sobota, 12 maja 2012

Rozdział II


Trzeba być zdrowo kopniętym albo mieć jakiś bolesny uraz z dzieciństwa, by poświęcić wieczór na ratowanie elfa.
Najwyraźniej Reynevan cierpiał na którąś z tych dwóch przypadłości, a tak przynajmniej wydedukował Theo, znudzony monotonną jazdą i ciągłym podrzucaniem w siodle. Wcale nie pędzili cwałem, a jedynie szybkim kłusem, który uparcie wybijał ich z końskich grzbietów.
Właściwie prędkości, z jaką się poruszali, nawet nie dało się nazwać się pędem. Potwierdzeniem zdawały się być uparte komary i końskie muchy, kąsające co popadnie. Elf bezwiednie parsknął. Milczący dotąd Reynevan odwrócił się przez ramię i zwrócił ku niemu swoje brązowe, zdające się przeszywać na wylot oczy. Kilka zmarszczek na jego czole wygładziło się, gdy uniósł brwi.
- Jakiś problem? – zagadnął, niby to od niechcenia.
- Gdzieżby! – odparł całkiem wyraźnie elf, gubiąc się jedynie w okolicach „zież”.
- Słuchaj… ile ty właściwie wypiłeś?
- Anoo… parę kufli tylko. Z siedem, osiem… hm… a może dziewięć…? Przy trzecim przestałem liczyć – objaśnił Theo, uśmiechając się niewinnie.
Reynevan powstrzymywał się od walnięcia głową w coś twardego. Mogła być nawet ubita droga, o którą biły kopyta koni, byle by była twarda.
- Tylko? – zapytał sceptycznie.
- Oj tam… – zaperzył się elf, wzruszając ramionami. — Nieraz piłem więcej.
- Taa… chyba tego waszego elfiego trunku, co zarówno smakiem i zawartością procentową alkoholu przypomina wodę z górskiego strumienia.
- Przynajmniej nie ma smaku ni zapachu s…
- Wiem czego. Trafiłeś na takie zadupie jak Verdun, do tego do zawszonej karczmy jaką jest Kraniec Świata. Zaiste, doskonałą nazwę wybrał dla niej gospodarz.
- Dokąd jedziemy? – zapytał burkliwie długouchy, dość niezgrabnie schodząc z tematu.
- Do Hayleybae.
- Hejlejco?
- Hayleybae. Kilkanaście mil stąd. Rano dotrzemy.
- A co tam jest?
- Mój dom, czarna maso. Chyba że wolisz wersję z kamieniołomem dla niegrzecznych długouchych.
*
Kiedy słońce świeciło już jakiś czas nad drzewami, a szarość miejskich dróg zamieniła się na złoto pól oraz świeżą zieleń pojedynczych drzew i całych sadów, dość niespodziewanie skręcili w boczną, niemal niezauważalną ścieżkę. Reynevan wstrzymał konie i szturchnął Theo.
- Ej, elf – zaczął, czekając na reakcję. Doskonale wiedział, że jego kompan od dobrych kilkunastu minut już nie śpi, a jedynie trwa w bezruchu, imitując drzemkę. Reynevan warknął cicho pod nosem i zdecydowanie mocniej wbił elfowi łokieć pomiędzy żebra. – Słuchaj, jak w ciągu minuty nie zsiądziesz z siodła i nie wgramolisz się na swego rumaka, osobiście cię zrzucę.
- Ale od razu na siodło? – zapytał rozleniwionym głosem Theo, a w jego zaspanych oczach przyczaiła się nadzieja.
- Nie. Na ziemię. I pojadę dalej sam, zostawiając cię na pożarcie wilkom, dzikom i kłusownikom. Więc jeśli ten scenariusz ci się nie podoba, to rusz rzyć i zmień jej położenie!
- Lubisz to słowo – rzekł z samozadowoleniem elf.
- Jakie?
- „Rzyć”.
- Tak. Szaleję za nim.
*
Dom był duży, kamienny i przytulny, a jego wnętrzu rozpływało się wspaniałe ciepło. Elf ogrzewał swoje szczupłe dłonie przy kominku, raz po raz wzdychając z rozmarzeniem i sącząc gorący kompot, w którym pływało całe mnóstwo czereśni. Przed chwilą wszystkie okiennice zostały szczelnie zamknięte na widok nadciągających z zachodu granatowych chmur, a pod stopami Theo pojawił się mięciutki, wełniany dywanik.
- Luksus – westchnął wówczas z zadowoleniem, mrucząc niczym kot.
Przy okrągłym stole z dębowego drewna siedzieli naprzeciw siebie Reynevan i nieco młodsza od niego kobieta o  bujnych, płomiennorudych włosach okalających podłużną, jasną twarz. Mierzyli się wzrokiem: on za broń miał przenikliwość swych brązowych oczu, a ona zaś głęboką zieleń tęczówek, które z zewnątrz miały ostry,  lecz w głębi czaiło się coś trudnego do określenia.
Rosnące pomiędzy nimi napięcie nie przeszkadzało elfowi w delektowaniu się spokojem. Wypluł pestkę czereśni po dokładnym obgryzieniu jej ze słodkiej, mięsistej otoczki. Przecież i tak wiedział, co kryło się w tym spojrzeniu: „Cieszę się, że wróciłeś cały i zdrowy, ale po jaką cholerę przytargałeś tu tego elfa?”.
No właśnie. Po co Reynevan to zrobił?
- Psia twoja mać, przyjacielu – rudowłosa przerwała wreszcie milczenie. – Nie wiem, co cię napadło, mam jednak nadzieję, żeś miał dobry powód. Napijesz się czegoś?
- Herbaty, Rosa. Ale moją matkę zostaw w spokoju – zwrócił się do niej ponuro, wiodąc wzrokiem za wstającą od stołu szczupłą, wysoką sylwetką. Kobieta uśmiechnęła się zadziornie kątem ust, odchodząc bez słowa.
Rosa? To na pewno jakieś zdrobnienie. Może od Arosalin, Rosalindy, Irosydy czy czegoś takiego. Bo przecież taka dość pospolita kobieta nie może nosić imienia pochodzącego od pięknego kwiatu! Chociaż… teraz wszystko było już możliwe.
O dachówki zabębniły gęste krople deszczu, który rozpadał się nie wiadomo kiedy. W kuchennej części pomieszczenia, oddzielonej od reszty jedynie niską, drewnianą wysepką, właśnie zaczynał skwierczeć ogień. Cicha krzątanina Rosy miała w sobie pewną subtelność, jedyne w swoim rodzaju ciepło, które do domu wprowadzić mogła tylko kobieta. Z ust Reynevana wydobyło się błogie westchnienie.
- Wiesz, elfie… — odezwał się niespodziewanie, nabijając porządnie wystruganą fajkę i przerywając wylewającą się coraz bardziej falę wspomnień Theo. — Tak sobie myślę, że wy musicie mieć trudny żywot. Żyliście sobie w lasach i pałacykach tym waszym elfim życiem, spokojnym i pięknym. Aż tu nagle ktoś wam w nie z buciorami włazi. I do tego ciężkimi, nawet nie wycierając ich z błota i krwi. I tak sobie myślę, że chyba zaczynam to wszystko rozumieć. Żeby mnie licho wzięło, ale zaczynam, jakem żołnierz.
Theo powoli odwrócił głowę w jego stronę, słysząc jak resztki kompotu chlupoczą pomiędzy czereśniami. Swoim spokojnym, na powrót nieco tajemniczym spojrzeniem obdarzył mężczyznę, który zeszłej nocy – nie znając go w ogóle – postanowił mu pomóc. Brąz oczu Reynevana wcale nie stał się bardziej przyjazny, ale oboje wiedzieli, że się rozumieją.
Elf zdawał sobie sprawę, że nieraz swoimi szlachetnymi – i przy okazji głupkowatymi – zachowaniami wprawi mężczyznę w złość, że przez przyzwyczajenia będzie im czasem trudno się dogadać. Przecież ich charaktery były skrajnie różne.
A Reynevan doskonale wiedział, że ma przed sobą nietypową, trudną w obejściu sztukę i pewnie wiele razy jeszcze mu pogrozi zarżnięciem, przetrąceniem rzyci, ukręceniem głowy oraz innymi wymyślnymi torturami, bo przecież wie o świecie wiele więcej niż ten młody elf.
Był pewien, że zdoła go wiele nauczyć. I vice versa.

*
Środek lada udał się w Hayleybae jak nigdy. Kłosy powoli dojrzewały pośród złocących się łanów zbóż, polany pełne były kwiatów i zapylających je motyli, a złowrogie widmo jesiennej pluchy jeszcze nie zdążyło popsuć nastrojów bawiących się całymi dniami dzieci. Miały teraz swoją chwilę wytchnienia – nie nadszedł czas zbiorów, nie trzeba było też niczego nowego sadzić ani też obsiewać pól, dlatego ten krótki moment w roku należał do nich.
Reynevan, z zawodu żołnierz na usługach swej ojczyzny, był człowiekiem nad wyraz stęsknionym za domowym ciepłem i spokojem. Co prawda zakończył już swoją służbę pewien czas temu (z przyczyn, które wyjawić chciał tylko Rosie), ale co i rusz musiał gdzieś wyjeżdżać, nie było go w rodzinnej wsi całymi tygodniami, a znoszony już nieco podróżny płaszcz nie miał wiele odpoczynku.
Dlatego tego popołudnia, gdy rozgrzana kula słońca chyliła się już za korony drzew, zwiastując wieczór, Reynevan był chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Leżał pośród traw, zupełnie ignorując spacerujące po nim owady, które z niewyjaśnionych przyczyn darzyły go nadzwyczajną sympatią. W rozchylonych w lekkim uśmiechu ustach międlił zielone źdźbło kwitnącej trawy, utkwiwszy wzrok gdzieś pośród nielicznych, białych obłoczków. Obserwował różowiejące powoli niebo i cieszył się chłodem, który z wolna otulał ziemię, nie pozwalając gorącemu powietrzu spoczywać dłużej pośród traw.
- Nie leży gdzieś koło ciebie mój bukiecik?
Cóż, nie można było zapomnieć w tej chwili o kochanej Rosie, której obecność we wspaniały sposób uzupełniała szereg radości Reynevana. Siedziała kilka kroków od niego z podkulonymi pod siebie nogami, wsparta plecami o rosły dąb. Na jej rumianej twarzy malowało się niespotykane na co dzień zadowolenie, z oczu znikła poprzednia, nieprzejednana ostrość, na pełnych, nieco może bladych ustach, pojawił się ciepły uśmiech. Rude włosy miała spięte w gruby warkocz, który, przerzucony przez ramię, czynił z niej prawdziwą damę. Lekka, zwiewna sukienka w kwiatowe wzory podkreślała jej szczupłą figurę, a biały, okrągły kołnierzyk był ponoć najnowszym krzykiem mody. Na jej kolanach spoczywał rozpoczęty wianek z polnych kwiatków, do którego Rosa cały czas wplatała nowe, świeże zioła i zamykające się na wieczór pączki roślin.
- Bukiecik? – westchnął mężczyzna, rozleniwiony, nawet nie odwracając wzroku od nieboskłonu. Jego spracowane dłonie poszukiwały w trawie zerwanej przed chwilą wiązanki stokrotek, którą miała na myśli Rosa.
- Wziąłbyś się ruszył – zganiła go. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wymamrotała kilka nieprzychylnych słów pod adresem Reynevana i niezadowolona wstała, odkładając wianek na bok. Podeszła do niego, przyklęknęła obok i zaczęła własnoręcznie przeszukiwać ziemię, w dziwnym roztargnieniu raz po raz przetrząsając te same miejsca.
- Roosa – zaciągnął w końcu mężczyzna, rozleniwionym ruchem chwytając ją za nadgarstek.
Wymruczała coś nieartykułowanego w odzewie, wyraźnie naburmuszona. Reynevan ocenił jednak, że jest to raczej teatralny gest, westchnął więc po raz niezliczony tego popołudnia, po czym podniósł się z trawy tak szybko i niespodziewanie, że Rosa drgnęła, zdumiona. Odchrząknęła cicho, gdy nie puszczał jej ręki, ale widząc jednocześnie poważny i zadziorny wyraz jego twarzy, zmrużyła oczy.
- Co kombinujesz? – zapytała podejrzliwie. Niewinny uśmiech Reynevana, który ofiarował jej w odpowiedzi, sprawił, że wybuchła cichym śmiechem, przygryzając dolną wargę.
- Tak się składa, że znalazłem twój bukiecik.
- No to oddaj! – Rudowłosa skinęła głową na przyjaciela, pozwalając jednak, by uśmiech pozostał na jej twarzy.
- Nie tak łatwo. – Reynevan przewrócił oczami, drocząc się z nią.
- Jak niełatwo, niełatwo! – zalamentowała, podnosząc rękę, którą wciąż trzymało ciemnowłose, szarmancko uśmiechnięte i nadzwyczaj nietypowe indywiduum. – Ja ci dam, niełatwo...
- No dalej, Różyczko. Nigdy się nie bawiłaś?
Kobieta złożyła usta w dzióbek, jak zawsze, gdy była z czegoś niezadowolona. Jej zielone oczy zabłysły żywo, gdy wolną dłonią chwyciła Reynevana za koszulę, co miało wyglądać chyba groźnie i przerażająco. Gdy jednak dostrzegła, że wcale to na niego nie działa, a z jego ogorzałej od słońca twarzy nie znika wyraz rozbawienia, podniosła się na kolanach i ustawiła się idealnie na wysokości jego oczu, już otwierając usta, by coś powiedzieć.
- Ja naprawdę wiem, że jesteś niebezpieczna – rzekł niemal  poważnie Reynevan, unosząc jedną brew w przekomicznej minie. – Nie musisz niczego udowadniać. A trochę czułości jeszcze nikomu nie zaszkodziło – dodał ciszej.
Dość niespodziewanie piegi Rosy zniknęły za rumieńcem, który oblał jej twarz. Znów wymamrotała coś niezrozumiałego, uciekając wzrokiem w bok, a gdy Reynevan wreszcie puścił jej nadgarstek, klapnęła z powrotem na ziemię, nagle zmartwiona. Nie podnosiła głowy, bijąc się z własnymi myślami aż do czasu, gdy poczuła pomiędzy zaciśniętymi palcami coś chłodnego, drobnego i miękkiego. Chwilę obracała to w dłoniach, jakby nieprzytomnie, gdy nagle zorientowała się, że trzyma bukiecik stokrotek, o który przed chwilą się upominała. Wiatr uniósł pędzelek jej warkocza i nieznacznie szarpnął rękawami sukienki, orzeźwiając przy okazji gorącą twarz.
- A wiesz ty... – zaczął Reynevan łagodnie, zniżając głowę do jej poziomu i unosząc palcem jej brodę – że pierwszy raz udało mi się wygrać z tobą w pojedynku na mierzenie się wzrokiem?
Rosa bezwiednie palnęła go ręką w kolano, unosząc nieznacznie kąciki ust. Wydała z siebie cichutkie sapnięcie, którego wyraz można by odczytywać na tysiąc różnych sposobów. Radości? Ulgi? Czułości? Trudno było powiedzieć, ale Reynevan znał jeden, uniwersalny i niezawodny sposób na poprawienie kobiecego nastroju. Objął Rosę ramieniem, pozwalając, by jej drobna, szczupła twarz wsparła się na jego barku. Zaciśnięta dotąd dłoń wypuściła zgniecione, gorące i oklapnięte łodyżki stokrotek, które raczej nie nadawały się już do niczego. Mężczyzna z lekkim uśmiechem delektował się chwilą, z nosem w gęstych włosach kobiety, pachnących tak charakterystycznym dla niej połączeniem świeżych jabłek i mięty.
I czas mógłby przepływać teraz między ich palcami, a oni i tak by go nie liczyli, zadowoleni z własnej obecności. A czas, owszem, mógłby. Ale niestety nie było mu dane.
- Słuchajcie, ja tak sobie myślę, że to będzie idealny wieczór na zintegrowanie się razem. Wiecie, patrzenie w gwiazdy i odgadywanie przyszłości, rozmawianie o naszych planach, przyszłości, radościach i smutkach, ewentualnie o jagodziankach i cieście drożdżowym...
Theo przerwał na chwilę, by wypluć pestkę z nektarynki, którą właśnie kończył zjadać. Bezpardonowo usiadł tuż obok Reynevana i Rosy, którzy wydawali się zaskoczeni niespodziewanym gościem. Mogli się co prawda spodziewać, że prędzej czy później elf wróci z przechadzki po okolicy i będą musieli podzielić swój czas i między niego. Mimo to mężczyzna mroził teraz Theo spojrzeniem, które zdawało się mówić więcej niż kilka dobrze dobranych, siarczystych przekleństw, a elf wcale tego nie zauważał, uśmiechnięty od jednego szpiczastego ucha aż po czubek drugiego.
- Nie – powiedział krótko i stanowczo Reynevan, padając na plecy w akcie rozpaczy.
- Elfie... – Rosa usiłowała okazać mu jak największą sympatię, co szło jej znośnie, aczkolwiek ciężko. – Jeśli chcesz, możemy spędzić ten czas wspólnie. Ale naucz się nieco subtelności.
Theo zamknął oczy i uśmiechnął się jeszcze szerzej, wzmagając jednocześnie swój urok osobisty. Rudowłosa roześmiała się cicho, poklepując go po ramieniu, a Reynevan tylko westchnął, pokonany.
- Z  taką postawą to najprędzej zaprzyjaźnisz się ze świątynnymi rycerzami – oznajmił w końcu, wstając z trawy. Kilka jej źdźbeł pozostało na jego plecach i włosach, sprawiając, że wyglądał jak człowiek lasu.
-  Świątynnymi rycerzami? – zainteresował się Theo. – Kim oni są?
- Wyłapują elfy, czarownice i czarnych magów, doszukują się magii pośród wiejskich zielarek. – Wzruszył ramionami, jednocześnie otrzepując się z trawy. – W ich wypadku wersja z kamieniołomem dla niegrzecznych długouchych jest całkiem prawdopodobna. Poza tym nic ich nie obchodzi, że oprócz was, elfów, na świecie nie ma żadnej magicznej cząstki życia.
- Tak, tysiące razy słyszałem te historie – zasmucił się zielonooki. – Tylko do dziś nie rozumiem, jak to się stało, że wszelkie czarodziejstwa jakoś tak... odeszły. Same. Której z legend wierzyć? Tej o błękitnym bóstwie, które zabrało magię do swego świata, czy może o Zakonie Czarnej Krwi, który ją wypędził?
- Żadnej – odparł prosto Reynevan. – Należy wierzyć w to, że magia nigdy nie istniała.
- Dlaczego? – parsknął elf, otwarcie niezadowolony z odpowiedzi.
- Bo tak bezpieczniej – odpowiedział mu po raz ostatni mężczyzna, głosem do głębi przesiąkniętym ironią, po czym uśmiechnął się gorzko.

Już chwilę później szli w stronę domu szeroką ścieżką, wiodącą pomiędzy rozległym sadem, aż na szczyt wzgórza. Elf nie przestawał mówić ani na moment, ale jego zabawna paplanina w niespodziewany sposób poprawiła humor Reynevana, który do tej pory zdawał się nieco zawiedziony takim obrotem sprawy. Teraz jednak spacerował powoli, wziąwszy Rosę pod ramię, i z półprzymkniętymi powiekami kontemplował ciepłe, popołudniowe promienie słońca, które przemykały niepewnie pomiędzy koronami drzew. Lato powoli nabierało złotego odcienia, który Reynevan ukochał sobie szczególnie – tego pełnego, najpiękniejszego momentu w roku, kiedy wszystko dojrzewało i nikomu niczego nie brakowało. Ani ciepła, ani jedzenia, ani uśmiechu.
Pod ich stopami czarna, ubita ziemia pękła w jednym miejscu, tworząc drobną szczelinę. Nikt jej jednak nie zauważył, kto chciałby spoglądać na suchą ścieżkę? Z małego otworu po chwili wychyliła się z pozoru płochliwa, błękitna łodyżka, wzrastając w zaskakującym tempie i rozbijając wadzące jej grudki ziemi. Po zaledwie minucie, gdy trzy postaci znikały za furtką na szczycie górki, łodyga zrodziła drobny, biały kwiat, który rozwinął się prędko i wygiął w stronę wschodzącego na niebie księżyca.
Jednak przechodzącego akurat brudnego, zapchlonego, smutnego kundelka nie obchodziło wcale, że ów kwiat jest symbolem niezwykłych zmian. Obwąchał go, bezczelnie trącając nosem, po czym pogrzebał drżącą łapą w ziemi, przygotowując się do załatwienia swoich psich potrzeb. A kwiat nagle zapłonął żywym ogniem, nienaturalnie błękitnym i syczącym. Skutecznie odstraszył psa, który szarpnął pyskiem i z podkulonym ogonem uciekł, rozdzierając wieczorne powietrze rozpaczliwym skamleniem wystraszonego zwierzęcia.
Tylko drobny, popielaty pyłek pozostał na ziemi, mieniąc się księżycowym piaskiem i oddając w objęcia wiatru.

*
Duży, kolorowy ogród po brzegi wypełniony wszelkiego rodzaju roślinkami był jednocześnie pełen słońca i cienia. Złote promyki igrały wśród liści wysokich wiśni i jabłoni, które z kolei dawały cień wylegującym się pod nimi ludziom. I elfowi.
Po tych kilku miesiącach stało się jasne, że nadeszła jesień. Liście jeszcze nie opadły, ale zaczęły przybierać ciepłe barwy. Późniejsze odmiany jabłek czerwieniały w koronach drzew, kusząc, by się po nie wspiąć. Nikt nie potrafił się oprzeć.
Niedziela. Visede. Dzień, w którym każdy ograniczał wysiłek do minimum. W którym nie było osoby harującej w polu, nawet w porze zbiorów, a drogi pustoszały i tylko czasami królewscy gońcy przemykali konno, wzniecając pył. W niedziele nawet złodzieje nie rabowali, zadowalając się łupami z tygodnia. Żołnierze nie krążyli po domach, poszukując domniemanych wiedźm, a żebracy mogli siedzieć pod miejskimi bramami. Czasem nawet dostawali złotego talara na pocieszenie od wychodzących ze świątyni bogaczy, którzy, uczciwszy jedynego dozwolonego przez prawo Północy boga, musieli okazać niewierzącym, do jak wspaniałych czynów są skłonni.
Jednak tu, na cudownym odludziu, w maleńkiej wiosce Haleybae różnicy prawie się nie czuło. Sielanka była po prostu jeszcze większa, piski i śmiechy wiejskich dzieci nieco ucichły, za to czaple nad pobliskim jeziorem raz po raz dawały znać o swojej obecności.
A oni, dziwna trójka zamieszkująca ciepły dom na wzgórzu, siedziała teraz pod jabłonką i delektowała się jednym z ostatnich ciepłych dni w tym roku. Reynevan nie liczył, ile jabłek pożarł i ile szklanek wody ze świeżymi listkami mięty wypił, ale czuł się wręcz cudownie.
Theo do tej pory nie udało się do końca rozszyfrować jego relacji z Rosą, chociaż był prawie pewien, że łączy ich coś więcej niż zwykła przyjaźń. Ale wolał nie pytać. Nie miał ochoty słuchać litanii gróźb, która zawsze pojawiała się, gdy ciekawość elfa wykraczała poza granice postawione już na samym początku przez Reynevana.
Kobieta siedziała teraz oparta wygodnie o nierówny pień, jedną nogę miała podciągniętą pod brzuch, a na kolanie spoczywała jej opalona dłoń. Rękawy jasnej, beżowej koszuli haftowanej w drobniutkie kwiatki zostały podwinięte, by było trochę chłodniej.
- Jak myślicie – zagadnęła nagle rudowłosa – jak szybko spadnie deszcz?
- Świetnie. Porozmawiajmy o pogodzie – rzekł z ironią elf.
- Podaj więc temat.
- Hmm… Możemy porozmawiać o wyższości kamienia nad drewnem. Dajmy na to, kiedy zbuduje się całe miasto z drewnianych domków, to gdy zapali się jeden, cała resz…
Reynevan parsknął donośnie, przerywając Theo ledwie co rozpoczęty wywód i w akcie rezygnacji uderzając potylicą o pień drzewa.
- Wiesz co, elfie? Powiem ci coś.
- Mhm.
- Ty jesteś jak arbuz. Ogólnie rzecz biorąc: wodnisty, rzadki i dziwny. Tuż pod skórką jakiś taki bez smaku, czasem nawet gorzki, a głęboko nienaturalnie słodki. Do tego trzeba pitolić się z całym mnóstwem pestek, ale jednak się to cholerstwo je. I lubi.
Rosa zaśmiała się cicho swoim głębokim głosem, a elf bezwiednie odsłonił zęby w szerokim uśmiechu.
- Skąd ty bierzesz takie porównania… to ja nie wiem.
- Z głowy. W przeciwieństwie do niektórych mam tam takie pozwijane szarawe coś. I umiem z tego korzystać – odparł z przekąsem, ale uśmiechnął się, dopijając resztkę wody.
Chociaż było święto, nie rozstał się ze swoim mieczem, który leżał teraz odpięty razem z pasem i klamrami od płaszcza kilka metrów od niego. Miał na sobie ciemnobrązowe spodnie, sztylpy w tym samym kolorze oraz białą, szeroką koszulę, u której dość niestarannie były zawiązane tylko nieliczne, dolne rzemienie. Theo też nie trudził się specjalnie i nawet nie pomyślał o ubraniu butów.
- Jesteś… niesamowity – powiedział w końcu, poniekąd szczerze, choć wcale to tak nie zabrzmiało.
- Dziękuję – odparł mimo to Reynevan, skłaniając nisko głowę. Brązowe oczy błysnęły z rozbawieniem.
Nagle jednak Rosa uniosła rękę, prostując się. Coś zakłóciło zwykłe odgłosy wsi. Burza pyłu rozpętała się na krawędzi lasu, a chwilę później wyłoniło się z niej kilku jeźdźców na bojowych, niesamowicie umięśnionych koniach, wyciągających nogi i szyje w pędzie. Każdy z nich był idealnie karej maści, a nawet siodła i ogłowia zrobione zostały z czarnej skóry. Bardzo kontrastowy na tym tle zdawał się ubiór jeźdźców - nosili białe, odrobinę tylko przybrudzone płaszcze i tuniki w nieco ciemniejszym odcieniu. Theo automatycznie spojrzał na swojego bułanka stojącego w stajni i strzygącego uszami tuż obok wałacha Reynevana. Uśmiechnął się blado.
- Może ja już pójdę? – zapytał cicho, podnosząc się bardzo powolnymi ruchami.
- Mają wilki na płaszczach – rzekł Reynevan, wytężając wzrok.
- Wilki? I co?
- Cśś…
- Co znaczy, że mają wil…
- Są ze Świątyni – ucięła Rosa, przykładając palec do ust.
- Świą…
I urwał. Zrozumiał. Jeźdźcy byli już przy dość prowizorycznej bramie zbitej z desek, dającej początek wiosce. Dzieci pouciekały do domów. Tylko kilka kolorowych kur, wyginając dziwacznie szyje, krzywym krokiem łaziło po drodze bez głębszego celu. Jeźdźcy zatrzymali się. Pył otaczał ich nieprzyjemną aurą, a do tego drażnił gardła. Zdradził też ukrywającego się za płotkiem chłopaczka. Jeden z jeźdźców zeskoczył z konia, podał wodze najbliższemu towarzyszowi i podszedł do kaszlącego kmiotka, podnosząc go z ziemi za połę szarawej, brudnej koszuli.
Na wzgórzu nie słyszano, co tam się działo. Ale nim elf zdążył jakkolwiek zareagować, dwójka jego kompanów już była na nogach. Reynevan przypasywał miecz, jednocześnie starając się zapiąć koszulę, Rosa biegła do stajni, potykając się raz po raz o leżące na trawie przygniłe jabłka.
Theo zebrał swoje rozbiegane myśli i drżące ciało do kupy, po czym szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Wszedł, jak tornado przebiegł przez pokój, zbierając po drodze wszystko, co było jego lub mogło się przydać w najbliższej przyszłości. Ubrał leżące najbliżej wejścia buty, zarzucił na siebie uszyty jakiś czas temu przez Rosę płaszcz z głębokim kapturem, chwycił łuk i sajdak, dwa długie sztylety, a w drzwiach minął się z pędzącym Reynevanem.
Rosa zdążyła wyprowadzić już dwa konie, w pośpiechu zapinając im popręgi i zakładając ogłowia, teraz szykowała się do oporządzania trzeciego.
- Dla ciebie? – zapytał Theo, bez zastanowienia wskakując na swojego bułanka i mocując sajdak. Mimo rozgardiaszu któraś część jego umysłu zaczęła się zastanawiać nad imieniem dla wierzchowca.
- Tak – odparła krótko kobieta, nawet na niego nie spoglądając. Z domu, znów pędem, przybył Reynevan. Na koszulę zdążył założyć tylko waciak i płaszcz, kolczugę targał w ręce, a kiedy już stanął obok swojego konia włożył ją do tobołka zawieszonego przy siodle.
- Co ty robisz, Rosa? – zapytał, kątem oka dostrzegając, że jeździec ze Świątyni kończy powoli rozmowę z chłopcem.
- Szykuję sobie konia – odpowiedziała spokojnie.
- Po co?
- Jadę z wami!
- Nie możesz – powiedział stanowczo, odwracając się w jej stronę. A ona znów wbiła w niego swój surowy wzrok.
- Reynevan, przecież mówiłeś, że…
- Nie myślałem, że to się tak potoczy – przerwał jej. – Musisz zostać w domu. Okłam ich. Potrafisz. Powiedz, że nas wcale tu nie było. W teorii tylko ty tu mieszkasz i oni o tym wiedzą.
-  No i co? Przecież mogę być u kuzynów, może wyjechałam, umarłam albo…
- Proszę cię.
Odwróciła wzrok, zaciskając drżące usta. Po chwili ściągnęła siodło z grzbietu konia i wypuściła je na trawę. Theo przyglądał się temu z wysoko uniesionymi brwiami i zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Reynevan głośno westchnął, ale nie drgnął. Dopiero kiedy ogłowie wylądowało obok kulbaki, podszedł do kobiety i mocno ją uścisnął, szepcząc do ucha coś, czego elf nie mógł usłyszeć.
A potem, zupełnie niespodziewanie, mężczyzna odwrócił się i wsiadł na wierzchowca, od razu ściskając go łydkami do galopu. Theo cicho gwizdnął - on sam nigdy nie zdołał opanować tej sztuki. Bułanek jednak szybko zrozumiał powagę sprawy i popędził za drugim koniem. Elf odwrócił się jeszcze przez ramię, wyciągając na pożegnanie rękę w stronę Rosy. Ale ona nie patrzyła.
Siedziała na trawie, z twarzą ukrytą w dłoniach, wśród tobołów, siodła i w towarzystwie nie do końca rozumiejącego co się dzieje wierzchowca. Jeźdźcy w bieli na razie przeszukiwali inne domy, a chłopiec ściskał wystraszonego burego kota. Theo wyprostował się w siodle i zwrócił twarz w stronę nieba. O tej całej Świątyni wiedział tylko tyle, że powstała, by walczyć z „odmieńcami”, czyli innymi rasami. I ludźmi, którzy je wspierali. Werbowano wprawnych rycerzy, oferowano im nieopisane skarby, przyodziewano w białe płaszcze i wysyłano w bój.
I to wszystko przez długość uszu...? Cholera. Dziwni ci ludzie.


4 komentarze:

  1. Podoba mi się coraz bardziej, ciekawa jestem, co się stanie, dokąd teraz uciekną i co skłoniło Reynevana do tego, by poświęcił spokojnie życie na ratowanie elfa :) No nic czytam dalej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bidulko, mogłaś poczekać z miesiąc i byś miała wszystkie rozdziały poprawione, udoskonalone w nowe wątki i tak dalej :P

      Usuń
    2. Co ja zrobię, że się wciągnęłam? :) Przeczytam z przyjemnością i raz jeszcze :P

      Usuń
    3. Oo, jak miło! :P Może jeszcze wyłapiesz jakieś błędy/elementy do poprawienia i dasz mi znać ^^ To zapraszam do czytania, obym nie zanudziła prędko!

      Usuń