Trzeba
być zdrowo kopniętym albo mieć jakiś bolesny uraz z dzieciństwa, by poświęcić
wieczór na ratowanie elfa.
Najwyraźniej
Reynevan cierpiał na którąś z tych dwóch przypadłości, a tak przynajmniej
wydedukował Theo, znudzony monotonną jazdą i ciągłym podrzucaniem w siodle.
Wcale nie pędzili cwałem, a jedynie szybkim kłusem, który uparcie wybijał ich z
końskich grzbietów.
Właściwie
prędkości, z jaką się poruszali, nawet nie dało się nazwać się pędem.
Potwierdzeniem zdawały się być uparte komary i końskie muchy, kąsające co
popadnie. Elf bezwiednie parsknął. Milczący dotąd Reynevan odwrócił się przez
ramię i zwrócił ku niemu swoje brązowe, zdające się przeszywać na wylot oczy.
Kilka zmarszczek na jego czole wygładziło się, gdy uniósł brwi.
-
Jakiś problem? – zagadnął, niby to od niechcenia.
-
Gdzieżby! – odparł całkiem wyraźnie elf, gubiąc się jedynie w okolicach „zież”.
-
Słuchaj… ile ty właściwie wypiłeś?
-
Anoo… parę kufli tylko. Z siedem, osiem… hm… a może dziewięć…? Przy trzecim
przestałem liczyć – objaśnił Theo, uśmiechając się niewinnie.
Reynevan
powstrzymywał się od walnięcia głową w coś twardego. Mogła być nawet ubita
droga, o którą biły kopyta koni, byle by była twarda.
-
Tylko? – zapytał sceptycznie.
-
Oj tam… – zaperzył się elf, wzruszając ramionami. — Nieraz piłem więcej.
-
Taa… chyba tego waszego elfiego trunku, co zarówno smakiem i zawartością
procentową alkoholu przypomina wodę z górskiego strumienia.
-
Przynajmniej nie ma smaku ni zapachu s…
-
Wiem czego. Trafiłeś na takie zadupie jak Verdun, do tego do zawszonej karczmy
jaką jest Kraniec Świata. Zaiste, doskonałą nazwę wybrał dla niej gospodarz.
-
Dokąd jedziemy? – zapytał burkliwie długouchy, dość niezgrabnie schodząc z
tematu.
-
Do Hayleybae.
-
Hejlejco?
-
Hayleybae. Kilkanaście mil stąd. Rano dotrzemy.
-
A co tam jest?
-
Mój dom, czarna maso. Chyba że wolisz wersję z kamieniołomem dla niegrzecznych
długouchych.
*
Kiedy
słońce świeciło już jakiś czas nad drzewami, a szarość miejskich dróg zamieniła
się na złoto pól oraz świeżą zieleń pojedynczych drzew i całych sadów, dość niespodziewanie
skręcili w boczną, niemal niezauważalną ścieżkę. Reynevan wstrzymał konie i
szturchnął Theo.
-
Ej, elf – zaczął, czekając na reakcję. Doskonale wiedział, że jego kompan od
dobrych kilkunastu minut już nie śpi, a jedynie trwa w bezruchu, imitując
drzemkę. Reynevan warknął cicho pod nosem i zdecydowanie mocniej wbił
elfowi łokieć pomiędzy żebra. – Słuchaj, jak w ciągu minuty nie zsiądziesz z
siodła i nie wgramolisz się na swego rumaka, osobiście cię zrzucę.
-
Ale od razu na siodło? – zapytał rozleniwionym głosem Theo, a w jego zaspanych
oczach przyczaiła się nadzieja.
-
Nie. Na ziemię. I pojadę dalej sam, zostawiając cię na pożarcie wilkom, dzikom
i kłusownikom. Więc jeśli ten scenariusz ci się nie podoba, to rusz rzyć i
zmień jej położenie!
- Lubisz to
słowo – rzekł z samozadowoleniem elf.
- Jakie?
- „Rzyć”.
- Tak.
Szaleję za nim.
*
Dom
był duży, kamienny i przytulny, a jego wnętrzu rozpływało się wspaniałe ciepło.
Elf ogrzewał swoje szczupłe dłonie przy kominku, raz po raz wzdychając z
rozmarzeniem i sącząc gorący kompot, w którym pływało całe mnóstwo czereśni.
Przed chwilą wszystkie okiennice zostały szczelnie zamknięte na widok
nadciągających z zachodu granatowych chmur, a pod stopami Theo pojawił się mięciutki,
wełniany dywanik.
-
Luksus – westchnął wówczas z zadowoleniem, mrucząc niczym kot.
Przy
okrągłym stole z dębowego drewna siedzieli naprzeciw siebie Reynevan i nieco
młodsza od niego kobieta o bujnych,
płomiennorudych włosach okalających podłużną, jasną twarz. Mierzyli się
wzrokiem: on za broń miał przenikliwość swych brązowych oczu, a ona zaś głęboką
zieleń tęczówek, które z zewnątrz miały ostry, lecz w głębi czaiło się coś trudnego do
określenia.
Rosnące
pomiędzy nimi napięcie nie przeszkadzało elfowi w delektowaniu się spokojem. Wypluł
pestkę czereśni po dokładnym obgryzieniu jej ze słodkiej, mięsistej otoczki.
Przecież i tak wiedział, co kryło się w tym spojrzeniu: „Cieszę się, że
wróciłeś cały i zdrowy, ale po jaką cholerę przytargałeś tu tego elfa?”.
No
właśnie. Po co Reynevan to zrobił?
-
Psia twoja mać, przyjacielu – rudowłosa przerwała wreszcie milczenie. – Nie
wiem, co cię napadło, mam jednak nadzieję, żeś miał dobry powód. Napijesz się
czegoś?
-
Herbaty, Rosa. Ale moją matkę zostaw w spokoju – zwrócił się do niej ponuro,
wiodąc wzrokiem za wstającą od stołu szczupłą, wysoką sylwetką. Kobieta
uśmiechnęła się zadziornie kątem ust, odchodząc bez słowa.
Rosa?
To na pewno jakieś zdrobnienie. Może od Arosalin, Rosalindy, Irosydy czy czegoś
takiego. Bo przecież taka dość pospolita kobieta nie może nosić imienia
pochodzącego od pięknego kwiatu! Chociaż… teraz wszystko było już możliwe.
O
dachówki zabębniły gęste krople deszczu, który rozpadał się nie wiadomo kiedy. W
kuchennej części pomieszczenia, oddzielonej od reszty jedynie niską, drewnianą
wysepką, właśnie zaczynał skwierczeć ogień. Cicha krzątanina Rosy miała w sobie
pewną subtelność, jedyne w swoim rodzaju ciepło, które do domu wprowadzić mogła
tylko kobieta. Z ust Reynevana wydobyło się błogie westchnienie.
-
Wiesz, elfie… — odezwał się niespodziewanie, nabijając porządnie wystruganą
fajkę i przerywając wylewającą się coraz bardziej falę wspomnień Theo. — Tak
sobie myślę, że wy musicie mieć trudny żywot. Żyliście sobie w lasach i
pałacykach tym waszym elfim życiem, spokojnym i pięknym. Aż tu nagle ktoś wam w
nie z buciorami włazi. I do tego ciężkimi, nawet nie wycierając ich z błota i
krwi. I tak sobie myślę, że chyba zaczynam to wszystko rozumieć. Żeby mnie
licho wzięło, ale zaczynam, jakem żołnierz.
Theo
powoli odwrócił głowę w jego stronę, słysząc jak resztki kompotu chlupoczą
pomiędzy czereśniami. Swoim spokojnym, na powrót nieco tajemniczym spojrzeniem
obdarzył mężczyznę, który zeszłej nocy – nie znając go w ogóle – postanowił mu
pomóc. Brąz oczu Reynevana wcale nie stał się bardziej przyjazny, ale oboje
wiedzieli, że się rozumieją.
Elf
zdawał sobie sprawę, że nieraz swoimi szlachetnymi – i przy okazji głupkowatymi
– zachowaniami wprawi mężczyznę w złość, że przez przyzwyczajenia będzie im czasem
trudno się dogadać. Przecież ich charaktery były skrajnie różne.
A
Reynevan doskonale wiedział, że ma przed sobą nietypową, trudną w obejściu
sztukę i pewnie wiele razy jeszcze mu pogrozi zarżnięciem, przetrąceniem rzyci,
ukręceniem głowy oraz innymi wymyślnymi torturami, bo przecież wie o świecie
wiele więcej niż ten młody elf.
Był pewien,
że zdoła go wiele nauczyć. I vice versa.
*
Środek
lada udał się w Hayleybae jak nigdy. Kłosy powoli dojrzewały pośród złocących
się łanów zbóż, polany pełne były kwiatów i zapylających je motyli, a złowrogie
widmo jesiennej pluchy jeszcze nie zdążyło popsuć nastrojów bawiących się
całymi dniami dzieci. Miały teraz swoją chwilę wytchnienia – nie nadszedł czas
zbiorów, nie trzeba było też niczego nowego sadzić ani też obsiewać pól,
dlatego ten krótki moment w roku należał do nich.
Reynevan,
z zawodu żołnierz na usługach swej ojczyzny, był człowiekiem nad wyraz
stęsknionym za domowym ciepłem i spokojem. Co prawda zakończył już swoją służbę
pewien czas temu (z przyczyn, które wyjawić chciał tylko Rosie), ale co i rusz
musiał gdzieś wyjeżdżać, nie było go w rodzinnej wsi całymi tygodniami, a
znoszony już nieco podróżny płaszcz nie miał wiele odpoczynku.
Dlatego
tego popołudnia, gdy rozgrzana kula słońca chyliła się już za korony drzew,
zwiastując wieczór, Reynevan był chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Leżał pośród traw, zupełnie ignorując spacerujące po nim owady, które z
niewyjaśnionych przyczyn darzyły go nadzwyczajną sympatią. W rozchylonych w
lekkim uśmiechu ustach międlił zielone źdźbło kwitnącej trawy, utkwiwszy wzrok
gdzieś pośród nielicznych, białych obłoczków. Obserwował różowiejące powoli
niebo i cieszył się chłodem, który z wolna otulał ziemię, nie pozwalając
gorącemu powietrzu spoczywać dłużej pośród traw.
-
Nie leży gdzieś koło ciebie mój bukiecik?
Cóż,
nie można było zapomnieć w tej chwili o kochanej Rosie, której obecność we
wspaniały sposób uzupełniała szereg radości Reynevana. Siedziała kilka kroków
od niego z podkulonymi pod siebie nogami, wsparta plecami o rosły dąb. Na jej
rumianej twarzy malowało się niespotykane na co dzień zadowolenie, z oczu
znikła poprzednia, nieprzejednana ostrość, na pełnych, nieco może bladych
ustach, pojawił się ciepły uśmiech. Rude włosy miała spięte w gruby warkocz,
który, przerzucony przez ramię, czynił z niej prawdziwą damę. Lekka, zwiewna
sukienka w kwiatowe wzory podkreślała jej szczupłą figurę, a biały, okrągły
kołnierzyk był ponoć najnowszym krzykiem mody. Na jej kolanach spoczywał
rozpoczęty wianek z polnych kwiatków, do którego Rosa cały czas wplatała nowe,
świeże zioła i zamykające się na wieczór pączki roślin.
-
Bukiecik? – westchnął mężczyzna, rozleniwiony, nawet nie odwracając wzroku od
nieboskłonu. Jego spracowane dłonie poszukiwały w trawie zerwanej przed chwilą wiązanki
stokrotek, którą miała na myśli Rosa.
-
Wziąłbyś się ruszył – zganiła go. Nie doczekawszy się odpowiedzi, wymamrotała
kilka nieprzychylnych słów pod adresem Reynevana i niezadowolona wstała,
odkładając wianek na bok. Podeszła do niego, przyklęknęła obok i zaczęła
własnoręcznie przeszukiwać ziemię, w dziwnym roztargnieniu raz po raz
przetrząsając te same miejsca.
-
Roosa – zaciągnął w końcu mężczyzna, rozleniwionym ruchem chwytając ją za
nadgarstek.
Wymruczała
coś nieartykułowanego w odzewie, wyraźnie naburmuszona. Reynevan ocenił jednak,
że jest to raczej teatralny gest, westchnął więc po raz niezliczony tego
popołudnia, po czym podniósł się z trawy tak szybko i niespodziewanie, że Rosa
drgnęła, zdumiona. Odchrząknęła cicho, gdy nie puszczał jej ręki, ale widząc
jednocześnie poważny i zadziorny wyraz jego twarzy, zmrużyła oczy.
-
Co kombinujesz? – zapytała podejrzliwie. Niewinny uśmiech Reynevana, który
ofiarował jej w odpowiedzi, sprawił, że wybuchła cichym śmiechem, przygryzając
dolną wargę.
-
Tak się składa, że znalazłem twój bukiecik.
-
No to oddaj! – Rudowłosa skinęła głową na przyjaciela, pozwalając jednak, by
uśmiech pozostał na jej twarzy.
-
Nie tak łatwo. – Reynevan przewrócił oczami, drocząc się z nią.
-
Jak niełatwo, niełatwo! – zalamentowała, podnosząc rękę, którą wciąż trzymało
ciemnowłose, szarmancko uśmiechnięte i nadzwyczaj nietypowe indywiduum. – Ja ci
dam, niełatwo...
-
No dalej, Różyczko. Nigdy się nie bawiłaś?
Kobieta
złożyła usta w dzióbek, jak zawsze, gdy była z czegoś niezadowolona. Jej
zielone oczy zabłysły żywo, gdy wolną dłonią chwyciła Reynevana za koszulę, co
miało wyglądać chyba groźnie i przerażająco. Gdy jednak dostrzegła, że wcale to
na niego nie działa, a z jego ogorzałej od słońca twarzy nie znika wyraz
rozbawienia, podniosła się na kolanach i ustawiła się idealnie na wysokości
jego oczu, już otwierając usta, by coś powiedzieć.
-
Ja naprawdę wiem, że jesteś niebezpieczna – rzekł niemal poważnie Reynevan, unosząc jedną brew w
przekomicznej minie. – Nie musisz niczego udowadniać. A trochę czułości jeszcze
nikomu nie zaszkodziło – dodał ciszej.
Dość
niespodziewanie piegi Rosy zniknęły za rumieńcem, który oblał jej twarz. Znów
wymamrotała coś niezrozumiałego, uciekając wzrokiem w bok, a gdy Reynevan
wreszcie puścił jej nadgarstek, klapnęła z powrotem na ziemię, nagle
zmartwiona. Nie podnosiła głowy, bijąc się z własnymi myślami aż do czasu, gdy
poczuła pomiędzy zaciśniętymi palcami coś chłodnego, drobnego i miękkiego.
Chwilę obracała to w dłoniach, jakby nieprzytomnie, gdy nagle zorientowała się,
że trzyma bukiecik stokrotek, o który przed chwilą się upominała. Wiatr uniósł
pędzelek jej warkocza i nieznacznie szarpnął rękawami sukienki, orzeźwiając przy
okazji gorącą twarz.
-
A wiesz ty... – zaczął Reynevan łagodnie, zniżając głowę do jej poziomu i
unosząc palcem jej brodę – że pierwszy raz udało mi się wygrać z tobą w
pojedynku na mierzenie się wzrokiem?
Rosa
bezwiednie palnęła go ręką w kolano, unosząc nieznacznie kąciki ust. Wydała z
siebie cichutkie sapnięcie, którego wyraz można by odczytywać na tysiąc różnych
sposobów. Radości? Ulgi? Czułości? Trudno było powiedzieć, ale Reynevan znał
jeden, uniwersalny i niezawodny sposób na poprawienie kobiecego nastroju. Objął
Rosę ramieniem, pozwalając, by jej drobna, szczupła twarz wsparła się na jego
barku. Zaciśnięta dotąd dłoń wypuściła zgniecione, gorące i oklapnięte łodyżki
stokrotek, które raczej nie nadawały się już do niczego. Mężczyzna z lekkim
uśmiechem delektował się chwilą, z nosem w gęstych włosach kobiety, pachnących
tak charakterystycznym dla niej połączeniem świeżych jabłek i mięty.
I
czas mógłby przepływać teraz między ich palcami, a oni i tak by go nie liczyli,
zadowoleni z własnej obecności. A czas, owszem, mógłby. Ale niestety nie było mu dane.
-
Słuchajcie, ja tak sobie myślę, że to będzie idealny wieczór na zintegrowanie
się razem. Wiecie, patrzenie w gwiazdy i odgadywanie przyszłości, rozmawianie o
naszych planach, przyszłości, radościach i smutkach, ewentualnie o
jagodziankach i cieście drożdżowym...
Theo
przerwał na chwilę, by wypluć pestkę z nektarynki, którą właśnie kończył
zjadać. Bezpardonowo usiadł tuż obok Reynevana i Rosy, którzy wydawali się
zaskoczeni niespodziewanym gościem. Mogli się co prawda spodziewać, że prędzej
czy później elf wróci z przechadzki po okolicy i będą musieli podzielić swój
czas i między niego. Mimo to mężczyzna mroził teraz Theo spojrzeniem, które
zdawało się mówić więcej niż kilka dobrze dobranych, siarczystych przekleństw,
a elf wcale tego nie zauważał, uśmiechnięty od jednego szpiczastego ucha aż po
czubek drugiego.
-
Nie – powiedział krótko i stanowczo Reynevan, padając na plecy w akcie
rozpaczy.
-
Elfie... – Rosa usiłowała okazać mu jak największą sympatię, co szło jej znośnie,
aczkolwiek ciężko. – Jeśli chcesz, możemy spędzić ten czas wspólnie. Ale naucz
się nieco subtelności.
Theo
zamknął oczy i uśmiechnął się jeszcze szerzej, wzmagając jednocześnie swój urok
osobisty. Rudowłosa roześmiała się cicho, poklepując go po ramieniu, a Reynevan
tylko westchnął, pokonany.
-
Z taką postawą to najprędzej
zaprzyjaźnisz się ze świątynnymi rycerzami – oznajmił w końcu, wstając z trawy.
Kilka jej źdźbeł pozostało na jego plecach i włosach, sprawiając, że wyglądał
jak człowiek lasu.
- Świątynnymi rycerzami? – zainteresował się
Theo. – Kim oni są?
-
Wyłapują elfy, czarownice i czarnych magów, doszukują się magii pośród
wiejskich zielarek. – Wzruszył ramionami, jednocześnie otrzepując się z trawy.
– W ich wypadku wersja z kamieniołomem dla niegrzecznych długouchych jest
całkiem prawdopodobna. Poza tym nic ich nie obchodzi, że oprócz was, elfów, na
świecie nie ma żadnej magicznej cząstki życia.
-
Tak, tysiące razy słyszałem te historie – zasmucił się zielonooki. – Tylko do
dziś nie rozumiem, jak to się stało, że wszelkie czarodziejstwa jakoś tak...
odeszły. Same. Której z legend wierzyć? Tej o błękitnym bóstwie, które zabrało
magię do swego świata, czy może o Zakonie Czarnej Krwi, który ją wypędził?
-
Żadnej – odparł prosto Reynevan. – Należy wierzyć w to, że magia nigdy nie
istniała.
-
Dlaczego? – parsknął elf, otwarcie niezadowolony z odpowiedzi.
-
Bo tak bezpieczniej – odpowiedział mu po raz ostatni mężczyzna, głosem do głębi
przesiąkniętym ironią, po czym uśmiechnął się gorzko.
Już
chwilę później szli w stronę domu szeroką ścieżką, wiodącą pomiędzy rozległym
sadem, aż na szczyt wzgórza. Elf nie przestawał mówić ani na moment, ale jego
zabawna paplanina w niespodziewany sposób poprawiła humor Reynevana, który do
tej pory zdawał się nieco zawiedziony takim obrotem sprawy. Teraz jednak
spacerował powoli, wziąwszy Rosę pod ramię, i z półprzymkniętymi powiekami
kontemplował ciepłe, popołudniowe promienie słońca, które przemykały niepewnie
pomiędzy koronami drzew. Lato powoli nabierało złotego odcienia, który Reynevan
ukochał sobie szczególnie – tego pełnego, najpiękniejszego momentu w roku,
kiedy wszystko dojrzewało i nikomu niczego nie brakowało. Ani ciepła, ani
jedzenia, ani uśmiechu.
Pod
ich stopami czarna, ubita ziemia pękła w jednym miejscu, tworząc drobną
szczelinę. Nikt jej jednak nie zauważył, kto chciałby spoglądać na suchą
ścieżkę? Z małego otworu po chwili wychyliła się z pozoru płochliwa, błękitna
łodyżka, wzrastając w zaskakującym tempie i rozbijając wadzące jej grudki
ziemi. Po zaledwie minucie, gdy trzy postaci znikały za furtką na szczycie
górki, łodyga zrodziła drobny, biały kwiat, który rozwinął się prędko i wygiął
w stronę wschodzącego na niebie księżyca.
Jednak
przechodzącego akurat brudnego, zapchlonego, smutnego kundelka nie obchodziło
wcale, że ów kwiat jest symbolem niezwykłych zmian. Obwąchał go, bezczelnie
trącając nosem, po czym pogrzebał drżącą łapą w ziemi, przygotowując się do
załatwienia swoich psich potrzeb. A kwiat nagle zapłonął żywym ogniem, nienaturalnie
błękitnym i syczącym. Skutecznie odstraszył psa, który szarpnął pyskiem i z
podkulonym ogonem uciekł, rozdzierając wieczorne powietrze rozpaczliwym
skamleniem wystraszonego zwierzęcia.
Tylko
drobny, popielaty pyłek pozostał na ziemi, mieniąc się księżycowym piaskiem i
oddając w objęcia wiatru.
*
Duży,
kolorowy ogród po brzegi wypełniony wszelkiego rodzaju roślinkami był
jednocześnie pełen słońca i cienia. Złote promyki igrały wśród liści wysokich
wiśni i jabłoni, które z kolei dawały cień wylegującym się pod nimi ludziom. I elfowi.
Po
tych kilku miesiącach stało się jasne, że nadeszła jesień. Liście jeszcze nie
opadły, ale zaczęły przybierać ciepłe barwy. Późniejsze odmiany jabłek
czerwieniały w koronach drzew, kusząc, by się po nie wspiąć. Nikt nie potrafił
się oprzeć.
Niedziela.
Visede. Dzień, w którym każdy
ograniczał wysiłek do minimum. W którym nie było osoby harującej w polu, nawet
w porze zbiorów, a drogi pustoszały i tylko czasami królewscy gońcy przemykali
konno, wzniecając pył. W niedziele nawet złodzieje nie rabowali, zadowalając
się łupami z tygodnia. Żołnierze nie krążyli po domach, poszukując domniemanych
wiedźm, a żebracy mogli siedzieć pod miejskimi bramami. Czasem nawet dostawali
złotego talara na pocieszenie od wychodzących ze świątyni bogaczy, którzy,
uczciwszy jedynego dozwolonego przez prawo Północy boga, musieli okazać
niewierzącym, do jak wspaniałych czynów są skłonni.
Jednak
tu, na cudownym odludziu, w maleńkiej wiosce Haleybae różnicy prawie się nie
czuło. Sielanka była po prostu jeszcze większa, piski i śmiechy wiejskich dzieci
nieco ucichły, za to czaple nad pobliskim jeziorem raz po raz dawały znać o
swojej obecności.
A
oni, dziwna trójka zamieszkująca ciepły dom na wzgórzu, siedziała teraz pod
jabłonką i delektowała się jednym z ostatnich ciepłych dni w tym roku. Reynevan
nie liczył, ile jabłek pożarł i ile szklanek wody ze świeżymi listkami mięty
wypił, ale czuł się wręcz cudownie.
Theo
do tej pory nie udało się do końca rozszyfrować jego relacji z Rosą, chociaż
był prawie pewien, że łączy ich coś więcej niż zwykła przyjaźń. Ale wolał nie
pytać. Nie miał ochoty słuchać litanii gróźb, która zawsze pojawiała się, gdy
ciekawość elfa wykraczała poza granice postawione już na samym początku przez
Reynevana.
Kobieta
siedziała teraz oparta wygodnie o nierówny pień, jedną nogę miała podciągniętą
pod brzuch, a na kolanie spoczywała jej opalona dłoń. Rękawy jasnej, beżowej
koszuli haftowanej w drobniutkie kwiatki zostały podwinięte, by było trochę
chłodniej.
-
Jak myślicie – zagadnęła nagle rudowłosa – jak szybko spadnie deszcz?
-
Świetnie. Porozmawiajmy o pogodzie – rzekł z ironią elf.
-
Podaj więc temat.
-
Hmm… Możemy porozmawiać o wyższości kamienia nad drewnem. Dajmy na to, kiedy
zbuduje się całe miasto z drewnianych domków, to gdy zapali się jeden, cała
resz…
Reynevan
parsknął donośnie, przerywając Theo ledwie co rozpoczęty wywód i w akcie
rezygnacji uderzając potylicą o pień drzewa.
-
Wiesz co, elfie? Powiem ci coś.
-
Mhm.
-
Ty jesteś jak arbuz. Ogólnie rzecz biorąc: wodnisty, rzadki i dziwny. Tuż pod
skórką jakiś taki bez smaku, czasem nawet gorzki, a głęboko nienaturalnie
słodki. Do tego trzeba pitolić się z całym mnóstwem pestek, ale jednak się to
cholerstwo je. I lubi.
Rosa
zaśmiała się cicho swoim głębokim głosem, a elf bezwiednie odsłonił zęby w
szerokim uśmiechu.
-
Skąd ty bierzesz takie porównania… to ja nie wiem.
-
Z głowy. W przeciwieństwie do niektórych mam tam takie pozwijane szarawe coś. I
umiem z tego korzystać – odparł z przekąsem, ale uśmiechnął się, dopijając
resztkę wody.
Chociaż
było święto, nie rozstał się ze swoim mieczem, który leżał teraz odpięty razem
z pasem i klamrami od płaszcza kilka metrów od niego. Miał na sobie
ciemnobrązowe spodnie, sztylpy w tym samym kolorze oraz białą, szeroką koszulę,
u której dość niestarannie były zawiązane tylko nieliczne, dolne rzemienie.
Theo też nie trudził się specjalnie i nawet nie pomyślał o ubraniu butów.
-
Jesteś… niesamowity – powiedział w końcu, poniekąd szczerze, choć wcale to tak
nie zabrzmiało.
-
Dziękuję – odparł mimo to Reynevan, skłaniając nisko głowę. Brązowe oczy
błysnęły z rozbawieniem.
Nagle
jednak Rosa uniosła rękę, prostując się. Coś zakłóciło zwykłe odgłosy wsi.
Burza pyłu rozpętała się na krawędzi lasu, a chwilę później wyłoniło się z niej
kilku jeźdźców na bojowych, niesamowicie umięśnionych koniach, wyciągających
nogi i szyje w pędzie. Każdy z nich był idealnie karej maści, a nawet siodła i
ogłowia zrobione zostały z czarnej skóry. Bardzo kontrastowy na tym tle zdawał
się ubiór jeźdźców - nosili białe, odrobinę tylko przybrudzone płaszcze i
tuniki w nieco ciemniejszym odcieniu. Theo automatycznie spojrzał na swojego
bułanka stojącego w stajni i strzygącego uszami tuż obok wałacha Reynevana.
Uśmiechnął się blado.
-
Może ja już pójdę? – zapytał cicho, podnosząc się bardzo powolnymi ruchami.
-
Mają wilki na płaszczach – rzekł Reynevan, wytężając wzrok.
-
Wilki? I co?
-
Cśś…
-
Co znaczy, że mają wil…
-
Są ze Świątyni – ucięła Rosa, przykładając palec do ust.
-
Świą…
I
urwał. Zrozumiał. Jeźdźcy byli już przy dość prowizorycznej bramie zbitej z desek,
dającej początek wiosce. Dzieci pouciekały do domów. Tylko kilka kolorowych
kur, wyginając dziwacznie szyje, krzywym krokiem łaziło po drodze bez głębszego
celu. Jeźdźcy zatrzymali się. Pył otaczał ich nieprzyjemną aurą, a do tego
drażnił gardła. Zdradził też ukrywającego się za płotkiem chłopaczka. Jeden z
jeźdźców zeskoczył z konia, podał wodze najbliższemu towarzyszowi i podszedł do
kaszlącego kmiotka, podnosząc go z ziemi za połę szarawej, brudnej koszuli.
Na
wzgórzu nie słyszano, co tam się działo. Ale nim elf zdążył jakkolwiek
zareagować, dwójka jego kompanów już była na nogach. Reynevan przypasywał
miecz, jednocześnie starając się zapiąć koszulę, Rosa biegła do stajni,
potykając się raz po raz o leżące na trawie przygniłe jabłka.
Theo
zebrał swoje rozbiegane myśli i drżące ciało do kupy, po czym szybkim krokiem
ruszył w stronę domu. Wszedł, jak tornado przebiegł przez pokój, zbierając po
drodze wszystko, co było jego lub mogło się przydać w najbliższej przyszłości.
Ubrał leżące najbliżej wejścia buty, zarzucił na siebie uszyty jakiś czas temu
przez Rosę płaszcz z głębokim kapturem, chwycił łuk i sajdak, dwa długie
sztylety, a w drzwiach minął się z pędzącym Reynevanem.
Rosa
zdążyła wyprowadzić już dwa konie, w pośpiechu zapinając im popręgi i zakładając
ogłowia, teraz szykowała się do oporządzania trzeciego.
-
Dla ciebie? – zapytał Theo, bez zastanowienia wskakując na swojego bułanka i
mocując sajdak. Mimo rozgardiaszu któraś część jego umysłu zaczęła się
zastanawiać nad imieniem dla wierzchowca.
-
Tak – odparła krótko kobieta, nawet na niego nie spoglądając. Z domu, znów
pędem, przybył Reynevan. Na koszulę zdążył założyć tylko waciak i płaszcz,
kolczugę targał w ręce, a kiedy już stanął obok swojego konia włożył ją do
tobołka zawieszonego przy siodle.
-
Co ty robisz, Rosa? – zapytał, kątem oka dostrzegając, że jeździec ze Świątyni
kończy powoli rozmowę z chłopcem.
-
Szykuję sobie konia – odpowiedziała spokojnie.
-
Po co?
-
Jadę z wami!
-
Nie możesz – powiedział stanowczo, odwracając się w jej stronę. A ona znów
wbiła w niego swój surowy wzrok.
-
Reynevan, przecież mówiłeś, że…
-
Nie myślałem, że to się tak potoczy – przerwał jej. – Musisz zostać w domu.
Okłam ich. Potrafisz. Powiedz, że nas wcale tu nie było. W teorii tylko ty tu
mieszkasz i oni o tym wiedzą.
- No i co? Przecież mogę być u kuzynów, może
wyjechałam, umarłam albo…
-
Proszę cię.
Odwróciła
wzrok, zaciskając drżące usta. Po chwili ściągnęła siodło z grzbietu konia i
wypuściła je na trawę. Theo przyglądał się temu z wysoko uniesionymi brwiami i
zdziwieniem wymalowanym na twarzy. Reynevan głośno westchnął, ale nie drgnął.
Dopiero kiedy ogłowie wylądowało obok kulbaki, podszedł do kobiety i mocno ją uścisnął,
szepcząc do ucha coś, czego elf nie mógł usłyszeć.
A
potem, zupełnie niespodziewanie, mężczyzna odwrócił się i wsiadł na
wierzchowca, od razu ściskając go łydkami do galopu. Theo cicho gwizdnął - on
sam nigdy nie zdołał opanować tej sztuki. Bułanek jednak szybko zrozumiał
powagę sprawy i popędził za drugim koniem. Elf odwrócił się jeszcze przez
ramię, wyciągając na pożegnanie rękę w stronę Rosy. Ale ona nie patrzyła.
Siedziała
na trawie, z twarzą ukrytą w dłoniach, wśród tobołów, siodła i w towarzystwie
nie do końca rozumiejącego co się dzieje wierzchowca. Jeźdźcy w bieli na razie
przeszukiwali inne domy, a chłopiec ściskał wystraszonego burego kota. Theo
wyprostował się w siodle i zwrócił twarz w stronę nieba. O tej całej Świątyni
wiedział tylko tyle, że powstała, by walczyć z „odmieńcami”, czyli innymi
rasami. I ludźmi, którzy je wspierali. Werbowano wprawnych rycerzy, oferowano
im nieopisane skarby, przyodziewano w białe płaszcze i wysyłano w bój.
I
to wszystko przez długość uszu...? Cholera. Dziwni ci ludzie.
Podoba mi się coraz bardziej, ciekawa jestem, co się stanie, dokąd teraz uciekną i co skłoniło Reynevana do tego, by poświęcił spokojnie życie na ratowanie elfa :) No nic czytam dalej :)
OdpowiedzUsuńBidulko, mogłaś poczekać z miesiąc i byś miała wszystkie rozdziały poprawione, udoskonalone w nowe wątki i tak dalej :P
UsuńCo ja zrobię, że się wciągnęłam? :) Przeczytam z przyjemnością i raz jeszcze :P
UsuńOo, jak miło! :P Może jeszcze wyłapiesz jakieś błędy/elementy do poprawienia i dasz mi znać ^^ To zapraszam do czytania, obym nie zanudziła prędko!
Usuń