sobota, 12 maja 2012

Rozdział I


Zastanawiał się, kiedy zgorzknieje tak do końca. Kiedy złość, nienawiść i żal pożrą go od środka, nie pozostawiając nadziei na lepsze jutro. Na jakiekolwiek jutro.
Zastanawiał się. I, jeśli miał być szczery ze samym sobą, bał.
Wpatrzony w letnie granatowe niebo półleżał na kocu, wsparty na otartych od skał i kory łokciach. Noc była bezchmurna, okrągła tarcza księżyca wyzierała sponad szczytów odległych drzew.
Marzył. O tym, by znów być dawnym, zwykłym elfem żyjącym wśród innych w Dolinie. By mieć przy sobie przyjaciół, braci, siostrę… i .
Ale wiedział, że już nigdy nie będzie tak samo. Piękne życie szpiczastouchych istot powoli i stopniowo, ale skutecznie zostało zniszczone przez ludzi. Byli jak rwąca rzeka: wymywali ziemię na zakrętach i zalewali spokojną krainę. Krwią.
Ci, którzy przeżyli ich ciche napaści, godne skrytobójców, zostali skazani na banicję. Dziś artyści, architekci i naukowcy parają się kradzieżami, przestępstwami, morderstwami... by przeżyć. I wśród elfów, słynących z wysokiego progu moralności, zaczęło obowiązywać prawo dżungli.
Zielone oczy Theo zaszły mgłą wspomnień, zmierzając gdzieś w dal, szukając resztek dawnego życia. Odgłosy natury nie docierały do niego, chociaż nocna gra świerszczy nie miała zamiaru ustać.
Przecież niedawno wszystko było normalne, pomyślał. Ledwie pół roku temu niemal codziennie spędzałem noce na polanach pod gołym niebem, wybierałem się na polowania z przyjaciółmi, biegałem z Avią po lesie w gonitwie za sarnami… a teraz? Jestem banitą z łukiem. Historia rodem z ludzkiego Robina Chudego. Ale na szczęśliwe zakończenie się nie zapowiada. Choć, kto wie? Los potrafi płatać figle. Szkoda tylko, że najczęściej niewesołe. I do tego tworzą te bezmyślne historie, jakoby Theovarthurg był krwiożerczym szaleńcem? Swoją drogą, co za obrzydliwe przerobienie mojego imienia. Theovarthurg! Jakbym był co najmniej orkiem. Obrzydlistwo. Elfickie imiona są najpiękniejsze.
Oczy powoli odnalazły się w rzeczywistości. Nietoperz przeleciał nad głową elfa, trzepocząc rozłożystymi skrzydełkami. Theo podniósł się wyżej na łokciach, potarł czoło i rozczochrał włosy. Dotknął palcem szramy na twarzy. Piekła niemiłosiernie – pomimo tego, że została zadana kilka miesięcy temu, nie zdołała się całkowicie zabliźnić, wciąż ropiała i przeszkadzała. Elf jęknął cicho. Doskonale pamiętał tamten dzień…
Westchnął głęboko, podnosząc się z koca. Zwinął go, przypasał liną do czarnego, pokrytego runicznymi znakami kołczana elfickiej roboty. Nawet już nie pamiętał, co znaczyły. Nie bardzo go to obchodziło.
Ruszył przed siebie, z trudem odpychając natrętne myśli i zachowując jak największą czujność. W tych okolicach trudno o bezpieczne schronienie, szczególnie, jeśli jest się elfem. Ścieżka była tak wąska, że schodząc ze skał ledwo ją dostrzegał wśród pojawiającego się gąszczu przypalonych i zwęglonych gałęzi. Usłyszał cichutki, czysty ptasi trel. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nigdzie wśród drzew ruchu. Może to znowu głupi wytwór jego wyobraźni?
Marsz nie był zbyt pasjonujący. Theo nie zatrzymywał się wcale, chciał dojść do murów miasta przed świtem. Potrzebował uzupełnić zapasy, a w spalonym lesie nie było szans na upolowanie nawet muchy. Cisza była wręcz nienaturalna – w miarę oddalania się od płaskiego skalnego szczytu klifu, na którym obozował i gdzie jeszcze kilka żywych istotek się ukryło, coraz rzadziej słychać było nawet świerszcze, które wcześniej tak go denerwowały.
Kilka godzin później stanął przed bramą miasta Verdun. Wziął głęboki oddech, przeciągnął się i postanowił, że jeśli tylko uda mu się dostać do karczmy, to napije się czegokolwiek. Jego zabawowa dusza cierpiała katusze, zmuszana do ciągłego bycia skupionym, poważnym i opanowanym. Poprawił łuk na plecach i wszedł przez otwartą bramę do środka. Strażnicy byli, jak to często bywało w małych, oddalonych od stolicy grodach, pijani. Theo parsknął, zniesmaczony – cesarstwo Ostii było jednym z najbardziej zaborczych krajów i to w głównej mierze jemu elfy zawdzięczają podbicie ich własnego terytorium. Konnej armii może ten kraj nie miał doborowej, jednak piechurzy i szpiedzy byli wyjątkowo sprawni i wyuczeni swego fachu. Długouchy zdecydowanie kojarzyły sobie Ostyjczyków jako ludzi porządnych, sprawnych i podstępnych, dlatego widok strażników – w tym momencie nadających się jedynie do podpierania ścian – jednocześnie odrzucił i zdumiał Theo.
Na krzywo położnych, brudnych ulicach nie można było narzekać na tłok, jedynie zataczający się mężczyźni swoimi dzikimi wybuchami pijackiego śmiechu przerywali panującą ciszę. Domy i kamienice piętrzyły się gęsto, ale prawie nigdzie nie było drzew, trawy, ani nawet ogródków z warzywami.
Elf skrzywił się nieco. Do jego uszu dobiegł właśnie przeciągły jęk dochodzący z ciemnej uliczki. Nienawidził tej części ludzkiej kultury. Na jego szczęście odgłosy szybko ucichły, stłumione muzyką, śmiechami i rozmaitymi okrzykami dochodzącymi z gospody.
- Witam, panie karczmarzu – powiedział z nieco pokrętnym uśmieszkiem, kiedy zamknął za sobą drzwi i pogodził się z dusznym smrodem panującym wewnątrz. — Doprawdyy... – Odchrząknął, usiłując dodać sobie powagi. – Bardzo miło mi zawitać do tej przytulnej gospody. Mógłbym liczyć na jakieś porządne piwo? Piwo, nie szczyny, słyszy pan?
Karczmarz pośpiesznie skinął głową, unosząc ręce w geście pokoju. Elf usiadł na wysokim, obszarpanym krześle przy zabrudzonym blacie i wsparł się na nim rękami, rozglądając po wnętrzu. Krajobraz raczej typowy – szlajający się od ściany do ściany pijani, dający jeszcze radę iść; ci leżący na ziemi, siedzący w kącie i wciągający różnego rodzaju proszki; będący jeszcze przy stole i sączący raz po raz kolejne kufle piwa. Czuli zapewne, jak ich sakwy stają się lżejsze, bo im stadium zalania było bardziej zaawansowane, tym kubki opróżniane wolniej. Theo parsknął z cicha, ale karczmarz właśnie podał mu kufel, więc wyłuskał z kieszeni monetę i wręczył ją gospodarzowi. Ten, zdumiony spokojem przybysza, był jeszcze bardziej zbity z tropu i wyszedł na zaplecze, głośno wciągając powietrze. Elf zmarszczył brwi. Naprawdę dziwni byli ci ludzie…
Z każdym wypitym kuflem coraz mniej istotne stawało się to, jakiej jakości jest piwo. Na początku może nawet smakowało chmielem, potem faktycznie zaczęło przypominać mocz. Ale… po prostu się je piło. I im więcej promili krążyło sobie po organizmie, tym umysł pracował jakoś tak wolniej, a jednocześnie był bardziej skory do podejmowania szybkich decyzji. Głupich decyzji.
Taką właśnie podjął Theo, gdy jakiś chwiejący się na nogach dryblas o pięściach wielkości bochenka chleba zaproponował mu bitkę. Oczywiście, że się zgodził. On, elf, miałby stracić honor odmawiając jakiemuś tam pijakowi? Wstał. Zdziwił się, że nogi nie chcą go słuchać i wszystko pod nimi dziwnie wiruje. Uśmiechnął się głupkowato, chwytając za głowę.
- To ten… ty się bić chciałeś?
- Ano. Ile dajesz?
- Co: ile daję?
- No, na zakład.
- Zakład — powtórzył elf, kiwając głową w zamyśleniu. Zaraz jednak wybuchnął nienaturalnym, głupim śmiechem i trzęsąc ramionami popatrzył tępo na dryblasa, myśląc, że to dowcip. Ten chyba nie miał nastroju do żartów. Odsunął się o krok, rozmasował pięść i zamachnął tak, że Theo pewnie zaryłby głową w podłogę. Ale, na jego szczęście, akurat ten moment wybrały jego nogi, by nie wytrzymać i ugiąć się. W miarę miękko uderzył o podłogę, ale…
- Ja pie… pieprzę! I solę! — wydyszał stojący nad nim dryblas. — Elf!
- Co?
- Elf! Patrzajcie, kamraci! Elf!
Zaraz cała gospoda rozbrzmiała tego typu okrzykami. Theo, zbierając w sobie całą siłę i resztki działającej psychiki, zaczął się czołgać pod stołami ku wyjściu, ale już przy drugim zahaczył o coś i wszystko zwaliło się na niego, zaczynając od garnka po zupie, a kończąc na ostatnim z kufli piwa. Teraz zostawało mu już tylko zakląć i czekać, co się wydarzy.
- Stać! Stójcie w tym momencie! — usłyszał głos, wydzierający się ponad ogólną wrzawę.
- Szłaa dzieweczka do laseczka, do zielonego… barara… do zielonego…
- Zawrzeć gęby i słuchać!
- Ty, a ja znam lepsze! Jest tak: raz mały elfik szedł se drogą, psiaa jegoo mać!
- Kretyni! Pijacy! SŁUCHAJCIE!
- Aż tu krasnolud dorypał mu nogą! Hej, ja to znam!
- Beghełegh…
- Oż ty kurduplu w rzyć trącany, psia…
Ale nagle coś łupnęło bardzo głośno i bardzo porządnie, karczmarz zawył, wszyscy zamilkli. Elf, czołgając się, ruszył najciszej jak potrafił ku otwartym drzwiom. Nagle jednak, tuż przed swoją głową, ujrzał wysokie, czarne oficerki należące zapewne do kogoś równie wysokiego. Uniósł głowę i spojrzał w twarz ukrytą pod kapturem.
- Witam… — wymamrotał, usiłując skupić wzrok na błyszczących wśród cienia brązowych oczach.
- Witam — odparł głos spod kaptura, chwytając go za koszulę i podnosząc.
- Chyba gdzieś po drodze zostawiłem mój honor i odwagę, wie pan? — wybełkotał niewinnym tonem. — Muszę się wrócić. Będą się o mnie martwić.
- Nie sądzę.
I tak po prostu wywlókł elfa z karczmy.

*

- Byłbyś łaskaw — dobiegł do elfa głos dochodzący jakby z oddali— wyjaśnić mi, co ci do twojego małego, pustego łba strzeliło?
Siedział na kamiennych schodach przed zrujnowanym, opuszczonym domem i trzymał się za głowę, szarpiąc rękami za czarne włosy. Pokręcił wszystkim tym przecząco w odpowiedzi, wyglądając przy okazji jakby świeżo co opuścił zakład dla umysłowo chorych. Człowiek w płaszczu głośno westchnął i zapatrzył się gdzieś w dal, ponad rozświetlone pochodniami mury miasta. Po jego wyjściu w karczmie na nowo zaczęło się kotłowanie, ale nikt nie odważył się pójść śladem mężczyzny, który niedawno walnął starostę nogą od stołu tak, że tamten stracił przytomność. Kilka przecznic dalej ten sam człowiek w końcu zdołał przyciągnąć zupełnie niewspółpracującego elfa do w miarę bezpiecznego miejsca. W miarę.
- Jak cię, kretynie, matka nazwała?— zapytał mężczyzna wyjątkowo miłym tonem, kompletnie niepasującym do wypowiadanych słów.
Theo wybełkotał coś nie do końca zrozumiałego w odpowiedzi.  Mężczyzna przejechał dłonią po twarzy, wciąż spoglądając wymownie w górę. Westchnął po raz kolejny, starając się uspokoić.
- Słuchaj mnie, ty mały, głupi i niewykazujący najmniejszych oznak posiadania chociażby najskromniejszych zasobów inteligencji elfie — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Mam mało cierpliwości, szczególnie dla takich, co nie potrafią sobie poradzić nawet w jakiejś zapyziałej karczmie na końcu świata. Już nie zastanawiam się, jak udało ci się spić tym czymś, co podał ci karczmarz. I potem się dowiem, jak się nazywasz. Będę zadawał proste pytania, a ty w odpowiedzi kiwniesz mi głową. Rozumiemy się?
- Mhm.
-  To nie było kiwnięcie. Kiwnij. O, tak. Gratuluję, pierwszy krok za tobą. A teraz czas na pytanie: czy wszystko z tobą w porządku?
Theo po krótkim namyśle zdołał zsumować wszystko to, co odczuwał w ostatnim czasie i co mu się przytrafiło, po czym pokręcił głową przecząco. Mężczyzna nie wiedział, jakich gestów mógłby jeszcze użyć, by wyrazić swoje uczucia. Zrezygnował też ze słów i po prostu skinął na elfa.
- Wstawaj. Nie jestem takim idiotą, by zostawić cię na ulicy. Gdzie zgubiłeś płaszcz? Cholera jasna, jak z dzieckiem! Masz mój. Pewnie będzie za duży, ale nie idziemy na pokaz mody do cesarza.
Zdjął z siebie długi, czarny trencz z wyszytą na plecach srebrną lilią. Theo przyglądał się w milczeniu poczynaniom mężczyzny i po raz kolejny musiał skupić swoje rozbiegane oczy w jednym punkcie, by zapamiętać wygląd wybawcy.
Jego nieco kościstą twarz, pokrytą kilkudniowym już zarostem, otaczały niedługie, ciemnobrązowe włosy, a inteligentne oczy w idealnie orzechowym kolorze spoglądały teraz na elfa. Usta były wąskie, wyrażające obecnie coś na kształt niezadowolenia. Kilka głębokich zmarszczek i pojedyncze siwe włosy świadczyły o tym, że mężczyzna albo dużo przeszedł, albo był starszy niż wskazywało na to wszystko inne. Wyciągnięta dłoń, w której spoczywał płaszcz, była ukryta w czarnej i porządnie wyglądającej rękawicy bez palców. Niebieskie rękawy tuniki w cieńsze, białe paski niknęły co pewien czas pod skórzanymi klamrami podtrzymującymi fragment metalowego nałokietnika. Na tunikę założony był jeszcze jednobarwny waciak bez rękawów, związany bordowym rzemieniem na piersi i ściśnięty pasem ponad biodrami mężczyzny. Tam, gdzie rzemienie były gorzej zawiązane, odsłonięty został fragment srebrnej kolczugi sięgającej do połowy łydek, nieco tylko dłuższej niż waciak. Buty, jak już wcześniej zdołał zauważyć Theo, były czarne i wysokie. I, jak wszystko inne co miał na sobie ten dziwny człowiek, wyjątkowo zadbane.
- Nie gap się tak, tylko wstawaj. Idziemy — zakomenderował sucho, podciągając elfa do pozycji stojącej.
- Do...kąd?
- Do miejsca, w którym będziesz bezpieczny. Czyli daleko, daleko za mury miasta.
- T…ty… chyba źle się czujesz — zabulgotał, krzywiąc się.
- Nie. Ja czuję się doskonale. Stańże na tych nogach! Ciężki jesteś.
W tym momencie elf zaczął się zastanawiać, jakim cudem wcześniej nie zwrócił uwagi na uzbrojenie jegomościa, które teraz, wcale nie tak cicho, pobrzękiwało u pasa. Nosił prosty miecz z wydłużoną, brązową rękojeścią zakończoną czymś, co przypominało posrebrzane zwieńczenie berła. Oprócz tego u jego pasa widniał prosty, nieozdobiony niczym kord oraz błękitny puginał. Przez ramię przewieszone było jeszcze coś w rodzaju szerokiego pokrowca zakładanego na plecy, w którym kryło się pięć zakrzywionych noży do rzucania.
- Ha, ha — burknął elf.
- Boczysz się? — zakpił mężczyzna. — Daj spokój. Jesteś przecież facetem. Chociaż tak sobie myślę, że chłopy z karczmy lepiej by sobie poradzili na twoim miejscu. Skąd możesz wiedzieć, kim jestem? Może twoim wrogiem i właśnie idę cię usiec w ciemnym zakamarku albo odesłać jako niewolnika do którejś ze wschodnich krain? Daleko, daleko za Ostię i Riven, aż do Arnikki?
Elf zadrżał na wspomnienie przed chwilą zlustrowanej broni, ale zaraz spojrzał na twarz obcego, na której malowało się jedynie rozbawienie. I resztki kpiny.
- Właściwie zacząłem sobie zadawać pytanie, po co ja to robię. Bo chyba nie dzięki zdrowemu rozsądkowi? Hej… hej! Nie trać przytomności! Idiotoo, nie! Imbecylu! Idź! Idź przed siebie i nie zatrzymuj się. Powietrze nocy powinno zaraz cię ocucić. A jak nie ono… to porządny cwał na pewno.
- Cwał? — powtórzył z trudem, co bardziej przypominało przeciągły jęk niż pytanie. Czuł, że naprawdę gdzieś daleko porzucił te cechy, które zawsze tak cenił. Niezależność. Męstwo. Opanowanie. I do tego czuł też, że to wszystko skondensowało się, a w okolicach pełni przemieniło nie w wilkołaka, a kroczącego obok mężczyznę w błękitnej tunice.
- Cwał. Czyli taki rodzaj chodu konia, gdy tenże biegnie tak prędko, że w pewnym stadium odrywa wszystkie kopyta na raz od podłoża. Jako ciekawostkę podam, iż cwał jest czterotaktowy. Naprawdę tak kiepsko z edukacją w tych waszych elfickich szkołach?
Theo nie miał siły odpowiedzieć, tylko spojrzał na człowieka z miną wyrażającą coś pomiędzy złością, zażenowaniem oraz myślą, że rozmówca jest większym idiotą niż on sam.
- Nie patrz tak, młokosie. Jesteś już w stanie powiedzieć mi, jak się nazywasz?
- Theo — odrzekł krótko, przelewając uczucia towarzyszące poprzedniej minie do tonu swojego głosu.
- Takie krótkie elfickie imię? Najkrótsze, jakie do tej pory znałem to… Yorshkrunsquarkljolnerstrink*. Nieważne. Mi na imię jest Reynevan.
- Zielarz…
- Co?
- „Reynevan” znaczy „zielarz”.
- Myślałem, że spity człowiek nie myśli o takich rzeczach.
- Człowiek nie. Ale elf tak. I już… prawie… niespity.
Mężczyzna roześmiał się, przechodząc przez bramę. Zdziwiło go, jak szybko elf trzeźwiał. Nie musiał nawet latać w krzaki dziesięć razy, by przypomnieć sobie swoje imię. Nie można było tego samego powiedzieć o strażnikach z Verdun, którzy zdążyli już posnąć na ziemi i nawet tego nie zauważyć. Noc była ciemna, a stojące pod zadaszeniem konie w większości drzemały, trzymając lekko uniesioną jedną z tylnich nóg. Reynevan na moment pozostawił elfa stojącego przed bramą, by zdążył złapać równowagę nim wsiądzie w siodło. Odwiązał swojego karego konia, po czym zaczął szukać wałacha dobrego dla Theo, bo przecież kiedy ten już będzie w stanie myśleć, nie pojadą w jednym siodle. Gdy zabrał się za siodłanie dużego, smukłego, bułanego wierzchowca usłyszał za sobą ciche uderzenie. Konie spięły się nagle i zaczęły strzyc uszami, niektóre niebezpiecznie blisko Reynevana wierzgnęły kopytami i łbami. Mężczyzna odwrócił głowę i zobaczył leżącego na ziemi elfa, który najwyraźniej uznał, że nie warto wyróżniać się z tłumu i przyłączył do śpiących strażników, zapewne nie do końca świadomie. Reynevan uśmiechnął się pod nosem, kręcąc głową. Nie sądził, że te długouche stworzenia są aż w takim stopniu pozbawione poczucia umiaru. Może trafił na wyjątek? Nie wiedział. Ale, z myślą, że pakuje się w spore kłopoty, pociągnął za sobą wierzchowce i ruszył w stronę chwiejnie prezentującego się cienia, który podnosił się ociężale z zakurzonej ziemi.
***
* Yorshkrunsquarkljolnerstrink – to najprawdziwszy autentyk. Pochodzi z książki Silvany de Mari, „Ostatniego Elfa”, którą czytałam już pewien czas temu. Niby nie dla dużych „ludziów”, ale ma niesamowity urok. Wracając do imienia: i tak wszyscy mówili na tego elfa Yorsh.

3 komentarze:

  1. Czytając Prolog myślałam, że mam do czynienia z drętwą, acz pięknie opisaną historią, jednak ten rodziła miło mnie zaskoczył. Nie tylko opisy są tutaj fajne, bo czy może być coś zabawniejszego niż pijany elf?
    Na razie nie oceniam i czytam dalej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapraszam w takim razie do zgłębiania reszty mojego bloga :D Powodzenia!

      Usuń
  2. Zapowiada się bardzo ciekawie, niebanalni bohaterzy.I sposób pisania, który bardzo przypadł mi do gustu.Zaciekawiło mnie i już zabieram się do kolejnego rozdziału :)

    OdpowiedzUsuń