–
Jak ci ten łeb uu…urwę i nabiję na najbliższy pal… – zaczął rozwścieczony
Reynevan, ale zakrztusił się i musiał przerwać, by wypluć wodę, która uparcie
skapywała mu do ust.
–
Mówiłem, żebyśmy zawrócili! Mówiłem, żebyśmy coś in…
Słowa
elfa zagłuszył głośny grzmot, a świetlista błyskawica dosłownie sekundę
wcześniej oświetliła jego mokrą, zmęczoną twarz. Wściekłość, która płonęła w
oczach obojga mężczyzn uparcie nie chciała zgasnąć. Mierzyli się tak długi
czas, aż w końcu równo odwrócili głowy i z rezygnacją wpatrzyli w ponury
krajobraz.
Deszcz
siekł z taką mocą, jakby ktoś włączył prysznic i ustawił na temperaturę o wiele
niższą od pożądanej, a strumień na najmocniejszy z możliwych. Theo zaklął pod
nosem, a gorzki wyraz nie znikał z jego twarzy.
Burza
trwała już kilka godzin. Północ minęła, księżyc uparcie skrywał się za chmurami
tak szczelnie, że nie dawał najdrobniejszych dowodów istnienia. Wokół panowała
nieprzenikniona ciemność, a Reynevan, gdy otwierał oczy, widział dokładnie to
samo co wówczas, gdy trzymał je zamknięte. Zastanawiał się, czy ich konie ktoś
już złapał i przerobił na gulasz albo przywłaszczył. Podczas jednego z grzmotów
wierzchowce spłoszyły się i jeźdźcy nie zdołali utrzymać się na ich grzbietach,
zapewniając sobie darmową kąpiel błotną.
Kiedy
błyskawice przecinały niebo, tworząc rozmaite, porozszczepiane kształty i
lśniąc na nim nienaturalnie niebieskim światłem, cała okolica stawała się jasna
jak w dzień. Nie było to jednak żółte, ciepłe i przyjemne światło, jakie dawało
słońce, budziło bowiem całkowicie skrajne i negatywna uczucia. Cienie skrywały
się na każdym kroku, a z lichych, pojedynczych chałupek stojących gdzieś w
środku pól dochodziły piski dzieci.
–
Boisz się? – zagadnął niespodziewanie Theo, poprawiając przemoczone buty.
–
Czego niby?
–
No, tak ogólnie.
–
Boję się trochę o kondycję twojego rozumu – parsknął ironicznie Reynevan,
rozmasowując zmarznięte nozdrza.
–
Przestań wreszcie. Pytam się całkiem serio. Każdy czegoś się boi. A ty?
Reynevan
bardzo długą chwilę milczał, wystawiając ogorzałą twarz na deszcz. Krople
odbijały się od jego skóry i rozpryskiwały na mniejsze kawałeczki, a on nawet
nie drgnął.
–
Nie twoja sprawa, elfie, czego boi się ktoś taki jak ja – odparł w końcu.
–
Gieroj się znalazł.
–
Od razu: gieroj.
–
Mówi się „oj tam, oj tam” – poprawił go elf przemądrzałym tonem, od którego
Reynevanowi zrobiło się niedobrze.
–
Zawrzyj paszczę – rozkazał w końcu nieznoszącym sprzeciwu głosem.
–
Nie tak powinieneś się do mnie zwracać – upomniał Theo.
–
Zapieczętuj swe usta milczeniem, elfie mój umiłowany, gdyż niesamowicie mierzi
mnie twe bezsensowne gadanie – rzekł z tak wielką dawką sarkazmu i złośliwości,
że niejednemu nawet by nie przeszła przez usta.
–
Nie lubię twojej ironii.
–
Doskonale wiesz, gdzie mam to wszystko co lubisz, a czego nie. Jak tylko znajdę
stajnie, kupuję konia i wracam do domu – oznajmił, zaciskając szczęki.
–
Może już nie masz domu?
–
Zamknij się.
–
Już mów…
–
Zamknij się – powtórzył z takim naciskiem, że elf nie potrafił się ponownie
odezwać.
Nagle
potężny piorun uderzył w pole graniczące z lasem, na którego skraju siedzieli,
opierając się o drzewa. Przez chwilę nic się nie działo, a potem z miejsca
zderzenia uniósł się lekki dym, niosąc woń ognia. Płomień niesamowicie szybko
zajął zboże, które już nadawało się do zebrania. Kilka chat, stojących
pośrodku, już wkrótce miało stać się ofiarami pożaru. Zaalarmowani uderzeniem
ludzie wylegli na zewnątrz, krzycząc i machając rękami na wszystkie strony.
–
Oni na przykład – powiedział bardzo cicho Theo – już domu nie mają.
Reynevan
nie odpowiedział. Znów: nawet nie drgnął.
*
–
Il Rosa? – zapytał niepewnie wysoki mężczyzna w czerni, patrząc uważnie na
kobietę. Ta w ciszy skinęła głową.
–
Tak po prostu…? Il Rosa? – wycharczał niepozorny, krępej budowy człowieczek o
dziwnie wodnistych, nieprzyjemnych oczach. Idealnie nadawałby się na
inkwizytora.
–
Które to imię, a które nazwisko? – dopytywał się kolejny, chudy i myszowaty.
Ilu ich tu przywiało?
Źle im wszystkim z oczu
patrzy, przemknęło przez głowę Rosy, ale co ja mam zrobić? Rey i Theo zwiali, a ja muszę sama radzić sobie
z obcymi Co z tymi facetami jest nie tak, no co?
–
Il Rosa to moje miano – odpowiedziała w końcu, wzdychając ciężko. – Nie mam
nazwiska, nie pochodzę z żadnego rodu. Wychowałam się tutaj, na włościach
państwa Troendes jako ich służka. Pani domu nazywała mnie Różyczką, tak już
zostało – wyjaśniła dogłębnie.
Mężczyźni,
bez wyjątku, roześmiali się rubasznie. Rosa nie do końca rozumiała powód, ale
udało jej się zachować kamienną twarz.
–
Różyczka… – powtórzył któryś z namaszczeniem, robiąc nieprzyjemną minę. Kobieta
jednak zignorowała go, zmroziwszy jedynie pełnym pogardy spojrzeniem.
–
Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem powodu przybycia waszmościów – rzekła sucho.
–
No, no… no ten…
–
Ktoś nas zaalarmował – wspomógł kompana myszowaty młodziak – że tu gdzieś jest
elf.
–
Elf – powtórzyła bezbarwnym głosem Rosa.
–
Owszem. Elf.
–
Tu jest cała masa elfów. Skaczą i tańczą po łące, dziewczęta robią wianuszki z
kwiatków, chłopcy łuki z gałązek… – Wzruszyła ramionami.
–
Gdybyśmy chcieli żartować – kontynuował przybysz – to byśmy przyszli w
kolorowych strojach i z wymalowanymi twarzami.
–
Jak błaznowie? – upewnił się najniższy.
–
Dokładnie – potaknął spokojnie młodzik. – Zatem, gdzie elf?
–
Skąd ja mam wam niby elfa wytrzasnąć?
–
Noo… – wyglądał na trochę zbitego z tropu. – Generalnie to nie wiemy. Ale ponoć
tu był.
–
Nie. Nie było tu żadnego elfa. Nawet ucha nie widziałam.
Zastanawiała
się, jakim cudem ci – z daleka wyglądający naprawdę strasznie – mężczyźni mają
tak głupkowate twarze. Szczególnie gdy jeden po drugim wzruszyli ramionami i
odwrócili się. Równym, żołnierskim krokiem odeszli. Opuścili jej dom. Już? Tak
szybko? Wydało jej się to niemożliwe. Musiał kryć się za tym jakiś podstęp.
Czy miała rację? Była pewna jednego: że czas to pokaże. Zresztą… zawsze to robi.
Czy miała rację? Była pewna jednego: że czas to pokaże. Zresztą… zawsze to robi.
Deszcz
po raz kolejny zaczął siec w okiennice, jakby pragnąc odzwierciedlić to, co
działo się na przepełnionej smutkiem twarzy Rosy.
*
–
Zimno.
–
Jakbyś był kobietą, to bym cię może przytulił, no ale nie jesteś, a ja nie
jestem… no wiesz…
–
Cichajże, elfie. Zrobiło się zimniej… musimy się zbliżać do jakiejś jaskini.
–
Taa, a ty skąd to wiesz? Równie dobrze mogło zawiać albo jesteś już tak
przemoczony, że nie dajesz rady i zaczyna ci być zimno. Tobie!
–
Skąd wiem? – Reynevan uciął gadkę elfa jednym, krótkim warknięciem. – Z
doświadczenia. W tych okolicach rzadko zmienia się temperatura. A przynajmniej
nigdy nie tak gwałtownie. Zbyt dużo lasów i gór wokół tej kotliny, by wiatry
mogły coś zdziałać – zauważył, na powrót już spokojny.
Postanowił
oszczędzać siły. Od dłuższego czasu poszukiwał suchej niteczki w swoich
ubraniach, ale za nic nie mógł jej znaleźć. Przestał za to szukać okazji do
wylania wody z butów, bo za każdym razem, gdy próbował to uczynić, nalewało się
do nich jeszcze więcej. Dał sobie więc spokój i po prostu szedł przed siebie,
ignorując wszystkie bolące czy marznące części ciała.
Theo
stan towarzysza był obecnie tak obojętny jak los rozgniecionej muchy. Stawał się coraz bardziej naburmuszony i
drażliwy, a za każdym razem, kiedy się odzywał, musiał dodać jakąś docinkę albo
idealnie ostrą ripostę. Nie było to do niego podobne, ale Reynevan musiał nauczyć
się cierpliwie to znosić, jeśli chciał przeżyć w towarzystwie elfa choć kilka
dni, nie padając z psychicznego wycieńczenia.
Słońce
raz na jakiś czas wychylało się zza chmur, oświetlając mokre liście drzew.
Lekko, jakby nieśmiało, ogrzewało mokre i poharatane od gałęzi, potknięć o
korzenie czy różnorakich poślizgów twarze dwójki mimowolnych wędrowców. Krótkie
chwile ciepła na niewiele się jednak zdały, a deszcz wciąż padał i padał. Theo
właśnie potknął się o złamany korzeń i miał już w planach udać teatralny lot na
twarz, gdy nagle coś przykuło jego uwagę.
Reynevan
miał rację. Jaskinia wychyliła się zza drzew tak niespodziewanie i gwałtownie,
że obaj trochę się zdziwili, a Theo dodatkowo uniósł brwi tak wysoko, że
zniknęły pod rozczochraną i mokrą grzywką. Na domiar wszystkiego, z jaskini
dochodziły rozmaite odgłosy – śmiechy, krzyki, rozmowy i delikatna, wzniosła
muzyka.
–
Znam tę melodię – szepnął cicho elf, mrużąc oczy i usiłując przypomnieć sobie,
czym może być rozbrzmiewająca przygrywka.
Reynevan
niecierpliwie przebierał nogami w miejscu, rozglądając się niepewnie. Słyszał
kroki. Zbliżające się do nich. Ciche, ale wyraźne. Theo tego nie zauważa? Może
im się coś stać… może stać się właściwie wszystko. W tej jaskini mogą być nawet
ich prześladowcy.
–
Theo, to nie czas na zgadywania, jaka to melodia – powiedział poważnie i
stanowczo, spoglądając w jego stronę. – Chodźmy dalej.
–
Zaraz, Reynevan! To elficka pieśń! To nasz hymn! Dhainore…!
–
Świetnie, Theo – przerwał mu sucho kompan. – Z tego co się orientuję elfy nie
lubią ludzi. Chodźże!
–
Ale… Reynevan…
Kroki
były tak bliskie, że mężczyzna automatycznie odwrócił głowę w kierunku wejścia
do jaskini. Był już pewien, że kogoś tam ujrzy.
Ale
ciemnowłosej piękności o zielonych oczach i szpiczastych uszach w męskim stroju
raczej się nie spodziewał.
"– Zapieczętuj swe usta milczeniem, elfie mój umiłowany, gdyż niesamowicie mierzi mnie twe bezsensowne gadanie." - Uwielbiam! :D
OdpowiedzUsuńOczywiście ciekawa jestem, co to za piękność!
Dowiesz się prędzej niż sądzisz ;D Serio lubisz ten fragment? Mi wydawał się zawsze sztuczny, nawet chciałam go usunąć, ale co tam - zostawię, a nuż komuś jeszcze przypadnie do gustu.
Usuń