sobota, 19 maja 2012

Rozdział XVI



            - Theo? Theo… Oni jeszcze nie wrócili. Jest już późno.
            Elf otworzył zaspane oczy i zamrugał. Jego wzrok przez dość długi czas musiał się wyostrzać, nim dojrzał pochyloną nad nim sylwetkę Idalii. Szare, chropowate ściany jaskini oświetlało ciepłe światło pochodni, a wdzierający się przez szczeliny biały księżyc mieszał się ze złocistym ogniem. Ciche sapanie dochodzące z kąta świadczyło o tym, że księżniczka i Grellin spali w najlepsze.
            W błękitnych oczach Idalii czaił się strach, który zasnuł jej pogodne oblicze. Elf uśmiechnął się krzywo, podnosząc na łokciach. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
            - Na pewno im nic nie jest — stwierdził z nadzieją. — Może po prostu nocą lepiej im się poluje.
            - Nocą polują tylko wampiry i demon — rzekła dziewczyna bardzo nieszczęśliwym donem. — Martwię się o nich! Do tego Jofre wcale się nie rusza… Nie wiem, co z nim.
            - Może… zbadam mu puls — zaproponował niepewnie Theo.
            Trzymana przez Idalię pochodnia zadrżała lekko, gdy ta powoli skinęła głową. Elf z trudem wstał, czując bolące od ciągłego nachylania się plecy. Powoli i najciszej jak potrafił podszedł do zacienionego posłania księcia, bardzo szczelnie przykrytego granatowym płaszczem, odpiętym od szyi i narzuconym jak kołdra. Srebrzysta, okrągła broszka mieniła się w świetle księżyca, a nawet ciemne włosy księcia zdawały się być niewidoczne, jakby stworzone z cienia.
            Theo ukucnął obok i odsłonił powoli nakrycie, po czym jego oczy otworzyły się nad wyraz szeroko. Odwrócił się w stronę Idy, która siedziała opodal, niecierpliwie zaciskając dłonie na policzkach. 
            - Jego nie ma —oświadczył elf powoli, sucho i otępiale.
            - Nie ma…? Nie ma… Co ty mówisz? — wyszeptała poetka, a jej twarzy wyrażała najgłębsze zdumienie i coś na kształt oburzenia.
            Najszybciej jak potrafiła, przeczołgała się po zimnym klepisku w stronę elfa, usiłując niego nie podpalić. A biorąc pod uwagę liczne pozostałości po rozmaitych pijatykach, miała spore szanse na niepowodzenie. Przyjrzała się miejscu, w którym powinien leżeć książę, ale dostrzegła tam tylko ich wspólne tobołki wypełnione rzeczami właścieli. Kiedy już zrozumiała, że to nie jest żart, zareagowała zupełnie inaczej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
            Zdenerwowała się, i to bardzo.
            - Co ten idiota sobie myśli!? — wysyczała ze złością, miotając rozwścieczonym spojrzeniem od jego barłogu po twarz elfa. — Że jest księciem i może wychodzić gdzie chce i kiedy chce!? Chyba coś mu się pomyliło. Dbamy o niego, pomagamy mu, ratujemy jego nieporadny tyłek przed wrogiem, a ten tak się odpłaca? Odzyskał przytomność, ale w każdym momencie może zacząć krwawić! Ciekawe, dokąd poszedł? Odzyskać tron?!
            Nagle zamilkła i tylko echo jej rozzłoszczonego szeptu dźwięczało w uszach Theo. Elf chwycił poetkę za ramiona, by przemówić jej do rozsądku, ale ta wyrwała się prędko i wstała. Odwróciła plecami do niego, spoglądając przez szpary w sklepieniu na zachmurzone, nocne niebo.
            - Nienawidzę go — szepnęła drżącym głosem.
            Theo westchnął głęboko, wstając i przypadkiem potrącając leżąc
            - Mylisz się, Idalio — powiedział cicho, splatając ręce na piersi.
            - A skąd ty to możesz wiedzieć, co…?
            - To tylko twoje emocje. Nie jesteś nimi. Twoja trzeźwa strona umysłu uważa go za niewdzięcznika, nic poza tym. A twoje serce?
            Po policzku poetki pociekły łzy, a napięte usta zmartwiały na chwilę.
            - Każe mi go odnaleźć — wyszeptała po chwili, odwracając się przez ramię do elfa.
            - Więc go odnajdziemy. — Uśmiechnął się, a część jego duszy mentalnie przewróciła oczami. — Odnajdziemy ich wszystkich.
            Bogowie, dlaczego nadaję się tylko do tego?  – przemknęło mu jeszcze przez głowę.

*
            Zegar wybijający czas, przesuwające się z wolna wskazówki. Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną. Stuk, szczęk, buczenie mechanizmów i trybików.
            Nikt wówczas nie słyszał o takim urządzeniu jak zegar. Ale dla Reynevana czas i tak wlókł się niemiłosiernie.
            Przemijające drzewa, opadające liście. Wyłaniający się co pewien czas księżyc. Falująca na wietrze długa sierść dzikich kotów, raz po raz przemykających drogą; zmęczenie, ból. Krew krążąca w żyłach jak trucizna, nieustanny metaliczny smak w ustach. Jednostajny tętent kopyt wystukujących o twardą ziemię beznadziejnie nudny rytm. Piana kapiąca z końskiego pyska, skrzypiące wędzidło i niewygodne siodło. Rozpierające od środka wspomnienia, męczące i sprzeczne uczucia, wewnętrzna walka z rosnącym wrażeniem irytacji. Płytki oddech Marii, zakrzepła krew.
            Czas się wlókł, ale naprawdę go nie było. Jakiegokolwiek dysonansu nie tworzyłyby te słowa, były prawdziwe. Ucieczka, której mężczyzna się podjął, była dla niego upokarzająca, ale konieczna. Ranna dziewczyna spoczywająca tuż przed nim nie wyglądała dobrze, rzekłby nawet, że prezentowała się fatalnie. Musiał znaleźć dla niej pomoc. I to jak najprędzej.
            W co ja ją wplątałem.. W co ona się wplątała! – myślał.
            - Rey…
            Drgnął i bezwiednie szarpnął za wodze konia, który z bólu wierzgnął łbem, wyrywając się spod kontroli mężczyzny. Reynevan zerknął na Marię: miała rozchylone ustal, lecz oczy wciąż spoczywały w zamknięciu.
            Mówiła coś, czy to ja mam omamy?
            - Rey… — wyrwało się z ust dziewczyny. Żołnierz zagryzł wargi, niezadowolony. Tylko jedna osoba miała prawo tak się do niego zwracać. Tylko jedna…
            - Cśś — szepnął uspokajająco, widząc, jak cała mimika twarzy jego towarzyszki drży.
            W tym momencie wierzchowiec przeszedł do kłusa, wyraźnie już zmęczony. Jeźdźcy byli podrzucani teraz mocniej i szybciej, a zmęczone mięśnie nie pozwalały utrzymywać się równo w siodle.
            Coś było nie tak w zachowaniu klaczy. Była wyraźnie zaniepokojona, a otępiały umysł Reynevana tego nie zarejestrował. Wtem wierzchowiec puścił się niesamowicie szybkim pędem, cwałując wydeptaną przez poprzedników ścieżką. Gdyby żołnierz nie był sobą, on i Maria leżeliby już na ziemi z potłuczonymi ciałami.
            Zamiast tego mężczyzna chwycił w obie dłonie końskie wodze, usiłując wyczuć ruchy gniadosza. Maria jęczała od wstrząsów, ale nic nie mogła poradzić na swoje marne położenie. Jej umysł nie było do końca przytomny. Reynevan przytrzymywał ją ramionami, a każde silne wierzgnięcie konia starał się amortyzować swoim ciałem.
            Drzewo za drzewem, kamień za kamieniem, kłoda za kłodą. Teraz nie przesuwały się powoli i leniwie, a w tempie co najmniej dzikim. Zwalone konary przeplatały się z omszałymi głazami, a klacz, gnana strachem, przeskakiwała je, wyciągając przed siebie lśniącą od potu szyję.
            Cztery prędkie uderzenia o podłoże, ułamek sekundy przerwy. Znów cztery uderzenia i znów chwila, gdy wszystkie kopyta znajdują się ponad ziemią. Równe takty. Pierwszy, drugi, trzeci.
            I gwałtowna przerwa.
            Jeźdźcy wygięli się gwałtownie, gdy koń uskoczył ze ścieżki. Jedna ze stóp Reynevana ugrzęzła w strzemieniu, druga zaś całkiem z niego wypadła. Mężczyzna chciał chwycić Marię mocniej, ale wówczas klacz stanęła dęba, rżąc głośno. A jej głos zlał się z innym, o wiele potężniejszym.
            Wtedy mężczyzna zaczął zsuwać się w bok. Ostatnimi rzeczami, jakie zdążył wychwycić, był srebrzysty błysk i donośny, cienki wrzask. A potem jego twarz przebiła cienką warstwę brudnego lodu i wylądowała prosto w błotnistej kałuży.
*
            - Idalia, nigdzie ich tu nie ma… nie ma, słyszysz? Nie czuć ani jednego szelestu. Aż tak doskonałymi myśliwymi nie są. No chodźże… Wyłaź zza tego krzaka…
            - Może byś się tak nie darł — zaczęła poetka, gramoląc się z powrotem na ścieżkę, a emocje malujące się na jej twarzy bardzo trudno było określić — kiedy kobieta załatwia swoje potrzeby?!
            - Ee… przepraszam. Nic nie wspominałaś, jakobyś…
            - Theo, Theo, Theo — powtórzyła kilkakrotnie dziewczyna. — Nie słuchasz mnie.
            - Wybacz, Iduś.
            - Iduś…?!
            - Masz zdrobnieniowstręt? — zapytał z powagą elf. — Raz słyszałem o królowej… bodajże Asgoriath, wiesz, tego kraju krasnoludków na wschód od Państwa Łabędziego… co to miała na imię Bronisława, a wszyscy mówili na nią Bronia. Strasznie tego nie lubiła, ale nikt się tym nie przejmował. W końcu wprowadziła karę śmierci – ścięcie, z tego, co mi przyjaciel opowiadał – za nazwanie jej tak.
            - Dobrze się czujesz? — upewniła się, rozglądając dookoła. W jaskini pochodnia dawała mnóstwo światła, ale w gąszczu nocy jej moc zdecydowanie bladła. — Po pierwsze, gdyby jejmość Bronia to usłyszała, chyba by cię na pal nabiła.
            - Ale to ty ją zdrabniasz…
            - Asgoriath nie jest państwem krasnoludów, a tym bardziej krasnoludków. I nie jest na wschód od Państwa Łabędziego, które dziś nazywamy Lorilan. Chociaż jeszcze niedawno zwało się Éan Dubh, Państwo Czarnego Łabędzia. Zmieniono rządy, zmieniono i nazwę. Nie uczyli was nigdy historii ani nauki o świecie? — zdumiała się. — U mnie w pałacu prawie ciągle się kształciłyśmy.
            - W pałacu? Jesteś szlachcianką? — zapytał z ciekawością Theo.
            - Nie. — Na moment zamilkła, gorączkowo szukając wyjaśnień. — W pałacu, gdzie grałam. Ja i… parę innych poetek.
            - Ależ masz talent do kłamania — mruknął niemal z podziwem elf.
            Cichy szelest dotarł do jego uszu, ale Idalia najwyraźniej nic nie usłyszała. Mówiła coś, tłumaczyła, ale on się rozglądał. Wszędzie było ciemno, tak okrutnie ciemno! Nawet najmniejszy nocny ptak nie przeleciał nad ich głowami, by błysnąć oczyma nad ziemią, by chociaż wydać jakiś dźwięk.
            - Obyśmy nie zgubili drogi. Właściwie to wolałbym już, żeby pojawił się tu smok, niż żebyśmy tak szli w tej ciszy — jęknął, niezadowolony.
            Wypowiedział te słowa w złym momencie. Idalia gwałtownie stanęła, unosząc dłoń.
            - Masz miecz? — szepnęła przez ramię.
            - Tylko sztylet — odparł cicho, wyjmując broń z pochwy przymocowanej do pasa.
            - To kordelas, głupku.
            - Krótkie jest, mieczem tego nazwać nie można, a „sztylet” pasuje jak ulał — stwierdził, podrzucając oręż w dłoni.
            Poetka uciszyła go gestem, wolną ręką wskazując na coś przed nimi. Znów drżała. Theo z początku nie rozumiał, co się dzieje, ale w chwilę potem łoskot zwalającego się drzewa przyprawił go o dreszcz. Ciemność rozjaśniła wiązka ognia, a kiedy elf chciał powiedzieć Idzie, by rzuciła pochodnię, nie dojrzał jej. Cofnął się o krok i dopiero wówczas zobaczył ją, kulącą się na ziemi z bólu.
            Padł na ziemię i dotknął jej rozpalonego policzka. W oczach miała obłęd, dłoń nerwowo zaciskała na barku. Elf siłą odciągnął jej rękę od ciała i przycisnął do ziemi. Zdarł kawałek materiału z ramienia, by zbadać ewentualne zranienie, jednak to, co zobaczył, zdecydowanie przerosło jego oczekiwania.
            Wyryty w ciele błękitny symbol, coś jak dwa sierpy półksiężyca, splecione ze sobą na krzyż. Jarzył się jasnym, biało-niebieskim światłem, zdawało się, że wręcz paruje od gorąca. Theo w tym momencie stracił pojęcie, co może robić. Dziewczyna szarpała się coraz silniej, jak opętana.
            - Idalia… — szepnął, dotykając rozgrzanego czoła. — Idalia, co się dzieje? Powiedz mi, co się dzieje? Co ja mam zrobić?...
            Głośny ryk przerwał jego biadolenie. Nie miał pojęcia czy to jego towarzyszka, czy coś o wiele gorszego, dajmy  na to: smok.
            - No tak… no tak… — powtórzył gorączkowo. — Każdy normalny zorientowałby się, że coś, co zieje ogniem i zrzuca konary drzew jak zapałki to jest smok. Oczywiście, że przemknęło mi to przez głowę, więc dlaczego, do jasnej cholery, no dlaczego nie przyjąłem tego do wiadomości?!
            Pochwycił szarpiącą się Idalię na ręce, co przyszło mu z wielkim trudem. On nie był siłaczem, a poetka nie należała do osób o wyjątkowo drobnej budowie, będąc przy tym wysoką i grubo odzianą.
            - Jak teraz coś przeskoczy mi w krzyżach, to chyba umrę — stwierdził sam do siebie, powoli odchodząc w stronę krzaków. — Właściwie mogę umrzeć i bez te…
            Tym razem mocny cios w szczękę nie pozwolił mu dokończyć słów. Blondwłosa zaczęła wrzeszczeć i wyrywać z taką siłą, że powaliła ich oboje prosto w ciernie kłujących jeżyn. I tym samym uratowała im życie, zupełnie przypadkiem robiąc unik przed strumieniem ognia, który poleciał w ich stronę.
            - Odciągnę go — zadecydował nagle Theo. — Leż tu, rozumiesz!? Masz się nigdzie nie ruszać! — wrzasnął, bezceremonialnie zrzucając z siebie wiotkie ciało Idalii i ignorując instynkt, który  podpowiadał mu, że właśnie rozpoczął pasmo bardzo głupich ruchów.
            Chwycił za kordelas i wyskoczył przed siebie, próbując złapać orientację. Widział wokół tylko zarysy drzew, ewentualnie tlące się fragmenty gałęzi. Rzucił się na przód, omiatając wzrokiem cała okolicę. Nie wiedział, w jakim kierunku zmierza, ale musiał sprawić, by smok zechciał podążać za nim.
            Nagle w ciemnościach rozbłysnął dokładnie taki sam symbol, jaki przed momentem zobaczył na ramieniu towarzyszki. Zaraz potem, symetrycznie po obu jego stronach, pojawiły się dwa błękitne ślepia, przecięte wpół cieniutkimi, białymi źrenicami. Wyglądało to strasznie i niesamowicie jednocześnie, a Theo miał ochotę zacząć krzyczeć. Jak na złość głos uwiązł mu w gardle, nie pozwalając wypowiedzieć ani jednego słowa. Ze smoczej paszczy wydobył się syk.
            Do jasnej cholery – pomyślał elf, czując okropne zdrętwienie w nogach – zawsze muszę być tchórzem? Choć raz nie mogę zrobić czegoś tak, jak zrobiłby to każdy elf?
            Jego twarz owionął lodowaty wiatr, ale nie zmrużył oczu. Stał prosto, wciągając nozdrzami orzeźwiające powietrze. Ciemne włosy zawirowały, splątane kosmyki odsłoniły czoło, trzepocząc tuż nad głową. Broń Theo błysnęła w błękitnym świetle, gdy wyciągnął ją przed siebie jeszcze wyżej. I w tym momencie tuż przed jego nosem przegalopował koń, dziwny, ciężki, zmęczony.
            Elf uskoczył gwałtownie, zachwiał się i o kilka centymetrów minął się ze świszczącym ogonem wierzchowca. Prawie upadł, ale tym razem jego umysł był dziwnie jasny, a zmysły wyostrzone. Instynktownie ruszył w kierunku, z którego przybiegł koń, w pędzie co chwila nadeptując na drobne kamienie. Nagle potknął się o coś potężniejszego, miększego i gładkiego. Lecąc ponad przeszkodą, wysunął przed siebie ręce i przejechał łokciami dobre pół metra po nierównej powierzchni, a opiłki rozkruszonego lodu nieprzyjemnie wbiły mu się w skórę.
            Rozglądnął się gorączkowo, impulsywnie zrywając do pionu. Rękoma poruszył przeszkodę, wprawiając ją w zdenerwowany ryk. Z początku odskoczył, myśląc, że do jakieś zwierzę, ale ubłocona, potworna twarz z pewnością należała do człowieka.
            Głowa uniosła się kilka centymetrów ponad ziemię i upadła z powrotem. Zgrabiałe palce dłoni zmierzwiły glebę i zmartwiały w momencie, gdy kolejna wiązka ognia przeszyła korony pobliskich drzew. Elf dopadł do ciała i przyłożył płaz sztyletu przy ustach rannego. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy usiłował dojrzeć choćby leciutką mgiełkę na stali ostrza. W ciemnościach trudno było cokolwiek orzec, a snopy płomieni, wyrzucane przez buszującego w pobliżu potwora, wcale nie pomagały. Zdenerwowanie pożerało zielonookiego od środka, motało mu w głowie. Ale on chciał choć raz postawić na swoim.
            Rannemu powrócił oddech. Theo zapewne zaniósłby się szaleńczym śmiechem, gdyby nie kolejny, tym razem bliższy ryk. Wszystkie mięśnie elfa napięły się gwałtownie. Złapał mężczyznę za poszarpaną, granatową tunikę i począł ciągnąć go w stronę gęstych zarośli. Grudki ziemi ocierały o stopy, które usiłowały stawiać jak największy opór ciężarowi ciała nieprzytomnego.
            - No dalej… Jeszcze tylko kawałek! Jeszcze kawałek, zaraz będziesz bezpieczny… — sapał elf, krzywiąc się z wysiłku.
            Dotarł do krzewin, w miarę delikatnie położył pośród nich rannego i szybko ocenił sytuację. Znajdował się na krawędzi lasu, niżej rozpościerała się szeroka polana, oświetlona pasmem księżyca, a tuż za nią dało się dostrzec wysoki i skalisty klif. Elf odetchnął głęboko i chwycił mocniej w dłoń kordelas. Na otwartej przestrzeni nie miał szans, więc musiał wykorzystać zalety lasu. Spojrzał ponad siebie i dostrzegł szeroko rozgałęzione drzewo, idealnie nadające się do wspinaczki. Uśmiechnął się pod nosem i zmienił plan.
            Nóż wylądował w pochwie u pasa, a obie ręce Theo dotknęły niemal z namaszczeniem kory liściastego drzewa. Elf, chcąc zyskać na czasie, podciągnął się na najniższą gałąź i kilka sekund później już wdrapywał na kolejną. Mieszkając w lesie przez okrągłe dwadzieścia lat nauczył się choć tego i mógł poszczycić nienagannymi umiejętnościami w dziedzinie wspinania się na drzewa.
            Znalazłszy się dobrych osiem metrów nad ziemią, skulił się na gałęzi i począł szukać wzrokiem smoka. Nigdzie jednak nie widział jego cielska, nigdzie nawet nie lśnił srebrzysty symbol z jego czoła. Kilka koron w pobliżu płonęło, unoszący się ponad lasem dym nieprzyjemnie szczypał w gardło. Elf zaklął cicho pod nosem, ale czekał w bezruchu.
            Nagle jego nozdrza wypełnił nieprzyjemny, ostry zapach. Przypominał trochę przypalony obiad, ale jeśli już, to zdecydowanie w stanie kompletnego zwęglenia. Z początku Theo nie mógł połączyć faktów w sensowną całość, ale w końcu mu się to udało. W tempie, jak na niego, bardzo szybkim.
            Smok, ogień, ciało. Efekt musi być przecież taki sam jak w wypadku ogniska i pieczeni…
            Przełknął z trudem ślinę, czując, jak odwaga znów go opuszcza. Musiał wreszcie pokonać samego siebie, nie miał wyboru. Dłonie mocno oplotły gałąź, na której spoczywał, a oczy zaczęły wychwytywać coraz drobniejsze szczegóły. Wyobraźnia podsuwała mu raz po raz nieprzyjemne scenariusze, by nie powiedzieć: okropne.
            Napięcie było coraz większe. W końcu sięgnęło zenitu.
            Dźwięk drzew, których grube gałęzie łamią się jak zapałki w dłoniach dziecka, zwiastował przybycie oczekiwanego wroga. Nie nadszedł ścieżką, nie przyleciał z nieba – pełzł powoli pośród iglastych drzew, kąsając wszystko, co stanęło mu na drodze. Theo pamiętał swoją panikę, gdy ujrzał potwora po raz pierwszy. Ale wówczas, pośród chmur, smok wyglądał jak władca przestworzy: dziki, dumny, pewny siebie. Teraz był tylko rozwścieczony i żądny mordu, a w oczach płonęło coś, co można było nazwać tylko furią. Mimo tych pozorów obecna postać smoka przywodziła na myśl poczwarę. Nieporadne kroki, które stawiał na ziemi, wskazywały na to, jak doskonałą ofiarą był na lądzie. Trzeba było go tylko odpowiednio zajść…
            Zbliżał się coraz bardziej, poruszając ogromnymi nozdrzami. Srebrne łuski szeleściły, a rozbiegane oczy inwigilowały wszystko wokoło; poczynając od drzew, na drobnych grudkach ziemi kończąc. Theo wiedział, że zaraz nastanie jego szansa. Jeszcze tylko kilka metrów, parę smoczych kroków i…
            Rzucił się na potwora z gałęzi, lecąc ku niemu z wyciągniętym sztyletem. Impet sprawił, że broń elfa przebiła skórę monstra, ale sam atakujący zsunął się ze smoczego karku i runął na ziemię. Przeturlał się kilka metrów, przypadkiem krztusząc zmiecionymi przez siebie drobinkami ziemi. Odkaszlnął głucho, już podrywając się na równe nogi. Rzucił okiem na broń, po czym ze szczerym niezadowoleniem stwierdził, że połowa kordelasa pozostała w cielsku smoka, który teraz szarpał się i szukał węchem oprawcy.
            Elf zacisnął zęby i począł okrążać potwora coraz to szerszymi łukami, usiłując znaleźć w głowie lepszy plan. Doskonale zdawał sobie sprawę, że grozi mu niebezpieczeństwo, że podejmuje śmiertelnie ryzykowną grę. A, co gorsza, wcale nie jest do niej przygotowany…

2 komentarze:

  1. Przypadkiem wpadłam na twojego bloga i zauważyłam że nie ma XV rozdziału. Może się pomyliłam, ale... jakby co - zgłaszam błąd :)
    Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Spokojnie, rozdział jest - po prostu dawno temu w numeracji wystąpił błąd, przy trzecim czy czwartym rozdziale, i dopiero dotąd dotarłam w poprawianiu rozdziałów a i, co za tym idzie, numerków.
    Tak czy siak - cieszę się, że potencjalny błąd został zauważony i również pozdrawiam cieplutko! :D

    OdpowiedzUsuń