Zwolniła dopiero
wtedy, gdy zmusiło ją do tego zmęczenie klaczy. Jej urywany oddech i mokra od
potu szyja sprawiły, że Maria przypomniała sobie wreszcie o całym świecie.
Podniecenie i ekscytacja odeszły. Pozostała pustka, którą wypełniało dyszenie
konia i płynący przez las zapach żywicy. Dziewczyna rozejrzała się, odgarniając
jedną ręką mokre od potu włosy. Była gdzieś pośród iglastych drzew, tylko tyle
wiedziała. Wokół piętrzyły się wysokie sosny, a kopyta klaczy uderzały
rytmicznie o igły wyściełające ścieżkę.
Zachciało jej się płakać. Było to takie
zwykłe, ludzkie pragnienie, które ona sama odczuwała stosunkowo często. Łzy
jednak nie miały zwyczaju opuszczać jej oczu: błękit tęczówek jedynie zaczynał
się szklić, kłujący ból ściskał gardło, smutek rozpierał serce. Ale Maria, w
całej swojej wewnętrznej wrażliwości, nie potrafiła płakać. Nie wiedziała, czym
było to spowodowane – po prostu nie potrafiła.
Zdenerwowana ściągnęła wodze bezimiennego
wierzchowca. Nigdy nie myślała nad tym, jak nazywać zwierzęta i czy w ogóle to
robić. Klacz była szkapą, wszelkie psy- burkami, koty zaś mruczkami i na tym
zazwyczaj się kończyło. Nawet jeśli by chciała nadać któremuś imię, jaki by to
miało sens? Prędzej czy później wszyscy by zapomnieli, jak w ogóle brzmiało.
Maria wciągnęła w nozdrza chłodne
powietrze nocy. Widziała, jak pot klaczy powoli paruje, tworząc w powietrzu
delikatne zawirowania białej mgiełki. Zrobiło się jej zimno. Przez moment miała
ochotę wracać, jednak dość szybko odegnała od siebie tę myśl. Nie, nie powróci
do domu, cokolwiek by się nie działo. W końcu podjęła decyzję i będzie robić
wszystko, co potrafi, by znaleźć sobie miejsce.
Albo zamarznie. Z dwojga złego, lepsze to
niż codzienna praca w polu i samotne, bezsenne noce.
*
- No to jak? Zostaniesz moim osobistym
ochroniarzem?
- Nie.
- No, książę… nie żartuj sobie.
- Nie, Theo. Ja idę w swoją stronę, ty
idziesz w swoją.
Jofre patrzył na elfa beznamiętnym
spojrzeniem, uśmiechając się kątem ust. Było mu wszystko jedno, jak bardzo
smutny będzie jego towarzysz. W zasadzie to wszyscy zgromadzeni byli mu
obojętni. Natomiast, co dziwne, on zdawał się być ich ostatnią nadzieją. Nie
bardzo pojmował dlaczego, ale wpatrywali się w niego jak stadko młodych,
bezradnych wilczków. Że niby co? Ma być ich przywódcą? Niedoczekanie.
Idalia przestała się odzywać po dwóch
dniach wspólnego obozowania. Książę tego również nie rozumiał. Kiedy przestała
mówić bez przerwy, przestała go również irytować, a niebezpieczeństwo
polubienia poetki zdawało się nieuniknione. Póki co, Jofre bronił się rękami i
nogami przed jakimikolwiek sympatycznymi myślami w stosunku do niej, jednak nie
potrafił wykluczyć pewnych zmian w przyszłości.
- Ale dlaczego? – jęknął niezadowolony
Theo, powróciwszy do poprzedniego tematu. Przy okazji pocierał w zamyśleniu
nieco zbyt zarośnięty podbródek.
Książę milczał: uważał odpowiedź za
zbędną. Mierzył jedynie elfa poważnym wzrokiem, dopóki ten nie odpuścił i nie
zajął się pakowaniem do skórzanej torby swoich rzeczy. W zasadzie w jego
posiadaniu znajdowała się tylko pomięta kartka pełna naszkicowanych węglem
rysunków, orle piórko i parę innych, równie zbędnych przedmiotów. Cienki grot
złamanej strzały błyszczał w świetle księżyca, kiedy usiłował go bezpiecznie
umieścić wewnątrz tobołu.
- Wobec tego… jakie masz plany, książę? –
zainteresował się Ramón, oglądając swoje spękane od zimna dłonie. Nawet żar
lekko tlącego się ogniska nie mógł ochronić przed mrozem nocy.
- Pojadę do najbliższego miasta – odparł
krótko Jofre, zakładając ręce za głowę i kładąc się na plecach.
- A potem?
- Potem…– Książę rzucił krótkie spojrzenie
na siostrę, urywając na moment. Nie chciał, aby go słyszała. – Potem się
zobaczy.
Nikt nic nie powiedział. Idalia uśmiechała
się nieprzytomnie, zapatrzona gdzieś w dal. Nikt tak naprawdę nie
wiedział, co siedzi w jej głowie, a humory poetki zmieniały się jak pogoda na
wybrzeżu. Zazwyczaj wyglądała na przeszczęśliwą, uśmiechała się i poprawiała
wszystkim nastrój, śpiewając. Ale w momentach takich jak ten zdawała się być
zupełnie inną osobą. W pojmowaniu Jofre musiała być to wina kiepskiego
towarzystwa, które po kilku dniach wspólnego obozowania i snucia planów zaczęło
być nużące i ogólnie denerwujące.
Książę ułożył sobie pod głową zmięty
płaszcz, po czym obrócił się na bok i zamknął oczy. Nikomu nie chciało się
śmiać, rozmawiać, opowiadać jakichkolwiek historii z przeszłości. Jedynie
Grellin i Shemar nocami nie spali, gawędząc i zapisując na obszernych zwojach
pożółkłego papieru coś, co zwykli uparcie nazywać „scenariuszem”.
Tego wieczora sen zmógł wszystkich
obozujących w nadzwyczaj szybkim tempie. Na ziemi szumiały opadłe liście,
gdzieniegdzie jeże wyglądały spod nich zmęczonymi czarnymi oczkami. Oprócz
miarowych oddechów słychać było tylko cichutkie pochrapywanie Leithe, która
spała bezpiecznie pomiędzy Ramónem a Idalią. Z niewiadomych przyczyn
dziewczynka obraziła się na swojego brata, którego i to specjalnie nie obeszło.
Cicha pieśń lasu niosła się razem z
wiatrem, kojąc i niepokojąc jednocześnie. Jedynie otwarte oczy Theo lśniły w
ciemnościach, lustrując granatowe niebo zasnute szarą mgiełką chmur. Elf nie
cierpiał na bezsenność, ale kiedy zbyt dużo myślał, głowa zamieniała mu się w
istny kocioł. Nie mógł skupić się po prostu na tym, by zamknąć oczy, okryć się
kocem i zasnąć. Miał nadmierną tendencję do popadania w wieczorną melancholię
tylko po to, by wraz z nadejściem ranka wstać z jeszcze szerszym (i nieraz
głupszym) uśmiechem niż zwykle.
Zazwyczaj jego głowę zajmował
chronologiczny ciąg wspomnień, które nie dawały o sobie zapomnieć. Cóż, na tym
w końcu polegała magia pamięci. Dla niego raczej przekleństwo, które bolało
coraz bardziej jego biedne, wrażliwe, elfie serce.
Tej nocy nurtował go sens pytania,
zadanego w jednym z pierwszych dni znajomości z Reynevanem. Żołnierz siedział
wówczas na ganku domu w Hayleybae i patrzył na zachodzące słońce, z zamyśleniem
pocierając ciemny zarost na szczęce. Theo doskonale pamiętał wyraz jego
brązowych oczu, gdy pytał całkowicie poważnie: „Elf, ty jesteś taki głupi, czy
tylko udajesz?”.
Tak, trafne pytanie, stwierdził teraz
w duchu Theo. Raz na jakiś czas potrafię pokazać swoją inteligencję, ale
dla wielu… zaraz, dla wszystkich… zachowuję się jak dzieciak. Przecież jestem
tak bezsensownie skonstruowaną istotą, że gdyby ktokolwiek inny znalazł się w
moim ciele i posiadał chociaż resztki dobrego smaku, z litości popełniłby
samobójstwo. W sumie… czemu nie?
Ręka powoli powędrowała do złotej
rękojeści sztyletu, odnajdując chłód jego stali. Jeśli tylko by go wbił… nie
byłoby już odwrotu. Święty spokój spłynąłby na niego jak błogosławieństwo,
kończąc wreszcie wszystkie beznadziejne sprawy, które zaczął. Zadrżał, czując
przeszywający go dreszcz strachu i napięcia.
Elfy nie miałyby jak go odnaleźć i skazać
na bardziej dotkliwą karę. Theo uśmiechnął się smutno, kąciki jego ust
zadrżały. Doskonale pamiętał wrzaski, które posłała za nim jedna z bardziej
złośliwych elfek, gdy tylko zauważyła ucieczkę. Gdyby nie szybka reakcja Ramóna
to obietnica wydłubania oczu, wykręcenia głowy i nasikania do szyi zapewne
zostałaby spełniona prędzej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Nie musiałby się ukrywać. Nie
musiałby szukać Reynevana, szukać u niego przebaczenia i litości. Nie musiałby
pokutować dłużej za wszystkie grzechy, jakie zdołał do tej pory popełnić, ani
naprawiać żadnych głupstw, które udało mu się zrobić.
Mógłby po prostu umrzeć.
Palce zacisnęły się mocno na głowni.
Tkanina tuniki cicho zaszeleściła, kiedy uniósł puginał nad swoją pierś,
obserwując zielonymi oczami drżenie dłoni.
Mógłby to wszystko zakończyć… Teraz.
Pewnie, że mógłby.
Jasne. Gdybym
tylko nie był takim tchórzem, pomyślał, przywołując na twarz gorzki
uśmiech, który po chwili zamienił się w rozpaczliwe zacięcie. Z drugiej strony… aby żyć, też trzeba mieć
odwagę. Śmiem twierdzić, że nawet więcej.
Wydał z siebie głośne westchnienie, kiedy
wyprostowana ręka opadła z powrotem na trawę, a sztylet potoczył się kilka
centymetrów w bok.
- Litości... – jęknął podirytowany. –
Chciałbym chociaż raz w życiu wiedzieć, czego chcę.
*
Nie zauważyli siebie nawzajem, gdy
bezszelestnie wstawali z koców, pocierając zmęczone oczy. Idalia ruszyła na
zachód, Theo na wschód. Oboje chcieli dojść do źródła, które biło kilkadziesiąt
metrów od ich obozowiska, pachnąc świeżością i skałami. Dlaczego więc poszli w
zupełnie innym kierunku?
Gnało ich tak Przeznaczenie. Raz
przywołane, nie chciało odpuszczać. Postanowiło sobie, że doprowadzi ich tam,
gdzie powinni się znaleźć. W odpowiedni czas i miejsce. Wszystkich. Co prawda
spoglądało ukradkiem z nieskrywaną niechęcią na zwiniętego w kulkę Grellina, ale
po namyśle stwierdziło, że da szansę każdemu, bez wyjątku. Otarło pot z czoła i
obserwowało wszystko z góry.
*
Szelest liści nie był jedynym dźwiękiem,
jaki Idalia mogła usłyszeć pośród tej jesiennej nocy. Las nie spał, żył swoim
własnym życiem, zaskakując jej wyczulone zmysły na każdym kroku. Uśmiechała się
delikatnie, z zauroczeniem wypisanym w błękitnych oczach, przemierzając ścieżkę
lekkim krokiem. W samotności uwielbiała udawać, że jest piękną elfką… może
czarodziejką? Że nosi białą, długą suknię, a jej włosy lśnią, spływając
gładkimi strumieniami po ramionach i plecach.
Nie potrzebowała snów, by stawać się kim
tylko by zapragnęła. Doskonale znała magię wyobraźni, czuła jej moc, a co
najważniejsze – potrafiła jej używać. Najsmutniejszy w tym wszystkim był powrót
do rzeczywistości. Do rzeczywistości, w której była tylko Idalią, nikim więcej.
Nie mogła poszczycić się czarami ani niewysłowionym pięknem. Owszem, była
ładna, nawet bardzo. Ale w swoim własnym mniemaniu nie na tyle, by kogokolwiek
zainteresować czy chociażby natchnąć do napisania najprostszej pieśni. Była
jedna rzecz, którą mogłaby się śmiało pochwalić – pochodzenie. Ale kogo ono w
dzisiejszych czasach interesowało?
Nikogo. Więc i sama Ida postanowiła o tym
zapomnieć, rozpoczynając nowe życie, choć w pamięci pozostały jej mgliste
wspomnienia dawnych dni. Krocząc do źródła, bacznie obserwowała każdy ruch,
układając sobie w myślach nową balladę, której była bohaterką. Zawsze tak
robiła. Nie pozwalała wyobraźni odpoczywać, jakby bała się, że przestanie
działać. Wiecznie ją trenowała, uparcie i ciągle, nieprzerwanie.
Kroki ucichły, gdy gwałtownie się
zatrzymała. Zmierzała napić się wody, a strumień wypływał ze skały znajdującej
się w maleńkiej dolince, która dziś mogłaby skojarzyć się z miejscem upadku
meteorytu. Wgłębienie pełne nierówności, brył ziemi i zróżnicowanych kolonii
mszaków. Jednak gdyby dziwna dolina wyglądała tak, jak ostatnio, Ida bez
namysłu podbiegłaby do źródła i nabrała wody w dłonie, ciesząc się świeżością
napoju. Jednak coś ją tknęło, gdy z zaniepokojeniem omiotła cały parów,
naprężając bezwiednie wszystkie mięśnie swojego drobnego ciała.
W dole ktoś klęczał. Księżyc oświetlał
swoim światłem biel długiego okrycia spoczywającego na ramionach szczupłej,
wysokiej postaci. Niewątpliwie była to kobieta… niewątpliwie niezwykła.
Ale
co tu robi? Kim jest? Dlaczego roztacza wokół tak nietypową aurę, a jej
ramiona... one drżą…! Jakby z wysiłku.
Idalia poczuła, jak mocno bije jej własne
serce, gorąca krew przepływa przez żyły i tętnice, a skronie gwałtownie
pulsują. Chłonęła wzrokiem magiczną scenę, pragnąc wychwycić najdrobniejszy
szczegół. Zaraz jednak poczuła, jak ekscytacja grzecznie ustępuje miejsca
przerażeniu. Ono zaś bez wahania ścisnęło gardło Idalii, sprawiając, że upadła
na kolana, trzymając się za serce.
Krew pociekła drobnym strumieniem po dłoni
kapłanki w bieli. Stalowy blask oświetlił chropowatą powierzchnię kamienia,
ujawniając najdrobniejsze nawet nierówności. Kobieta uniosła powoli głowę,
ruchem pełnym wrodzonej dumy i powagi. Na jej gładkiej, smukłej twarzy o
szpiczastym nosie malowało się bezgraniczne skupienie. Wąskie, srebrne oczy
lśniły blaskiem gwiazd, gdy spoglądała w niebo, zamyślona. Idalią wstrząsnął
dreszcz, kiedy po raz kolejny spojrzała na dłoń kapłanki. Czerwone, gęste
krople powoli sunęły po jej skórze tylko po to, by po chwili z niemal
niedosłyszalnym pluskiem skapnąć na skałę. Na wierzchu idealnie wyprofilowanej
dłoni coraz mocniejszym światłem bił nietypowy znak. Kilka łagodnych linii
łączyło się w kształtne, przecinające się nawzajem księżyce, a krew na kamieniu
usilnie je naśladowała, samoistnie się przemieszczając, niczym lustrzane
odbicie.
Czerwień krwi mieszała się z szafirem i,
na moment zamieniwszy w fiolet, całkiem ustępowała kolorowi, który od wieków
przypisany był bogom – czystemu błękitowi.
Ukryta w krzakach poetka poczuła, że nie
ma sił dłużej tego oglądać. Wiedziała, że jest to dziwny rytuał, dostrzegała
jego zagrożenie. Kiedy przerażenie na moment odeszło, na początku chciała
patrzyć, pragnęła, aby te chwile nigdy się nie skończyły. Teraz do jej umysłu
wkradała się bojaźń, ale nie panika – zwykły strach przed czymś nieznanym,
groźnym. Idalia nie pojmowała, co ów obrzęd ma na celu. Była tego ciekawa, ale
dociekliwość po raz pierwszy zaczynała w niej przegrywać ze zdrowym rozsądkiem.
Chciała odejść, tak bardzo chciała…
Nie mogła.
Przed oczami, znów jakby we mgle, ujrzała
obojętną twarz, otoczoną jaśniutkimi blond włosami, o oczach błękitnych jak jej
własne. Pośród loków srebrzył się wąski diadem po brzegi wypełniony
szlachetnymi kamieniami. Poetka widziała wypisaną na swojej twarzy bezradność,
która towarzyszyła jej przez cały czas, kiedy została odprawiona jednym krótkim
gestem. Do widzenia? Mamo…
Żartujesz…? Tak, mała Ida płakała. Krzyczała, nie mogąc uwierzyć w to, co
zostało jej powiedziane. Nie chciała odchodzić. Dlaczego, mamo…? Ach, polityka.
Wszyscy doskonale znamy to słowo. Polityka tamtego dnia zgarnęła miłość z domu.
Miłość odeszła razem z Idalią, cichutko popłakując. A co niby miała zrobić?
Udawać, że nic się nie stało? Pozostać pośród tamtych bogaczy z dworu, którzy
za jedyną wartość uznawali złoto? Nie, nie tak zwykła postępować. Właśnie wtedy
Miłość postanowiła wówczas poważnie porozmawiać z Przeznaczeniem. Ono zaś
musiało długo myśleć, nim wreszcie zrobiło pierwszy poważny ruch.
Nagle kapłanka przylgnęła do ziemi, przykładając
do skały znak na dłoni. Błękitny blask przeciął niebo niczym piorun, rozbijając
skałę na pół. Woda zmieszała się z krwią, ciszę przerwały słowa kobiety
wypowiedziane półgłosem, kiedy wstawała, zadowolona z wykonanego zadania.
- Matko naturo, matko ziemio. Moja
matko. Uczyniłam, coś mi nakazała. Stało się, co się miało stać. Przerwałam
milczenie. Wreszcie. – Jej głos był melodyjny, lecz niesamowicie chłodny i
ostry. Kojarzył się z doskonale wykonanym mieczem, którego nic nie złamie.
Biała suknia powiewała za nią, gdy
oddalała się eleganckim krokiem gdzieś w głąb lasu. Delikatnie podkręcony
kosmyk blond włosów uciekł spod kaptura, który zdążyła zarzucić na głowę. Jej
kroki pozostawiały przez pewien czas błękitne tropy, ale potem znikły – zarówno
ślady jej stóp, jak i ona sama.
Idalia znów poczuła rwący, piekący ból w
ramieniu. Zobaczyła, jak na polanę wchodzi wystraszony długouchy, jak ogląda
pozostałości po kamieniu. Odejdź,
nie zbliżaj się, chciała mu powiedzieć. Nie miała sił. W końcu ją zauważył,
podbiegł z przestrachem, chwycił w ramiona i potrząsnął sparaliżowanym ciałem.
- Idalia? Idalia! Odezwij się… – wymamrotał
zszokowany. – No proszę… Byłaś tu? Widziałaś wszystko?
Skinęła głową, spoglądając nieprzytomnie
na twarz elfa. Nic nie czuł? Nic nie rozumiał? Przecież… przecież to tak boli.
- No nie… Nie trać mi przytomności… Jak ja
cię zaniosę do obozu? Wyglądam ci na siłacza?! No nie! Zbieraj się… Wstawaj…
Idalia…!
Nie słuchała. Jej oczy powoli się
zamknęły, a Theo stał w miejscu, przeklinając się po raz kolejny. Szybko mu się
to jednak znudziło. Z trudem podniósł poetkę z liści wyściełających ścieżkę, po
czym ruszył w stronę – jak mu się zdawało – obozu.
Przeznaczenie uśmiechnęło się do siebie
delikatnie i zatarło ręce.
To
jest wasz dzień!, ucieszyło się niezmiernie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz