- Theo? Theo…
Oni jeszcze nie wrócili. Jest już późno.
Elf otworzył zaspane oczy i
zamrugał. Jego wzrok przez dość długi czas musiał się wyostrzać, nim dojrzał
pochyloną nad nim sylwetkę Idalii. Szare, chropowate ściany jaskini oświetlało
ciepłe światło pochodni, a wdzierający się przez szczeliny biały księżyc
mieszał się ze złocistym ogniem. Ciche sapanie dochodzące z kąta świadczyło o
tym, że księżniczka i Grellin spali w najlepsze.
W błękitnych oczach Idalii czaił się
strach, który zasnuł jej pogodne oblicze. Elf uśmiechnął się krzywo, podnosząc
na łokciach. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
- Na pewno im nic nie jest —
stwierdził z nadzieją. — Może po prostu nocą lepiej im się poluje.
- Nocą polują tylko wampiry i demon —
rzekła dziewczyna bardzo nieszczęśliwym donem. — Martwię się o nich! Do tego
Jofre wcale się nie rusza… Nie wiem, co z nim.
- Może… zbadam mu puls —
zaproponował niepewnie Theo.
Trzymana przez Idalię pochodnia
zadrżała lekko, gdy ta powoli skinęła głową. Elf z trudem wstał, czując bolące
od ciągłego nachylania się plecy. Powoli i najciszej jak potrafił podszedł do
zacienionego posłania księcia, bardzo szczelnie przykrytego granatowym
płaszczem, odpiętym od szyi i narzuconym jak kołdra. Srebrzysta, okrągła
broszka mieniła się w świetle księżyca, a nawet ciemne włosy księcia zdawały
się być niewidoczne, jakby stworzone z cienia.
Theo ukucnął obok i odsłonił powoli
nakrycie, po czym jego oczy otworzyły się nad wyraz szeroko. Odwrócił się w
stronę Idy, która siedziała opodal, niecierpliwie zaciskając dłonie na
policzkach.
- Jego nie ma —oświadczył elf
powoli, sucho i otępiale.
- Nie ma…? Nie ma… Co ty mówisz? —
wyszeptała poetka, a jej twarzy wyrażała najgłębsze zdumienie i coś na kształt
oburzenia.
Najszybciej jak potrafiła,
przeczołgała się po zimnym klepisku w stronę elfa, usiłując niego nie podpalić.
A biorąc pod uwagę liczne pozostałości po rozmaitych pijatykach, miała spore
szanse na niepowodzenie. Przyjrzała się miejscu, w którym powinien leżeć
książę, ale dostrzegła tam tylko ich wspólne tobołki wypełnione rzeczami
właścieli. Kiedy już zrozumiała, że to nie jest żart, zareagowała zupełnie
inaczej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Zdenerwowała się, i to bardzo.
- Co ten idiota sobie myśli!? —
wysyczała ze złością, miotając rozwścieczonym spojrzeniem od jego barłogu po
twarz elfa. — Że jest księciem i może wychodzić gdzie chce i kiedy chce!? Chyba
coś mu się pomyliło. Dbamy o niego, pomagamy mu, ratujemy jego nieporadny tyłek
przed wrogiem, a ten tak się odpłaca? Odzyskał przytomność, ale w każdym
momencie może zacząć krwawić! Ciekawe, dokąd poszedł? Odzyskać tron?!
Nagle zamilkła i tylko echo jej
rozzłoszczonego szeptu dźwięczało w uszach Theo. Elf chwycił poetkę za ramiona,
by przemówić jej do rozsądku, ale ta wyrwała się prędko i wstała. Odwróciła
plecami do niego, spoglądając przez szpary w sklepieniu na zachmurzone, nocne
niebo.
- Nienawidzę go — szepnęła drżącym
głosem.
Theo westchnął głęboko, wstając i
przypadkiem potrącając leżąc
- Mylisz się, Idalio — powiedział
cicho, splatając ręce na piersi.
- A skąd ty to możesz wiedzieć, co…?
- To tylko twoje emocje. Nie jesteś
nimi. Twoja trzeźwa strona umysłu uważa go za niewdzięcznika, nic poza tym. A
twoje serce?
Po policzku poetki pociekły łzy, a
napięte usta zmartwiały na chwilę.
- Każe mi go odnaleźć — wyszeptała
po chwili, odwracając się przez ramię do elfa.
- Więc go odnajdziemy. — Uśmiechnął
się, a część jego duszy mentalnie przewróciła oczami. — Odnajdziemy ich
wszystkich.
Bogowie,
dlaczego nadaję się tylko do tego? – przemknęło mu jeszcze przez głowę.
*
Zegar wybijający czas, przesuwające
się z wolna wskazówki. Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za
godziną. Stuk, szczęk, buczenie mechanizmów i trybików.
Nikt wówczas nie słyszał o takim
urządzeniu jak zegar. Ale dla Reynevana czas i tak wlókł się
niemiłosiernie.
Przemijające drzewa, opadające
liście. Wyłaniający się co pewien czas księżyc. Falująca na wietrze długa
sierść dzikich kotów, raz po raz przemykających drogą; zmęczenie, ból. Krew
krążąca w żyłach jak trucizna, nieustanny metaliczny smak w ustach. Jednostajny
tętent kopyt wystukujących o twardą ziemię beznadziejnie nudny rytm. Piana
kapiąca z końskiego pyska, skrzypiące wędzidło i niewygodne siodło.
Rozpierające od środka wspomnienia, męczące i sprzeczne uczucia, wewnętrzna
walka z rosnącym wrażeniem irytacji. Płytki oddech Marii, zakrzepła krew.
Czas się wlókł, ale naprawdę go nie
było. Jakiegokolwiek dysonansu nie tworzyłyby te słowa, były prawdziwe.
Ucieczka, której mężczyzna się podjął, była dla niego upokarzająca, ale
konieczna. Ranna dziewczyna spoczywająca tuż przed nim nie wyglądała dobrze,
rzekłby nawet, że prezentowała się fatalnie. Musiał znaleźć dla niej pomoc. I
to jak najprędzej.
W
co ja ją wplątałem.. W co ona się wplątała! – myślał.
- Rey…
Drgnął i bezwiednie szarpnął za
wodze konia, który z bólu wierzgnął łbem, wyrywając się spod kontroli
mężczyzny. Reynevan zerknął na Marię: miała rozchylone ustal, lecz oczy wciąż
spoczywały w zamknięciu.
Mówiła
coś, czy to ja mam omamy?
- Rey… — wyrwało się z ust dziewczyny.
Żołnierz zagryzł wargi, niezadowolony. Tylko jedna osoba miała prawo tak się do
niego zwracać. Tylko jedna…
- Cśś — szepnął uspokajająco,
widząc, jak cała mimika twarzy jego towarzyszki drży.
W tym momencie wierzchowiec
przeszedł do kłusa, wyraźnie już zmęczony. Jeźdźcy byli podrzucani teraz
mocniej i szybciej, a zmęczone mięśnie nie pozwalały utrzymywać się równo w
siodle.
Coś było nie tak w zachowaniu
klaczy. Była wyraźnie zaniepokojona, a otępiały umysł Reynevana tego nie
zarejestrował. Wtem wierzchowiec puścił się niesamowicie szybkim pędem,
cwałując wydeptaną przez poprzedników ścieżką. Gdyby żołnierz nie był sobą, on
i Maria leżeliby już na ziemi z potłuczonymi ciałami.
Zamiast tego mężczyzna chwycił w
obie dłonie końskie wodze, usiłując wyczuć ruchy gniadosza. Maria jęczała od
wstrząsów, ale nic nie mogła poradzić na swoje marne położenie. Jej umysł nie
było do końca przytomny. Reynevan przytrzymywał ją ramionami, a każde silne
wierzgnięcie konia starał się amortyzować swoim ciałem.
Drzewo za drzewem, kamień za
kamieniem, kłoda za kłodą. Teraz nie przesuwały się powoli i leniwie, a w
tempie co najmniej dzikim. Zwalone konary przeplatały się z omszałymi głazami,
a klacz, gnana strachem, przeskakiwała je, wyciągając przed siebie lśniącą od
potu szyję.
Cztery prędkie uderzenia o podłoże,
ułamek sekundy przerwy. Znów cztery uderzenia i znów chwila, gdy wszystkie
kopyta znajdują się ponad ziemią. Równe takty. Pierwszy, drugi, trzeci.
I gwałtowna przerwa.
Jeźdźcy wygięli się gwałtownie, gdy
koń uskoczył ze ścieżki. Jedna ze stóp Reynevana ugrzęzła w strzemieniu, druga
zaś całkiem z niego wypadła. Mężczyzna chciał chwycić Marię mocniej, ale wówczas
klacz stanęła dęba, rżąc głośno. A jej głos zlał się z innym, o wiele
potężniejszym.
Wtedy mężczyzna zaczął zsuwać się w bok.
Ostatnimi rzeczami, jakie zdążył wychwycić, był srebrzysty błysk i donośny,
cienki wrzask. A potem jego twarz przebiła cienką warstwę brudnego lodu i
wylądowała prosto w błotnistej kałuży.
*
- Idalia, nigdzie ich tu nie ma… nie
ma, słyszysz? Nie czuć ani jednego szelestu. Aż tak doskonałymi myśliwymi nie
są. No chodźże… Wyłaź zza tego krzaka…
- Może byś się tak nie darł —
zaczęła poetka, gramoląc się z powrotem na ścieżkę, a emocje malujące się na
jej twarzy bardzo trudno było określić — kiedy kobieta załatwia swoje
potrzeby?!
- Ee… przepraszam. Nic nie
wspominałaś, jakobyś…
- Theo, Theo, Theo — powtórzyła
kilkakrotnie dziewczyna. — Nie słuchasz mnie.
- Wybacz, Iduś.
- Iduś…?!
- Masz zdrobnieniowstręt? — zapytał
z powagą elf. — Raz słyszałem o królowej… bodajże Asgoriath, wiesz, tego kraju
krasnoludków na wschód od Państwa Łabędziego… co to miała na imię Bronisława, a
wszyscy mówili na nią Bronia. Strasznie tego nie lubiła, ale nikt się tym nie
przejmował. W końcu wprowadziła karę śmierci – ścięcie, z tego, co mi
przyjaciel opowiadał – za nazwanie jej tak.
- Dobrze się czujesz? — upewniła
się, rozglądając dookoła. W jaskini pochodnia dawała mnóstwo światła, ale w
gąszczu nocy jej moc zdecydowanie bladła. — Po pierwsze, gdyby jejmość Bronia
to usłyszała, chyba by cię na pal nabiła.
- Ale to ty ją zdrabniasz…
- Asgoriath nie jest państwem
krasnoludów, a tym bardziej krasnoludków. I nie jest na wschód od Państwa
Łabędziego, które dziś nazywamy Lorilan. Chociaż jeszcze niedawno zwało się Éan Dubh, Państwo
Czarnego Łabędzia. Zmieniono rządy, zmieniono i nazwę. Nie uczyli was nigdy
historii ani nauki o świecie? — zdumiała się. — U mnie w pałacu prawie ciągle
się kształciłyśmy.
- W pałacu? Jesteś szlachcianką? —
zapytał z ciekawością Theo.
- Nie. — Na moment zamilkła,
gorączkowo szukając wyjaśnień. — W pałacu, gdzie grałam. Ja i… parę innych
poetek.
- Ależ masz talent do kłamania —
mruknął niemal z podziwem elf.
Cichy szelest dotarł do jego uszu,
ale Idalia najwyraźniej nic nie usłyszała. Mówiła coś, tłumaczyła, ale on się
rozglądał. Wszędzie było ciemno, tak okrutnie ciemno! Nawet najmniejszy nocny
ptak nie przeleciał nad ich głowami, by błysnąć oczyma nad ziemią, by chociaż
wydać jakiś dźwięk.
- Obyśmy nie zgubili drogi.
Właściwie to wolałbym już, żeby pojawił się tu smok, niż żebyśmy tak szli w tej
ciszy — jęknął, niezadowolony.
Wypowiedział te słowa w złym
momencie. Idalia gwałtownie stanęła, unosząc dłoń.
- Masz miecz? — szepnęła przez
ramię.
- Tylko sztylet — odparł cicho,
wyjmując broń z pochwy przymocowanej do pasa.
- To kordelas, głupku.
- Krótkie jest, mieczem tego nazwać
nie można, a „sztylet” pasuje jak ulał — stwierdził, podrzucając oręż w dłoni.
Poetka uciszyła go gestem, wolną
ręką wskazując na coś przed nimi. Znów drżała. Theo z początku nie rozumiał, co
się dzieje, ale w chwilę potem łoskot zwalającego się drzewa przyprawił go o
dreszcz. Ciemność rozjaśniła wiązka ognia, a kiedy elf chciał powiedzieć Idzie,
by rzuciła pochodnię, nie dojrzał jej. Cofnął się o krok i dopiero wówczas
zobaczył ją, kulącą się na ziemi z bólu.
Padł na ziemię i dotknął jej
rozpalonego policzka. W oczach miała obłęd, dłoń nerwowo zaciskała na barku.
Elf siłą odciągnął jej rękę od ciała i przycisnął do ziemi. Zdarł kawałek
materiału z ramienia, by zbadać ewentualne zranienie, jednak to, co zobaczył,
zdecydowanie przerosło jego oczekiwania.
Wyryty w ciele błękitny symbol, coś
jak dwa sierpy półksiężyca, splecione ze sobą na krzyż. Jarzył się jasnym,
biało-niebieskim światłem, zdawało się, że wręcz paruje od gorąca. Theo w tym
momencie stracił pojęcie, co może robić. Dziewczyna szarpała się coraz silniej,
jak opętana.
- Idalia… — szepnął, dotykając
rozgrzanego czoła. — Idalia, co się dzieje? Powiedz mi, co się dzieje? Co ja
mam zrobić?...
Głośny ryk przerwał jego biadolenie.
Nie miał pojęcia czy to jego towarzyszka, czy coś o wiele gorszego, dajmy na to: smok.
- No tak… no tak… — powtórzył
gorączkowo. — Każdy normalny
zorientowałby się, że coś, co zieje ogniem i zrzuca konary drzew jak zapałki to
jest smok. Oczywiście, że przemknęło
mi to przez głowę, więc dlaczego, do jasnej cholery, no dlaczego nie przyjąłem
tego do wiadomości?!
Pochwycił szarpiącą się Idalię na
ręce, co przyszło mu z wielkim trudem. On nie był siłaczem, a poetka nie
należała do osób o wyjątkowo drobnej budowie, będąc przy tym wysoką i grubo
odzianą.
- Jak teraz coś przeskoczy mi w
krzyżach, to chyba umrę — stwierdził sam do siebie, powoli odchodząc w stronę
krzaków. — Właściwie mogę umrzeć i bez te…
Tym razem mocny cios w szczękę nie
pozwolił mu dokończyć słów. Blondwłosa zaczęła wrzeszczeć i wyrywać z taką
siłą, że powaliła ich oboje prosto w ciernie kłujących jeżyn. I tym samym
uratowała im życie, zupełnie przypadkiem robiąc unik przed strumieniem ognia,
który poleciał w ich stronę.
- Odciągnę go — zadecydował nagle
Theo. — Leż tu, rozumiesz!? Masz się nigdzie nie ruszać! — wrzasnął,
bezceremonialnie zrzucając z siebie wiotkie ciało Idalii i ignorując instynkt,
który podpowiadał mu, że właśnie
rozpoczął pasmo bardzo głupich ruchów.
Chwycił za kordelas i wyskoczył
przed siebie, próbując złapać orientację. Widział wokół tylko zarysy drzew,
ewentualnie tlące się fragmenty gałęzi. Rzucił się na przód, omiatając wzrokiem
cała okolicę. Nie wiedział, w jakim kierunku zmierza, ale musiał sprawić, by
smok zechciał podążać za nim.
Nagle w ciemnościach rozbłysnął
dokładnie taki sam symbol, jaki przed momentem zobaczył na ramieniu
towarzyszki. Zaraz potem, symetrycznie po obu jego stronach, pojawiły się dwa
błękitne ślepia, przecięte wpół cieniutkimi, białymi źrenicami. Wyglądało to strasznie
i niesamowicie jednocześnie, a Theo miał ochotę zacząć krzyczeć. Jak na złość
głos uwiązł mu w gardle, nie pozwalając wypowiedzieć ani jednego słowa. Ze
smoczej paszczy wydobył się syk.
Do
jasnej cholery – pomyślał elf, czując okropne zdrętwienie w nogach – zawsze muszę być tchórzem? Choć raz nie mogę
zrobić czegoś tak, jak zrobiłby to każdy elf?
Jego twarz owionął
lodowaty wiatr, ale nie zmrużył oczu. Stał prosto, wciągając nozdrzami
orzeźwiające powietrze. Ciemne włosy zawirowały, splątane kosmyki odsłoniły
czoło, trzepocząc tuż nad głową. Broń Theo błysnęła w błękitnym świetle, gdy
wyciągnął ją przed siebie jeszcze wyżej. I w tym momencie tuż przed jego nosem
przegalopował koń, dziwny, ciężki, zmęczony.
Elf uskoczył gwałtownie, zachwiał się
i o kilka centymetrów minął się ze świszczącym ogonem wierzchowca. Prawie
upadł, ale tym razem jego umysł był dziwnie jasny, a zmysły wyostrzone.
Instynktownie ruszył w kierunku, z którego przybiegł koń, w pędzie co chwila nadeptując
na drobne kamienie. Nagle potknął się o coś potężniejszego, miększego i
gładkiego. Lecąc ponad przeszkodą, wysunął przed siebie ręce i przejechał
łokciami dobre pół metra po nierównej powierzchni, a opiłki rozkruszonego lodu
nieprzyjemnie wbiły mu się w skórę.
Rozglądnął się gorączkowo,
impulsywnie zrywając do pionu. Rękoma poruszył przeszkodę, wprawiając ją w
zdenerwowany ryk. Z początku odskoczył, myśląc, że do jakieś zwierzę, ale ubłocona,
potworna twarz z pewnością należała do człowieka.
Głowa uniosła się kilka centymetrów
ponad ziemię i upadła z powrotem. Zgrabiałe palce dłoni zmierzwiły glebę i
zmartwiały w momencie, gdy kolejna wiązka ognia przeszyła korony pobliskich
drzew. Elf dopadł do ciała i przyłożył płaz sztyletu przy ustach rannego. Serce
waliło mu jak oszalałe, gdy usiłował dojrzeć choćby leciutką mgiełkę na stali ostrza.
W ciemnościach trudno było cokolwiek orzec, a snopy płomieni, wyrzucane przez
buszującego w pobliżu potwora, wcale nie pomagały. Zdenerwowanie pożerało
zielonookiego od środka, motało mu w głowie. Ale on chciał choć raz postawić na
swoim.
Rannemu powrócił oddech. Theo
zapewne zaniósłby się szaleńczym śmiechem, gdyby nie kolejny, tym razem bliższy
ryk. Wszystkie mięśnie elfa napięły się gwałtownie. Złapał mężczyznę za
poszarpaną, granatową tunikę i począł ciągnąć go w stronę gęstych zarośli.
Grudki ziemi ocierały o stopy, które usiłowały stawiać jak największy opór
ciężarowi ciała nieprzytomnego.
- No dalej… Jeszcze tylko kawałek!
Jeszcze kawałek, zaraz będziesz bezpieczny… — sapał elf, krzywiąc się z
wysiłku.
Dotarł do krzewin, w miarę
delikatnie położył pośród nich rannego i szybko ocenił sytuację. Znajdował się
na krawędzi lasu, niżej rozpościerała się szeroka polana, oświetlona pasmem
księżyca, a tuż za nią dało się dostrzec wysoki i skalisty klif. Elf odetchnął
głęboko i chwycił mocniej w dłoń kordelas. Na otwartej przestrzeni nie miał
szans, więc musiał wykorzystać zalety lasu. Spojrzał ponad siebie i dostrzegł
szeroko rozgałęzione drzewo, idealnie nadające się do wspinaczki. Uśmiechnął
się pod nosem i zmienił plan.
Nóż wylądował w pochwie u pasa, a
obie ręce Theo dotknęły niemal z namaszczeniem kory liściastego drzewa. Elf,
chcąc zyskać na czasie, podciągnął się na najniższą gałąź i kilka sekund
później już wdrapywał na kolejną. Mieszkając w lesie przez okrągłe dwadzieścia
lat nauczył się choć tego i mógł poszczycić nienagannymi umiejętnościami w
dziedzinie wspinania się na drzewa.
Znalazłszy się dobrych osiem metrów
nad ziemią, skulił się na gałęzi i począł szukać wzrokiem smoka. Nigdzie jednak
nie widział jego cielska, nigdzie nawet nie lśnił srebrzysty symbol z jego
czoła. Kilka koron w pobliżu płonęło, unoszący się ponad lasem dym
nieprzyjemnie szczypał w gardło. Elf zaklął cicho pod nosem, ale czekał w
bezruchu.
Nagle jego nozdrza wypełnił
nieprzyjemny, ostry zapach. Przypominał trochę przypalony obiad, ale jeśli już,
to zdecydowanie w stanie kompletnego zwęglenia. Z początku Theo nie mógł
połączyć faktów w sensowną całość, ale w końcu mu się to udało. W tempie, jak
na niego, bardzo szybkim.
Smok,
ogień, ciało. Efekt musi być przecież taki sam jak w wypadku ogniska i
pieczeni…
Przełknął z trudem ślinę, czując,
jak odwaga znów go opuszcza. Musiał wreszcie pokonać samego siebie, nie miał
wyboru. Dłonie mocno oplotły gałąź, na której spoczywał, a oczy zaczęły
wychwytywać coraz drobniejsze szczegóły. Wyobraźnia podsuwała mu raz po raz
nieprzyjemne scenariusze, by nie powiedzieć: okropne.
Napięcie było coraz większe. W końcu
sięgnęło zenitu.
Dźwięk drzew, których grube gałęzie
łamią się jak zapałki w dłoniach dziecka, zwiastował przybycie oczekiwanego wroga.
Nie nadszedł ścieżką, nie przyleciał z nieba – pełzł powoli pośród iglastych
drzew, kąsając wszystko, co stanęło mu na drodze. Theo pamiętał swoją panikę,
gdy ujrzał potwora po raz pierwszy. Ale wówczas, pośród chmur, smok wyglądał
jak władca przestworzy: dziki, dumny, pewny siebie. Teraz był tylko
rozwścieczony i żądny mordu, a w oczach płonęło coś, co można było nazwać tylko
furią. Mimo tych pozorów obecna postać smoka przywodziła na myśl poczwarę.
Nieporadne kroki, które stawiał na ziemi, wskazywały na to, jak doskonałą
ofiarą był na lądzie. Trzeba było go tylko odpowiednio zajść…
Zbliżał się coraz bardziej,
poruszając ogromnymi nozdrzami. Srebrne łuski szeleściły, a rozbiegane oczy
inwigilowały wszystko wokoło; poczynając od drzew, na drobnych grudkach ziemi
kończąc. Theo wiedział, że zaraz nastanie jego szansa. Jeszcze tylko kilka
metrów, parę smoczych kroków i…
Rzucił się na potwora z gałęzi,
lecąc ku niemu z wyciągniętym sztyletem. Impet sprawił, że broń elfa przebiła
skórę monstra, ale sam atakujący zsunął się ze smoczego karku i runął na
ziemię. Przeturlał się kilka metrów, przypadkiem krztusząc zmiecionymi przez
siebie drobinkami ziemi. Odkaszlnął głucho, już podrywając się na równe nogi.
Rzucił okiem na broń, po czym ze szczerym niezadowoleniem stwierdził, że połowa
kordelasa pozostała w cielsku smoka, który teraz szarpał się i szukał węchem
oprawcy.
Elf zacisnął zęby i począł okrążać
potwora coraz to szerszymi łukami, usiłując znaleźć w głowie lepszy plan.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że grozi mu niebezpieczeństwo, że podejmuje
śmiertelnie ryzykowną grę. A, co gorsza, wcale nie jest do niej przygotowany…
Przypadkiem wpadłam na twojego bloga i zauważyłam że nie ma XV rozdziału. Może się pomyliłam, ale... jakby co - zgłaszam błąd :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło.
Spokojnie, rozdział jest - po prostu dawno temu w numeracji wystąpił błąd, przy trzecim czy czwartym rozdziale, i dopiero dotąd dotarłam w poprawianiu rozdziałów a i, co za tym idzie, numerków.
OdpowiedzUsuńTak czy siak - cieszę się, że potencjalny błąd został zauważony i również pozdrawiam cieplutko! :D