.

2 komentarze:

  1. "– Zapieczętuj swe usta milczeniem, elfie mój umiłowany, gdyż niesamowicie mierzi mnie twe bezsensowne gadanie." - Uwielbiam! :D
    Oczywiście ciekawa jestem, co to za piękność!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dowiesz się prędzej niż sądzisz ;D Serio lubisz ten fragment? Mi wydawał się zawsze sztuczny, nawet chciałam go usunąć, ale co tam - zostawię, a nuż komuś jeszcze przypadnie do gustu.

      Usuń