sobota, 19 maja 2012

Rozdział X

     Zwolniła dopiero wtedy, gdy zmusiło ją do tego zmęczenie klaczy. Jej urywany oddech i mokra od potu szyja sprawiły, że Maria przypomniała sobie wreszcie o całym świecie. Podniecenie i ekscytacja odeszły. Pozostała pustka, którą wypełniało dyszenie konia i płynący przez las zapach żywicy. Dziewczyna rozejrzała się, odgarniając jedną ręką mokre od potu włosy. Była gdzieś pośród iglastych drzew, tylko tyle wiedziała. Wokół piętrzyły się wysokie sosny, a kopyta klaczy uderzały rytmicznie o igły wyściełające ścieżkę.
Zachciało jej się płakać. Było to takie zwykłe, ludzkie pragnienie, które ona sama odczuwała stosunkowo często. Łzy jednak nie miały zwyczaju opuszczać jej oczu: błękit tęczówek jedynie zaczynał się szklić, kłujący ból ściskał gardło, smutek rozpierał serce. Ale Maria, w całej swojej wewnętrznej wrażliwości, nie potrafiła płakać. Nie wiedziała, czym było to spowodowane – po prostu nie potrafiła.
Zdenerwowana ściągnęła wodze bezimiennego wierzchowca. Nigdy nie myślała nad tym, jak nazywać zwierzęta i czy w ogóle to robić. Klacz była szkapą, wszelkie psy- burkami, koty zaś mruczkami i na tym zazwyczaj się kończyło. Nawet jeśli by chciała nadać któremuś imię, jaki by to miało sens? Prędzej czy później wszyscy by zapomnieli, jak w ogóle brzmiało.
Maria wciągnęła w nozdrza chłodne powietrze nocy. Widziała, jak pot klaczy powoli paruje, tworząc w powietrzu delikatne zawirowania białej mgiełki. Zrobiło się jej zimno. Przez moment miała ochotę wracać, jednak dość szybko odegnała od siebie tę myśl. Nie, nie powróci do domu, cokolwiek by się nie działo. W końcu podjęła decyzję i będzie robić wszystko, co potrafi, by znaleźć sobie miejsce.
Albo zamarznie. Z dwojga złego, lepsze to niż codzienna praca w polu i samotne, bezsenne noce.
*

- No to jak? Zostaniesz moim osobistym ochroniarzem?
- Nie.
- No, książę… nie żartuj sobie.
- Nie, Theo. Ja idę w swoją stronę, ty idziesz w swoją.
Jofre patrzył na elfa beznamiętnym spojrzeniem, uśmiechając się kątem ust. Było mu wszystko jedno, jak bardzo smutny będzie jego towarzysz. W zasadzie to wszyscy zgromadzeni byli mu obojętni. Natomiast, co dziwne, on zdawał się być ich ostatnią nadzieją. Nie bardzo pojmował dlaczego, ale wpatrywali się w niego jak stadko młodych, bezradnych wilczków. Że niby co? Ma być ich przywódcą? Niedoczekanie.
Idalia przestała się odzywać po dwóch dniach wspólnego obozowania. Książę tego również nie rozumiał. Kiedy przestała mówić bez przerwy, przestała go również irytować, a niebezpieczeństwo polubienia poetki zdawało się nieuniknione. Póki co, Jofre bronił się rękami i nogami przed jakimikolwiek sympatycznymi myślami w stosunku do niej, jednak nie potrafił wykluczyć pewnych zmian w przyszłości.
- Ale dlaczego? – jęknął niezadowolony Theo, powróciwszy do poprzedniego tematu. Przy okazji pocierał w zamyśleniu nieco zbyt zarośnięty podbródek.
Książę milczał: uważał odpowiedź za zbędną. Mierzył jedynie elfa poważnym wzrokiem, dopóki ten nie odpuścił i nie zajął się pakowaniem do skórzanej torby swoich rzeczy. W zasadzie w jego posiadaniu znajdowała się tylko pomięta kartka pełna naszkicowanych węglem rysunków, orle piórko i parę innych, równie zbędnych przedmiotów. Cienki grot złamanej strzały błyszczał w świetle księżyca, kiedy usiłował go bezpiecznie umieścić wewnątrz tobołu.
- Wobec tego… jakie masz plany, książę? – zainteresował się Ramón, oglądając swoje spękane od zimna dłonie. Nawet żar lekko tlącego się ogniska nie mógł ochronić przed mrozem nocy.
- Pojadę do najbliższego miasta – odparł krótko Jofre, zakładając ręce za głowę i kładąc się na plecach.
- A potem?
- Potem…– Książę rzucił krótkie spojrzenie na siostrę, urywając na moment. Nie chciał, aby go słyszała. – Potem się zobaczy.
Nikt nic nie powiedział. Idalia uśmiechała się nieprzytomnie, zapatrzona gdzieś w dal. Nikt tak  naprawdę nie wiedział, co siedzi w jej głowie, a humory poetki zmieniały się jak pogoda na wybrzeżu. Zazwyczaj wyglądała na przeszczęśliwą, uśmiechała się i poprawiała wszystkim nastrój, śpiewając. Ale w momentach takich jak ten zdawała się być zupełnie inną osobą. W pojmowaniu Jofre musiała być to wina kiepskiego towarzystwa, które po kilku dniach wspólnego obozowania i snucia planów zaczęło być nużące i ogólnie denerwujące.
Książę ułożył sobie pod głową zmięty płaszcz, po czym obrócił się na bok i zamknął oczy. Nikomu nie chciało się śmiać, rozmawiać, opowiadać jakichkolwiek historii z przeszłości. Jedynie Grellin i Shemar nocami nie spali, gawędząc i zapisując na obszernych zwojach pożółkłego papieru coś, co zwykli uparcie nazywać „scenariuszem”.

Tego wieczora sen zmógł wszystkich obozujących w nadzwyczaj szybkim tempie. Na ziemi szumiały opadłe liście, gdzieniegdzie jeże wyglądały spod nich zmęczonymi czarnymi oczkami. Oprócz miarowych oddechów słychać było tylko cichutkie pochrapywanie Leithe, która spała bezpiecznie pomiędzy Ramónem a Idalią. Z niewiadomych przyczyn dziewczynka obraziła się na swojego brata, którego i to specjalnie nie obeszło.
Cicha pieśń lasu niosła się razem z wiatrem, kojąc i niepokojąc jednocześnie. Jedynie otwarte oczy Theo lśniły w ciemnościach, lustrując granatowe niebo zasnute szarą mgiełką chmur. Elf nie cierpiał na bezsenność, ale kiedy zbyt dużo myślał, głowa zamieniała mu się w istny kocioł. Nie mógł skupić się po prostu na tym, by zamknąć oczy, okryć się kocem i zasnąć. Miał nadmierną tendencję do popadania w wieczorną melancholię tylko po to, by wraz z nadejściem ranka wstać z jeszcze szerszym (i nieraz głupszym) uśmiechem niż zwykle.
Zazwyczaj jego głowę zajmował chronologiczny ciąg wspomnień, które nie dawały o sobie zapomnieć. Cóż, na tym w końcu polegała magia pamięci. Dla niego raczej przekleństwo, które bolało coraz bardziej jego biedne, wrażliwe, elfie serce.
Tej nocy nurtował go sens pytania, zadanego w jednym z pierwszych dni znajomości z Reynevanem. Żołnierz siedział wówczas na ganku domu w Hayleybae i patrzył na zachodzące słońce, z zamyśleniem pocierając ciemny zarost na szczęce. Theo doskonale pamiętał wyraz jego brązowych oczu, gdy pytał całkowicie poważnie: „Elf, ty jesteś taki głupi, czy tylko udajesz?”.
Tak, trafne pytanie, stwierdził teraz w duchu Theo. Raz na jakiś czas potrafię pokazać swoją inteligencję, ale dla wielu… zaraz, dla wszystkich… zachowuję się jak dzieciak. Przecież jestem tak bezsensownie skonstruowaną istotą, że gdyby ktokolwiek inny znalazł się w moim ciele i posiadał chociaż resztki dobrego smaku, z litości popełniłby samobójstwo. W sumie… czemu nie?
Ręka powoli powędrowała do złotej rękojeści sztyletu, odnajdując chłód jego stali. Jeśli tylko by go wbił… nie byłoby już odwrotu. Święty spokój spłynąłby na niego jak błogosławieństwo, kończąc wreszcie wszystkie beznadziejne sprawy, które zaczął. Zadrżał, czując przeszywający go dreszcz strachu i napięcia.
Elfy nie miałyby jak go odnaleźć i skazać na bardziej dotkliwą karę. Theo uśmiechnął się smutno, kąciki jego ust zadrżały. Doskonale pamiętał wrzaski, które posłała za nim jedna z bardziej złośliwych elfek, gdy tylko zauważyła ucieczkę. Gdyby nie szybka reakcja Ramóna to obietnica wydłubania oczu, wykręcenia głowy i nasikania do szyi zapewne zostałaby spełniona prędzej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
 Nie musiałby się ukrywać. Nie musiałby szukać Reynevana, szukać u niego przebaczenia i litości. Nie musiałby pokutować dłużej za wszystkie grzechy, jakie zdołał do tej pory popełnić, ani naprawiać żadnych głupstw, które udało mu się zrobić.
Mógłby po prostu umrzeć.
Palce zacisnęły się mocno na głowni. Tkanina tuniki cicho zaszeleściła, kiedy uniósł puginał nad swoją pierś, obserwując zielonymi oczami drżenie dłoni.
Mógłby to wszystko zakończyć… Teraz.
Pewnie, że mógłby.
Jasne. Gdybym tylko nie był takim tchórzem, pomyślał, przywołując na twarz gorzki uśmiech, który po chwili zamienił się w rozpaczliwe zacięcie. Z drugiej strony… aby żyć, też trzeba mieć odwagę. Śmiem twierdzić, że nawet więcej.
Wydał z siebie głośne westchnienie, kiedy wyprostowana ręka opadła z powrotem na trawę, a sztylet potoczył się kilka centymetrów w bok.
- Litości... – jęknął podirytowany. – Chciałbym chociaż raz w życiu wiedzieć, czego chcę.

*

Nie zauważyli siebie nawzajem, gdy bezszelestnie wstawali z koców, pocierając zmęczone oczy. Idalia ruszyła na zachód, Theo na wschód. Oboje chcieli dojść do źródła, które biło kilkadziesiąt metrów od ich obozowiska, pachnąc świeżością i skałami. Dlaczego więc poszli w zupełnie innym kierunku?
Gnało ich tak Przeznaczenie. Raz przywołane, nie chciało odpuszczać. Postanowiło sobie, że doprowadzi ich tam, gdzie powinni się znaleźć. W odpowiedni czas i miejsce. Wszystkich. Co prawda spoglądało ukradkiem z nieskrywaną niechęcią na zwiniętego w kulkę Grellina, ale po namyśle stwierdziło, że da szansę każdemu, bez wyjątku. Otarło pot z czoła i obserwowało wszystko z góry.

*

Szelest liści nie był jedynym dźwiękiem, jaki Idalia mogła usłyszeć pośród tej jesiennej nocy. Las nie spał, żył swoim własnym życiem, zaskakując jej wyczulone zmysły na każdym kroku. Uśmiechała się delikatnie, z zauroczeniem wypisanym w błękitnych oczach, przemierzając ścieżkę lekkim krokiem. W samotności uwielbiała udawać, że jest piękną elfką… może czarodziejką? Że nosi białą, długą suknię, a jej włosy lśnią, spływając gładkimi strumieniami po ramionach i plecach.
Nie potrzebowała snów, by stawać się kim tylko by zapragnęła. Doskonale znała magię wyobraźni, czuła jej moc, a co najważniejsze – potrafiła jej używać. Najsmutniejszy w tym wszystkim był powrót do rzeczywistości. Do rzeczywistości, w której była tylko Idalią, nikim więcej. Nie mogła poszczycić się czarami ani niewysłowionym pięknem. Owszem, była ładna, nawet bardzo. Ale w swoim własnym mniemaniu nie na tyle, by kogokolwiek zainteresować czy chociażby natchnąć do napisania najprostszej pieśni. Była jedna rzecz, którą mogłaby się śmiało pochwalić – pochodzenie. Ale kogo ono w dzisiejszych czasach interesowało?
Nikogo. Więc i sama Ida postanowiła o tym zapomnieć, rozpoczynając nowe życie, choć w pamięci pozostały jej mgliste wspomnienia dawnych dni. Krocząc do źródła, bacznie obserwowała każdy ruch, układając sobie w myślach nową balladę, której była bohaterką. Zawsze tak robiła. Nie pozwalała wyobraźni odpoczywać, jakby bała się, że przestanie działać. Wiecznie ją trenowała, uparcie i ciągle, nieprzerwanie.
Kroki ucichły, gdy gwałtownie się zatrzymała. Zmierzała napić się wody, a strumień wypływał ze skały znajdującej się w maleńkiej dolince, która dziś mogłaby skojarzyć się z miejscem upadku meteorytu. Wgłębienie pełne nierówności, brył ziemi i zróżnicowanych kolonii mszaków. Jednak gdyby dziwna dolina wyglądała tak, jak ostatnio, Ida bez namysłu podbiegłaby do źródła i nabrała wody w dłonie, ciesząc się świeżością napoju. Jednak coś ją tknęło, gdy z zaniepokojeniem omiotła cały parów, naprężając bezwiednie wszystkie mięśnie swojego drobnego ciała.
W dole ktoś klęczał. Księżyc oświetlał swoim światłem biel długiego okrycia spoczywającego na ramionach szczupłej, wysokiej postaci. Niewątpliwie była to kobieta… niewątpliwie niezwykła.
Ale co tu robi? Kim jest? Dlaczego roztacza wokół tak nietypową aurę, a jej ramiona... one drżą…! Jakby z wysiłku.
Idalia poczuła, jak mocno bije jej własne serce, gorąca krew przepływa przez żyły i tętnice, a skronie gwałtownie pulsują. Chłonęła wzrokiem magiczną scenę, pragnąc wychwycić najdrobniejszy szczegół. Zaraz jednak poczuła, jak ekscytacja grzecznie ustępuje miejsca przerażeniu. Ono zaś bez wahania ścisnęło gardło Idalii, sprawiając, że upadła na kolana, trzymając się za serce.
Krew pociekła drobnym strumieniem po dłoni kapłanki w bieli. Stalowy blask oświetlił chropowatą powierzchnię kamienia, ujawniając najdrobniejsze nawet nierówności. Kobieta uniosła powoli głowę, ruchem pełnym wrodzonej dumy i powagi. Na jej gładkiej, smukłej twarzy o szpiczastym nosie malowało się bezgraniczne skupienie. Wąskie, srebrne oczy lśniły blaskiem gwiazd, gdy spoglądała w niebo, zamyślona. Idalią wstrząsnął dreszcz, kiedy po raz kolejny spojrzała na dłoń kapłanki. Czerwone, gęste krople powoli sunęły po jej skórze tylko po to, by po chwili z niemal niedosłyszalnym pluskiem skapnąć na skałę. Na wierzchu idealnie wyprofilowanej dłoni coraz mocniejszym światłem bił nietypowy znak. Kilka łagodnych linii łączyło się w kształtne, przecinające się nawzajem księżyce, a krew na kamieniu usilnie je naśladowała, samoistnie się przemieszczając, niczym lustrzane odbicie.
Czerwień krwi mieszała się z szafirem i, na moment zamieniwszy w fiolet, całkiem ustępowała kolorowi, który od wieków przypisany był bogom – czystemu błękitowi.
Ukryta w krzakach poetka poczuła, że nie ma sił dłużej tego oglądać. Wiedziała, że jest to dziwny rytuał, dostrzegała jego zagrożenie. Kiedy przerażenie na moment odeszło, na początku chciała patrzyć, pragnęła, aby te chwile nigdy się nie skończyły. Teraz do jej umysłu wkradała się bojaźń, ale nie panika – zwykły strach przed czymś nieznanym, groźnym. Idalia nie pojmowała, co ów obrzęd ma na celu. Była tego ciekawa, ale dociekliwość po raz pierwszy zaczynała w niej przegrywać ze zdrowym rozsądkiem. Chciała odejść, tak bardzo chciała…
Nie mogła.
Przed oczami, znów jakby we mgle, ujrzała obojętną twarz, otoczoną jaśniutkimi blond włosami, o oczach błękitnych jak jej własne. Pośród loków srebrzył się wąski diadem po brzegi wypełniony szlachetnymi kamieniami. Poetka widziała wypisaną na swojej twarzy bezradność, która towarzyszyła jej przez cały czas, kiedy została odprawiona jednym krótkim gestem. Do widzenia? Mamo… Żartujesz…? Tak, mała Ida płakała. Krzyczała, nie mogąc uwierzyć w to, co zostało jej powiedziane. Nie chciała odchodzić. Dlaczego, mamo…? Ach, polityka. Wszyscy doskonale znamy to słowo. Polityka tamtego dnia zgarnęła miłość z domu. Miłość odeszła razem z Idalią, cichutko popłakując. A co niby miała zrobić? Udawać, że nic się nie stało? Pozostać pośród tamtych bogaczy z dworu, którzy za jedyną wartość uznawali złoto? Nie, nie tak zwykła postępować. Właśnie wtedy Miłość postanowiła wówczas poważnie porozmawiać z Przeznaczeniem. Ono zaś musiało długo myśleć, nim wreszcie zrobiło pierwszy poważny ruch.
 Nagle kapłanka przylgnęła do ziemi, przykładając do skały znak na dłoni. Błękitny blask przeciął niebo niczym piorun, rozbijając skałę na pół. Woda zmieszała się z krwią, ciszę przerwały słowa kobiety wypowiedziane półgłosem, kiedy wstawała, zadowolona z wykonanego zadania.
 - Matko naturo, matko ziemio. Moja matko. Uczyniłam, coś mi nakazała. Stało się, co się miało stać. Przerwałam milczenie. Wreszcie. – Jej głos był melodyjny, lecz niesamowicie chłodny i ostry. Kojarzył się z doskonale wykonanym mieczem, którego nic nie złamie.
Biała suknia powiewała za nią, gdy oddalała się eleganckim krokiem gdzieś w głąb lasu. Delikatnie podkręcony kosmyk blond włosów uciekł spod kaptura, który zdążyła zarzucić na głowę. Jej kroki pozostawiały przez pewien czas błękitne tropy, ale potem znikły – zarówno ślady jej stóp, jak i ona sama.
Idalia znów poczuła rwący, piekący ból w ramieniu. Zobaczyła, jak na polanę wchodzi wystraszony długouchy, jak ogląda pozostałości po kamieniu. Odejdź, nie zbliżaj się, chciała mu powiedzieć. Nie miała sił. W końcu ją zauważył, podbiegł z przestrachem, chwycił w ramiona i potrząsnął sparaliżowanym ciałem.
- Idalia? Idalia! Odezwij się… – wymamrotał zszokowany. – No proszę… Byłaś tu? Widziałaś wszystko?
Skinęła głową, spoglądając nieprzytomnie na twarz elfa. Nic nie czuł? Nic nie rozumiał? Przecież… przecież to tak boli.
- No nie… Nie trać mi przytomności… Jak ja cię zaniosę do obozu? Wyglądam ci na siłacza?! No nie! Zbieraj się… Wstawaj… Idalia…!
Nie słuchała. Jej oczy powoli się zamknęły, a Theo stał w miejscu, przeklinając się po raz kolejny. Szybko mu się to jednak znudziło. Z trudem podniósł poetkę z liści wyściełających ścieżkę, po czym  ruszył w stronę – jak mu się zdawało – obozu.
Przeznaczenie uśmiechnęło się do siebie delikatnie i zatarło ręce.
To jest wasz dzień!, ucieszyło się niezmiernie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz