Zastanawiał
się, kiedy zgorzknieje tak do końca. Kiedy złość, nienawiść i żal pożrą go od
środka, nie pozostawiając nadziei na lepsze jutro. Na jakiekolwiek jutro.
Zastanawiał
się. I, jeśli miał być szczery ze samym sobą, bał.
Wpatrzony
w letnie granatowe niebo półleżał na kocu, wsparty na otartych od skał i kory
łokciach. Noc była bezchmurna, okrągła tarcza księżyca wyzierała sponad
szczytów odległych drzew.
Marzył.
O tym, by znów być dawnym, zwykłym elfem żyjącym wśród innych w Dolinie. By
mieć przy sobie przyjaciół, braci, siostrę… i ją.
Ale
wiedział, że już nigdy nie będzie tak samo. Piękne życie szpiczastouchych istot
powoli i stopniowo, ale skutecznie zostało zniszczone przez ludzi. Byli jak rwąca
rzeka: wymywali ziemię na zakrętach i zalewali spokojną krainę. Krwią.
Ci,
którzy przeżyli ich ciche napaści, godne skrytobójców, zostali skazani na
banicję. Dziś artyści, architekci i naukowcy parają się kradzieżami,
przestępstwami, morderstwami... by przeżyć. I wśród elfów, słynących z wysokiego
progu moralności, zaczęło obowiązywać prawo dżungli.
Zielone
oczy Theo zaszły mgłą wspomnień, zmierzając gdzieś w dal, szukając resztek
dawnego życia. Odgłosy natury nie docierały do niego, chociaż nocna gra
świerszczy nie miała zamiaru ustać.
Przecież niedawno wszystko
było normalne, pomyślał. Ledwie pół roku temu niemal codziennie spędzałem noce na polanach pod
gołym niebem, wybierałem się na polowania z przyjaciółmi, biegałem z Avią po
lesie w gonitwie za sarnami… a teraz? Jestem banitą z łukiem. Historia rodem z
ludzkiego Robina Chudego. Ale na szczęśliwe zakończenie się nie zapowiada.
Choć, kto wie? Los potrafi płatać figle. Szkoda tylko, że najczęściej
niewesołe. I do tego tworzą te bezmyślne historie, jakoby Theovarthurg był
krwiożerczym szaleńcem? Swoją drogą, co za obrzydliwe przerobienie mojego
imienia. Theovarthurg! Jakbym był co najmniej orkiem. Obrzydlistwo. Elfickie
imiona są najpiękniejsze.
Oczy
powoli odnalazły się w rzeczywistości. Nietoperz przeleciał nad głową elfa,
trzepocząc rozłożystymi skrzydełkami. Theo podniósł się wyżej na łokciach,
potarł czoło i rozczochrał włosy. Dotknął palcem szramy na twarzy. Piekła
niemiłosiernie – pomimo tego, że została zadana kilka miesięcy temu, nie
zdołała się całkowicie zabliźnić, wciąż ropiała i przeszkadzała. Elf jęknął
cicho. Doskonale pamiętał tamten dzień…
Westchnął
głęboko, podnosząc się z koca. Zwinął go, przypasał liną do czarnego, pokrytego
runicznymi znakami kołczana elfickiej roboty. Nawet już nie pamiętał, co
znaczyły. Nie bardzo go to obchodziło.
Ruszył
przed siebie, z trudem odpychając natrętne myśli i zachowując jak największą
czujność. W tych okolicach trudno o bezpieczne schronienie, szczególnie, jeśli
jest się elfem. Ścieżka była tak wąska, że schodząc ze skał ledwo ją dostrzegał
wśród pojawiającego się gąszczu przypalonych i zwęglonych gałęzi. Usłyszał
cichutki, czysty ptasi trel. Rozejrzał się, ale nie dostrzegł nigdzie wśród
drzew ruchu. Może to znowu głupi wytwór jego wyobraźni?
Marsz
nie był zbyt pasjonujący. Theo nie zatrzymywał się wcale, chciał dojść do murów
miasta przed świtem. Potrzebował uzupełnić zapasy, a w spalonym lesie nie było
szans na upolowanie nawet muchy. Cisza była wręcz nienaturalna – w miarę
oddalania się od płaskiego skalnego szczytu klifu, na którym obozował i gdzie
jeszcze kilka żywych istotek się ukryło, coraz rzadziej słychać było nawet
świerszcze, które wcześniej tak go denerwowały.
Kilka
godzin później stanął przed bramą miasta Verdun. Wziął głęboki oddech,
przeciągnął się i postanowił, że jeśli tylko uda mu się dostać do karczmy, to
napije się czegokolwiek. Jego zabawowa dusza cierpiała katusze, zmuszana do
ciągłego bycia skupionym, poważnym i opanowanym. Poprawił łuk na plecach i
wszedł przez otwartą bramę do środka. Strażnicy byli, jak to często bywało w
małych, oddalonych od stolicy grodach, pijani. Theo parsknął, zniesmaczony –
cesarstwo Ostii było jednym z najbardziej zaborczych krajów i to w głównej
mierze jemu elfy zawdzięczają
podbicie ich własnego terytorium. Konnej armii może ten kraj nie miał
doborowej, jednak piechurzy i szpiedzy byli wyjątkowo sprawni i wyuczeni swego
fachu. Długouchy zdecydowanie kojarzyły sobie Ostyjczyków jako ludzi
porządnych, sprawnych i podstępnych, dlatego widok strażników – w tym momencie
nadających się jedynie do podpierania ścian – jednocześnie odrzucił i zdumiał
Theo.
Na
krzywo położnych, brudnych ulicach nie można było narzekać na tłok, jedynie
zataczający się mężczyźni swoimi dzikimi wybuchami pijackiego śmiechu
przerywali panującą ciszę. Domy i kamienice piętrzyły się gęsto, ale prawie
nigdzie nie było drzew, trawy, ani nawet ogródków z warzywami.
Elf
skrzywił się nieco. Do jego uszu dobiegł właśnie przeciągły jęk dochodzący z
ciemnej uliczki. Nienawidził tej części ludzkiej kultury. Na jego szczęście
odgłosy szybko ucichły, stłumione muzyką, śmiechami i rozmaitymi okrzykami
dochodzącymi z gospody.
-
Witam, panie karczmarzu – powiedział z nieco pokrętnym uśmieszkiem, kiedy
zamknął za sobą drzwi i pogodził się z dusznym smrodem panującym wewnątrz. — Doprawdyy...
– Odchrząknął, usiłując dodać sobie powagi. – Bardzo miło mi zawitać do tej przytulnej
gospody. Mógłbym liczyć na jakieś porządne piwo? Piwo, nie szczyny, słyszy pan?
Karczmarz
pośpiesznie skinął głową, unosząc ręce w geście pokoju. Elf usiadł na wysokim,
obszarpanym krześle przy zabrudzonym blacie i wsparł się na nim rękami,
rozglądając po wnętrzu. Krajobraz raczej typowy – szlajający się od ściany do
ściany pijani, dający jeszcze radę iść; ci leżący na ziemi, siedzący w kącie i
wciągający różnego rodzaju proszki; będący jeszcze przy stole i sączący raz po
raz kolejne kufle piwa. Czuli zapewne, jak ich sakwy stają się lżejsze, bo im
stadium zalania było bardziej zaawansowane, tym kubki opróżniane wolniej. Theo
parsknął z cicha, ale karczmarz właśnie podał mu kufel, więc wyłuskał z
kieszeni monetę i wręczył ją gospodarzowi. Ten, zdumiony spokojem przybysza,
był jeszcze bardziej zbity z tropu i wyszedł na zaplecze, głośno wciągając
powietrze. Elf zmarszczył brwi. Naprawdę dziwni byli ci ludzie…
Z
każdym wypitym kuflem coraz mniej istotne stawało się to, jakiej jakości jest
piwo. Na początku może nawet smakowało chmielem, potem faktycznie zaczęło
przypominać mocz. Ale… po prostu się je piło. I im więcej promili krążyło sobie
po organizmie, tym umysł pracował jakoś tak wolniej, a jednocześnie był
bardziej skory do podejmowania szybkich decyzji. Głupich decyzji.
Taką
właśnie podjął Theo, gdy jakiś chwiejący się na nogach dryblas o pięściach
wielkości bochenka chleba zaproponował mu bitkę. Oczywiście, że się zgodził.
On, elf, miałby stracić honor odmawiając jakiemuś tam pijakowi? Wstał. Zdziwił
się, że nogi nie chcą go słuchać i wszystko pod nimi dziwnie wiruje. Uśmiechnął
się głupkowato, chwytając za głowę.
-
To ten… ty się bić chciałeś?
-
Ano. Ile dajesz?
-
Co: ile daję?
-
No, na zakład.
-
Zakład — powtórzył elf, kiwając głową w zamyśleniu. Zaraz jednak wybuchnął
nienaturalnym, głupim śmiechem i trzęsąc ramionami popatrzył tępo na dryblasa,
myśląc, że to dowcip. Ten chyba nie miał nastroju do żartów. Odsunął się o krok,
rozmasował pięść i zamachnął tak, że Theo pewnie zaryłby głową w podłogę. Ale,
na jego szczęście, akurat ten moment wybrały jego nogi, by nie wytrzymać i
ugiąć się. W miarę miękko uderzył o podłogę, ale…
-
Ja pie… pieprzę! I solę! — wydyszał stojący nad nim dryblas. — Elf!
-
Co?
-
Elf! Patrzajcie, kamraci! Elf!
Zaraz
cała gospoda rozbrzmiała tego typu okrzykami. Theo, zbierając w sobie całą siłę
i resztki działającej psychiki, zaczął się czołgać pod stołami ku wyjściu, ale
już przy drugim zahaczył o coś i wszystko zwaliło się na niego, zaczynając od
garnka po zupie, a kończąc na ostatnim z kufli piwa. Teraz zostawało mu już
tylko zakląć i czekać, co się wydarzy.
-
Stać! Stójcie w tym momencie! — usłyszał głos, wydzierający się ponad ogólną
wrzawę.
-
Szłaa dzieweczka do laseczka, do zielonego… barara… do zielonego…
-
Zawrzeć gęby i słuchać!
-
Ty, a ja znam lepsze! Jest tak: raz mały elfik szedł se drogą, psiaa jegoo mać!
-
Kretyni! Pijacy! SŁUCHAJCIE!
-
Aż tu krasnolud dorypał mu nogą! Hej, ja to znam!
-
Beghełegh…
-
Oż ty kurduplu w rzyć trącany, psia…
Ale
nagle coś łupnęło bardzo głośno i bardzo porządnie, karczmarz zawył, wszyscy
zamilkli. Elf, czołgając się, ruszył najciszej jak potrafił ku otwartym
drzwiom. Nagle jednak, tuż przed swoją głową, ujrzał wysokie, czarne oficerki
należące zapewne do kogoś równie wysokiego. Uniósł głowę i spojrzał w twarz
ukrytą pod kapturem.
-
Witam… — wymamrotał, usiłując skupić wzrok na błyszczących wśród cienia
brązowych oczach.
-
Witam — odparł głos spod kaptura, chwytając go za koszulę i podnosząc.
-
Chyba gdzieś po drodze zostawiłem mój honor i odwagę, wie pan? — wybełkotał
niewinnym tonem. — Muszę się wrócić. Będą się o mnie martwić.
-
Nie sądzę.
I
tak po prostu wywlókł elfa z karczmy.
*
-
Byłbyś łaskaw — dobiegł do elfa głos dochodzący jakby z oddali— wyjaśnić mi, co
ci do twojego małego, pustego łba strzeliło?
Siedział
na kamiennych schodach przed zrujnowanym, opuszczonym domem i trzymał się
za głowę, szarpiąc rękami za czarne włosy. Pokręcił wszystkim tym przecząco w
odpowiedzi, wyglądając przy okazji jakby świeżo co opuścił zakład dla umysłowo
chorych. Człowiek w płaszczu głośno westchnął i zapatrzył się gdzieś w
dal, ponad rozświetlone pochodniami mury miasta. Po jego wyjściu w karczmie na
nowo zaczęło się kotłowanie, ale nikt nie odważył się pójść śladem mężczyzny,
który niedawno walnął starostę nogą od stołu tak, że tamten stracił
przytomność. Kilka przecznic dalej ten sam człowiek w końcu zdołał przyciągnąć
zupełnie niewspółpracującego elfa do w miarę bezpiecznego miejsca. W miarę.
-
Jak cię, kretynie, matka nazwała?— zapytał mężczyzna wyjątkowo miłym tonem,
kompletnie niepasującym do wypowiadanych słów.
Theo
wybełkotał coś nie do końca zrozumiałego w odpowiedzi. Mężczyzna przejechał dłonią po twarzy, wciąż
spoglądając wymownie w górę. Westchnął po raz kolejny, starając się uspokoić.
-
Słuchaj mnie, ty mały, głupi i niewykazujący najmniejszych oznak posiadania
chociażby najskromniejszych zasobów inteligencji elfie — wycedził przez
zaciśnięte zęby. — Mam mało cierpliwości, szczególnie dla takich, co nie
potrafią sobie poradzić nawet w jakiejś zapyziałej karczmie na końcu świata.
Już nie zastanawiam się, jak udało ci się spić tym czymś, co podał ci
karczmarz. I potem się dowiem, jak się nazywasz. Będę zadawał proste pytania, a
ty w odpowiedzi kiwniesz mi głową. Rozumiemy się?
-
Mhm.
-
To nie było kiwnięcie. Kiwnij. O, tak.
Gratuluję, pierwszy krok za tobą. A teraz czas na pytanie: czy wszystko z tobą
w porządku?
Theo
po krótkim namyśle zdołał zsumować wszystko to, co odczuwał w ostatnim czasie i
co mu się przytrafiło, po czym pokręcił głową przecząco. Mężczyzna nie
wiedział, jakich gestów mógłby jeszcze użyć, by wyrazić swoje uczucia.
Zrezygnował też ze słów i po prostu skinął na elfa.
-
Wstawaj. Nie jestem takim idiotą, by zostawić cię na ulicy. Gdzie zgubiłeś
płaszcz? Cholera jasna, jak z dzieckiem! Masz mój. Pewnie będzie za duży, ale
nie idziemy na pokaz mody do cesarza.
Zdjął
z siebie długi, czarny trencz z wyszytą na plecach srebrną lilią. Theo przyglądał
się w milczeniu poczynaniom mężczyzny i po raz kolejny musiał skupić swoje
rozbiegane oczy w jednym punkcie, by zapamiętać wygląd wybawcy.
Jego
nieco kościstą twarz, pokrytą kilkudniowym już zarostem, otaczały niedługie,
ciemnobrązowe włosy, a inteligentne oczy w idealnie orzechowym kolorze
spoglądały teraz na elfa. Usta były wąskie, wyrażające obecnie coś na kształt
niezadowolenia. Kilka głębokich zmarszczek i pojedyncze siwe włosy świadczyły
o tym, że mężczyzna albo dużo przeszedł, albo był starszy niż wskazywało
na to wszystko inne. Wyciągnięta dłoń, w której spoczywał płaszcz, była ukryta
w czarnej i porządnie wyglądającej rękawicy bez palców. Niebieskie rękawy
tuniki w cieńsze, białe paski niknęły co pewien czas pod skórzanymi klamrami
podtrzymującymi fragment metalowego nałokietnika. Na tunikę założony był
jeszcze jednobarwny waciak bez rękawów, związany bordowym rzemieniem na piersi
i ściśnięty pasem ponad biodrami mężczyzny. Tam, gdzie rzemienie były gorzej
zawiązane, odsłonięty został fragment srebrnej kolczugi sięgającej do połowy
łydek, nieco tylko dłuższej niż waciak. Buty, jak już wcześniej zdołał zauważyć
Theo, były czarne i wysokie. I, jak wszystko inne co miał na sobie ten dziwny
człowiek, wyjątkowo zadbane.
-
Nie gap się tak, tylko wstawaj. Idziemy — zakomenderował sucho, podciągając
elfa do pozycji stojącej.
-
Do...kąd?
-
Do miejsca, w którym będziesz bezpieczny. Czyli daleko, daleko za mury miasta.
-
T…ty… chyba źle się czujesz — zabulgotał, krzywiąc się.
-
Nie. Ja czuję się doskonale. Stańże na tych nogach! Ciężki jesteś.
W
tym momencie elf zaczął się zastanawiać, jakim cudem wcześniej nie zwrócił
uwagi na uzbrojenie jegomościa, które teraz, wcale nie tak cicho, pobrzękiwało
u pasa. Nosił prosty miecz z wydłużoną, brązową rękojeścią zakończoną czymś, co
przypominało posrebrzane zwieńczenie berła. Oprócz tego u jego pasa widniał
prosty, nieozdobiony niczym kord oraz błękitny puginał. Przez ramię
przewieszone było jeszcze coś w rodzaju szerokiego pokrowca zakładanego na
plecy, w którym kryło się pięć zakrzywionych noży do rzucania.
- Ha, ha —
burknął elf.
-
Boczysz się? — zakpił mężczyzna. — Daj spokój. Jesteś przecież facetem. Chociaż
tak sobie myślę, że chłopy z karczmy lepiej by sobie poradzili na twoim
miejscu. Skąd możesz wiedzieć, kim jestem? Może twoim wrogiem i właśnie idę cię
usiec w ciemnym zakamarku albo odesłać jako niewolnika do którejś ze wschodnich
krain? Daleko, daleko za Ostię i Riven, aż do Arnikki?
Elf
zadrżał na wspomnienie przed chwilą zlustrowanej broni, ale zaraz spojrzał na
twarz obcego, na której malowało się jedynie rozbawienie. I resztki kpiny.
-
Właściwie zacząłem sobie zadawać pytanie, po co ja to robię. Bo chyba nie
dzięki zdrowemu rozsądkowi? Hej… hej! Nie trać przytomności! Idiotoo, nie!
Imbecylu! Idź! Idź przed siebie i nie zatrzymuj się. Powietrze nocy powinno
zaraz cię ocucić. A jak nie ono… to porządny cwał na pewno.
-
Cwał? — powtórzył z trudem, co bardziej przypominało przeciągły jęk niż
pytanie. Czuł, że naprawdę gdzieś daleko porzucił te cechy, które zawsze tak
cenił. Niezależność. Męstwo. Opanowanie. I do tego czuł też, że to wszystko
skondensowało się, a w okolicach pełni przemieniło nie w wilkołaka, a
kroczącego obok mężczyznę w błękitnej tunice.
-
Cwał. Czyli taki rodzaj chodu konia, gdy tenże biegnie tak prędko, że w pewnym
stadium odrywa wszystkie kopyta na raz od podłoża. Jako ciekawostkę podam, iż
cwał jest czterotaktowy. Naprawdę tak kiepsko z edukacją w tych waszych
elfickich szkołach?
Theo
nie miał siły odpowiedzieć, tylko spojrzał na człowieka z miną wyrażającą coś
pomiędzy złością, zażenowaniem oraz myślą, że rozmówca jest większym idiotą niż
on sam.
- Nie patrz
tak, młokosie. Jesteś już w stanie powiedzieć mi, jak się nazywasz?
- Theo —
odrzekł krótko, przelewając uczucia towarzyszące poprzedniej minie do tonu
swojego głosu.
- Takie
krótkie elfickie imię? Najkrótsze, jakie do tej pory znałem to…
Yorshkrunsquarkljolnerstrink*. Nieważne. Mi na imię jest Reynevan.
- Zielarz…
- Co?
- „Reynevan”
znaczy „zielarz”.
- Myślałem,
że spity człowiek nie myśli o takich rzeczach.
- Człowiek
nie. Ale elf tak. I już… prawie… niespity.
Mężczyzna
roześmiał się, przechodząc przez bramę. Zdziwiło go, jak szybko elf trzeźwiał. Nie
musiał nawet latać w krzaki dziesięć razy, by przypomnieć sobie swoje imię. Nie
można było tego samego powiedzieć o strażnikach z Verdun, którzy zdążyli już
posnąć na ziemi i nawet tego nie zauważyć. Noc była ciemna, a stojące pod
zadaszeniem konie w większości drzemały, trzymając lekko uniesioną jedną z
tylnich nóg. Reynevan na moment pozostawił elfa stojącego przed bramą, by
zdążył złapać równowagę nim wsiądzie w siodło. Odwiązał swojego karego konia,
po czym zaczął szukać wałacha dobrego dla Theo, bo przecież kiedy ten już
będzie w stanie myśleć, nie pojadą w jednym siodle. Gdy zabrał się za siodłanie
dużego, smukłego, bułanego wierzchowca usłyszał za sobą ciche uderzenie. Konie
spięły się nagle i zaczęły strzyc uszami, niektóre niebezpiecznie blisko Reynevana
wierzgnęły kopytami i łbami. Mężczyzna odwrócił głowę i zobaczył leżącego na
ziemi elfa, który najwyraźniej uznał, że nie warto wyróżniać się z tłumu i
przyłączył do śpiących strażników, zapewne nie do końca świadomie. Reynevan
uśmiechnął się pod nosem, kręcąc głową. Nie sądził, że te długouche stworzenia
są aż w takim stopniu pozbawione poczucia umiaru. Może trafił na wyjątek? Nie
wiedział. Ale, z myślą, że pakuje się w spore kłopoty, pociągnął za sobą
wierzchowce i ruszył w stronę chwiejnie prezentującego się cienia, który
podnosił się ociężale z zakurzonej ziemi.
***
* Yorshkrunsquarkljolnerstrink – to najprawdziwszy autentyk. Pochodzi z książki Silvany de Mari, „Ostatniego Elfa”, którą czytałam już pewien czas temu. Niby nie dla dużych „ludziów”, ale ma niesamowity urok. Wracając do imienia: i tak wszyscy mówili na tego elfa Yorsh.
* Yorshkrunsquarkljolnerstrink – to najprawdziwszy autentyk. Pochodzi z książki Silvany de Mari, „Ostatniego Elfa”, którą czytałam już pewien czas temu. Niby nie dla dużych „ludziów”, ale ma niesamowity urok. Wracając do imienia: i tak wszyscy mówili na tego elfa Yorsh.
Czytając Prolog myślałam, że mam do czynienia z drętwą, acz pięknie opisaną historią, jednak ten rodziła miło mnie zaskoczył. Nie tylko opisy są tutaj fajne, bo czy może być coś zabawniejszego niż pijany elf?
OdpowiedzUsuńNa razie nie oceniam i czytam dalej.
Zapraszam w takim razie do zgłębiania reszty mojego bloga :D Powodzenia!
UsuńZapowiada się bardzo ciekawie, niebanalni bohaterzy.I sposób pisania, który bardzo przypadł mi do gustu.Zaciekawiło mnie i już zabieram się do kolejnego rozdziału :)
OdpowiedzUsuń