Wyrzuty sumienia dręczyły Reynevana stosunkowo krótko. Ot, ponękały i
odeszły. Trochę przerażała go ta obojętność: ucieczka, kłamstwo czy kradzież
nie leżały w obrębie jego moralności. Gdzieś w głębi duszy pewnie czuł się
winny, ale nie odkrył jeszcze tak głębokich obszarów swojego jestestwa.
Jadąc na grzbiecie masywnego wierzchowca spoglądał w niebo, przeplatając
wodze pomiędzy zmarzniętymi palcami. Gwiazdy świeciły nadzwyczaj jasno, jednak
większość z nich była zakryta szarymi chmurami, które przypominały porozrywaną
watę. I kiedy tak w spokoju przyglądał się im, rozmyślając nad daleką drogą do
domu, coś bardzo mocno uderzyło go w głowę.
Ból na krótki moment zaćmił jego umysł, gdy zwalił się z konia wprost na
zmrożoną ziemię. Noga utkwiła mu w strzemieniu, a zanim udało mu się cokolwiek
na to zaradzić – gniadosz spanikował i rzucił się przed siebie dzikim galopem,
przerywanym co chwila pełnym histerii rżeniem. Reynevan nie miał pojęcia, co
się stało. Za każdym razem, kiedy próbował otworzyć oczy, udaremniały mu to
gałęzie, bez ustanku smagające jego twarz. Stopa zaczęła się wyginać pod
niebezpiecznym kątem, a okrzyki – wcześniej dochodzące z oddali – niepokojąco
przybrały na sile. Szamotanie tylko pogarszało sytuację.
Nagle czoło Reynevana znalazło się bardzo blisko… zbyt blisko grubego pnia chyba jedynego drzewa
liściastego w tym lesie – rosłego jesionu. Bezbłędnie rozpoznał go po korze,
której płaską powierzchnię przecinały co chwila wypukłe fragmenty. Jednak
wiedza ta, zdobyta podczas ciężkich godzin edukacji w dzieciństwie, na nic mu
się przydała – nim zdążył jakkolwiek zareagować, jego czoło uderzyło w pień z
niespotykaną siłą. Koń, czując szarpnięcie, gwałtownie wierzgnął łbem, lecz
pogalopował dalej. Szczęściem w nieszczęściu było to, że zderzenie uwolniło
nogę mężczyzny, który teraz powoli podnosił się z ziemi, zamykając oczy przed
krwią kapiącą z czoła. Westchnął z niesmakiem: dopiero co się wyleczył…
Wstrząsnął głową i odgarnął grzywkę, po raz kolejny zlepioną od krwi. Jej
metaliczny zapach dotarł do nozdrzy Reynevana i spowodował zniesmaczony grymas.
Wcześniejsze uderzenie również dawało o sobie znać – skroń pulsowała teraz tępym
bólem. Nagle jednak ktoś chwycił go za płaszcz na ramieniu i podciągnął na
wysokość swojej twarzy. Której, nawiasem mówiąc, nie było widać.
Pod głębokim kapturem panował niczym niezmącony cień, z którego dało się
wyróżnić jedynie lśniące białka oczu o zabarwionych na fioletowo tęczówkach.
Nietypowy kolor, nie powiem, pomyślał żołnierz, ze świstem wypuszczając powietrze z ust.
Kiedy spróbował stanąć, ból w kostce przeszył całe jego ciało. Granatowy
płaszcz, okrywający szczelnie ciało wroga, zdawał się idealnie wtapiać w nocną
scenerię; porządne, kompletne uzbrojenie przewyższało nawet to, jakie posiadał
Reynevan za czasów swojej świetności.
- Coś niebezpieczne te krajowe drogi w dzisiejszych czasach,
nieprawdaż? – rzekł ze zdegustowaniem Reynevan, krzywiąc się wyraźnie. Jego
ręce powędrowały do pasa w poszukiwaniu broni, jednak nie było go na swoim
miejscu. Żołnierz przełknął głośno ślinę, wytrzeszczając oczy. – Panie, jam bez
miecza jak…
Urwał, kiedy otrzymał porządny cios pięścią w brzuch. Mimo to ustał na
nogach, wspierając się mocno o zakapturzoną postać. W oczach Reynevana obudził
się bunt, źrenice błysnęły złowrogim ogniem. Oparł się o przeciwnika jeszcze
mocniej, szykując do walki… czy może raczej nieco rozpaczliwej obrony.
Kiedy przeniósł cały swój ciężar na barki rywala, szybkim ruchem podwinął
pod siebie obie nogi, zamachnął się zdrową stopą, a po krótkim momencie czubek
czarnej, podniszczonej oficerki wbił się pod żebra nieprzyjaciela. Stracił on
równowagę i runął na ziemię, a w trakcie krótkiego lotu Reynevan zdołał wyjąć z
jego pochwy długą, lecz zużytą już i cienką od wielokrotnego ostrzenia szablę.
Zaraz znalazła się przy szyi dyszącego ze złości przeciwnika, przygwożdżonego
do podłoża ciężarem żołnierza.
- Skoroś nie chciał walczyć jak wojownik z wojownikiem, masz za swoje —
szepnął Reynevan, z lubością przyglądając się, jak obca krtań drży pod
naciskiem zimnej stali.
- Odłóż… szablę…! – Żołnierz usłyszał cichy syk, który wydobył się z gardła
wroga.
- Nie. Straciłem wierzchowca, czas i trochę zdrowia. — Wskazał na stłuczone
czoło i obitą skroń, uśmiechając się lekko i bezczelnie. — Nie mam zamiaru
tracić rezonu, acz cierpliwość już ode mnie odeszła pewien czas temu.
Przeciwnik uśmiechnął się, gdy kaptur począł się zsuwać z jego głowy. Jedną
ręką chwycił nadgarstek Reynevana, próbując odciągnąć od siebie niebezpieczną
szablę. Mężczyzna ze zdumieniem zauważył, że dłoń z pewnością należała do
kobiety – szanujący się wojownik raczej nie próbowałby kolorować sobie w żaden
sposób paznokci na soczysty fiolet. Chwila nieuwagi wystarczyła, by na scenie
tej tragedii pojawił się trzeci, ostatni z dozwolonych*, bohater.
- Nie podejmuj pochopnych działań — szepnął ktoś prosto w ucho Reynevana,
siłą ściągając go z ciała przeciwnika.
- Dopiero zacząłem się rozkręcać! — warknął żołnierz, po raz kolejny
lądując na ziemi.
Chciał się zerwać – nic z tego. Towarzysz fioletowookiej unieszkodliwił
Reynevana wyjątkowo skutecznie, przytrzymując za ramiona. Szabla i tak leżała
poza zasięgiem jego ręki. Żołnierz splunął w bok, a jego ślina zmieszała się z
krwią. Po krótkiej szamotaninie i wiązance przekleństw niespodziewanie odpuścił
i, z niemalże uprzejmym wyrazem, spojrzał przeciwnikowi w twarz.
— No, to teraz spokojnie sobie wyjaśnimy co i jak. Hm?
Porządny cios w potylicę oznaczał chyba coś na kształt dosadnego „nie”.
*
- Gdzież jest ten elf? — Zniecierpliwił się Ramón,
ściskając w dłoniach torbę kompana. — Mieliśmy już wyruszać!
- Wyruszać? Nie nudzi się wam to ciągłe
przemieszczanie się? — zapytał książę, z bardzo znudzoną miną zaplatając
siostrze warkoczyka. Musiał przystać na ten warunek, by wreszcie przestała
płakać z tęsknoty za pałacem i rodziną. Biedne dziecko niespecjalnie potrafiło
pojąć, że nigdy nie zobaczy już ojczulka.
- Nudzi, nie nudzi – trzeba to robić. — Elf
wzruszył ramionami i podrapał się po podbródku, okazując coraz wyraźniejsze
oznaki zniecierpliwienia.
Grellin sapnął przeciągle, wykonując niezgrabny skłon w stronę swoich stóp.
Co prawda nie miał daleko do ziemi, ale stan jego mięśni wskazywał na mocny
przykurcz.
Poranek był chłodny, toteż wszyscy włożyli na siebie najcieplejsze
odzienie, jakim dysponowali – futra dla królewskich dzieci, baranie kubraczki dla
Grellina i Shemara, z kolei niespecjalnie ciepły płaszcz z kapturem
przeznaczony był Ramónowi. Bard przerzucił przez plecy lutnię i z głośnym
westchnieniem wypuścił z siebie powietrze. Nękało go dziwne uczucie; ni to
strach, ni ekscytacja. Coś zżerało go od środka, nie pozwalając odpocząć, nawet
na moment odprężyć się i odgonić wszystkie myśli od zmęczonej głowy.
- Dobrze spaliście? — zagadnął, byle by tylko czymś się
zająć. Shemar pokręcił w odpowiedzi przecząco swoją dużą głową.
- Niestety, ciągle miałem koszmary — rzekł ze smutkiem, wypluwając
chrząstkę ze zjadanego właśnie zająca. Ramón skrzywił się na ten widok – nie
cierpiał mięsa.
- Taki duży chłopiec i koszmary? — pisnęła z rozbawieniem Leithe, a Jofre
miał minę mówiącą całkowicie szczerze „przestań się wiercić albo wyrwę ci
wszystkie włosy”. Głośny wydech dodawał, że razem z cebulkami.
- To wcale nie jest śmieszne — oburzył się Shemar i wzruszył
ramionami. — Śniło mi się, że panience Idalii dzieje się krzywda. A pan Theo
chce jej pomóc. I nie może.
- To całkiem zabawne — odezwał się elf, przeciągając sylaby w zamyśleniu —
bo mnie coś podobnego.
- A ja — wyszeptała Leithe, cała podekscytowana — widziałam we śnie piękną
panią! I różowe kucyki, które…
Jofre zawiązał kokardkę – to nic, że celowo zbyt mocno – i z ulgą wypuścił
włosy siostry. Zastanawiał się, jak to jest, że ludzi poznaje się tak naprawdę
dopiero po długim czasie przebywania ze sobą, ale naprawdę razem – nie obok siebie. Ciekaw był, co wszyscy myślą o
sobie nawzajem. On sam miał nieciekawe zdanie na temat innych, ale chyba nie
dostrzegał własnego egocentryzmu.
Jego wierzchowiec prychnął, unosząc głowę znad trawy, którą zdążył oskubać
do samych niemal korzonków. Towarzyszący mu kucyk drzemał z podniesionym tylnim
kopytkiem, poruszając mięciutką dolną wargą, pokrytą pojedynczymi, dłuższymi
włoskami. Nic go nie obchodziło.
- Wiecie, moi mili — podjął znów elf, nie zważając na potok słów, który
wypływał żwawo z ust dziewczynki — coś mi się wydaje, że nie jesteśmy sami.
- Słucham? — prychnął Grellin ze wzgardą. Wciąż kontynuował swoją
gimnastykę, która zdawała się nie dawać żadnych efektów, reżyser jednak uparcie utrzymywał, że powtarza te
same ćwiczenia co ranek i jest o niebo lepiej niż rok temu. Nikt jednak nie
chciał wiedzieć, w jakim stanie był zeszłej jesieni.
- Mówią wam coś słowa…
Ramón odchrząknął z powagą, lecz jego oczy wciąż krążyły pośród gałęzi
drzew, pełne niepewności. Jednak język był mu wierniejszym sługą niż
serce. Począł więc recytować:
- Dla ludzkości: Czarne Pióro, postrach ich ostatnich dni
Cień jego bledszy niźli rzezimieszka czy złodzieja,
Błąka się ze świtą swoją wśród przed laty uschłych pni;
Wiesz może, jak go pośród elfów zwą? Ja wiem...
Zakończona długim, kruczym piórem strzała wylądowała tuż koło stopy
poety. Ten ani drgnął, uśmiechnął się tylko do siebie, poprawiając lutnię na
ramieniu. Doskonale wiedział, że ów moment kiedyś nadejdzie.
- Zawieja – zakończył cicho Ramón, szarpnąwszy głową.
*
- To jest spisek!
- A wiesz ty, człowieku, czymże jest spisek?
- Spisek... – powtórzył cicho mężczyzna, po czym wyrecytował dzielnie: –
Spisek jest to tajne porozumienie grupy osób dla osiągnięcia określonego celu.
Możemy nazywać to działanie również zmową czy intrygą.
Reynevan po raz kolejny zaskoczył się samego czymś, co ludzie zwykli
nazywać oczytaniem i elokwencją. Jego zakapturzony oprawca – który miał już na koncie między innymi
zakrwawienie połowy twarzy żołnierza i pozbawienie go czucia w bolącej
stopie - wyglądał na nieco zdumionego.
Brązowooki uśmiechnął się z wyższością, lecz zaraz spoważniał. Uśmiech ten zdecydowanie
bolał i kosztował go w tym momencie tyle poświęcenia, ile był gotowy użyć tylko
na remont domu (tutaj w szczególności myślał o cieknącym dachu, który
niezmiernie denerwował Rosę), na nic innego.
Kolejny cios uświadomił mu jednak, że tortury nie były, i zapewne nigdy nie
będą, specjalnie miłą sprawą. Drzazgi z nieoheblowanego krzesła nieprzyjemnie
wbijały mu się w ręce oraz plecy, z których zdarto mu koszulę, płaszcz i
zniszczone naramienniki. A te ostatnie darzył wielkim sentymentem, warto
zauważyć. Zimno, które panowało w służącej za lochy piwnicy, doskwierało
niesamowicie, a po mokrej podłodze pełzały bliżej nieokreślone robaki, nie
zachęcając do trzymania stóp w dole. Jednak Reynevan wyjścia nie miał. Z
drugiej strony pochodnia wisiała zdecydowanie zbyt blisko jego twarzy, przez co
miał wrażenie, że jego prawy policzek powoli przechodzi przemianę w węgiel, w
przeciwieństwie do lodowaciejących palców. Gdyby był elfem, pewnie mógłby
przemieścić jakoś ciepło w swoim ciele, może nawet zgasić ogień, ale...
Uśmiechnął się do siebie. Jedyny elf, jakiego poznał, do sztuk magicznych
na dawał się nie lepiej niż Reynevan do bycia błaznem, więc teraz żołnierz nie
miał pojęcia, czy w legendy o wspaniałości długouchych można wierzyć.
- Porozmawiajmy na spokojnie. Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie.
Jesteście z jakiejś sekty, w której sadyzm wylewa się z oczu, ust i
dziurek w nosie członków wyżej wymienionej? — zapytał cynicznie, patrząc gdzieś
w bok. Ściany nie były otynkowane, a kamień dawno temu zaczął pleśnieć.
Przynajmniej wyjaśniło się, skąd ten cudowny inaczej zapach.
- Imię i nazwisko — rzekł zakapturzony z naciskiem, wyjmując zza pazuchy
pióro.
Nie poplam sobie karteczki krwią, maleńki, warknął w
myślach Reynevan.
- Konstantynopolitańczykowianeczka Antysynchronizacyjna – rzekł jednak z
całkowitym spokojem.
- Słucham? — głos oprawcy brzmiał szyderczo i opryskliwie.
- Konstantynopolitańczykowianeczka Antysynchronizacyjna — powtórzył
Reynevan z naciskiem na przedostatnią sylabę każdego wyrazu, jak go uczyła
nauczycielka języka. — Ewentualnie polecam panu… — zaciął się, przypominając
sobie pewne naprawdę długie, w dodatku elfickie imię. Jednak wolał go nie
przywoływać, więc tylko uniósł kąciki ust w przepraszającym uśmiechu.
Kiedy zakapturzony mężczyzna szykował się do riposty, do piwnicy zeszła po
schodach nowa postać. Jej wygląd był niemal identyczny jak poprzednich
przedstawicieli dziwnego zgromadzenia, których Reynevan miał okazję poznać. Osoba
zasugerowała coś do ucha niezadowolonemu mężczyźnie, który zaraz odprawił ją
zdenerwowanym ruchem dłoni, ale przy okazji intensywnym szeptem nakazał coś
niezrozumiałego dla przeciętnego człowieka.
- Będziesz miał towarzystwo — oznajmił zakapturzony Reynevanowi, zacierając
ręce.
- Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale nie jestem raczej zwierzęciem stadnym,
posiadam natomiast naturę introwertyka i lepiej czuję się w samotności.
- Pytał cię ktoś o zdanie?
- W istocie, nie — odparł żołnierz, zresztą całkiem zgodnie z prawdą.
- Więc milcz!
Przez drzwi piwnicy wciągnięto coś, co z daleka przypominało ogromny worek,
jednak po stoczeniu się ze schodów zaczęło się zwijać z bólu i cicho pojękiwać.
Do tego miało włosy w bardzo charakterystycznym kolorze, który dało się
rozpoznać nawet przy świetle pochodni. Reynevan poczuł, jak w jednym momencie
krew zastyga na jego twarzy.
- Maria…? — zaczął niepewnie. — To ty nie w domu?
- Nie – zachrypnięty głos ociekał złością i rozpaczą jednocześnie. – Ale
obiecuję ci, że zaraz zamienię się w prawdziwego anioła śmierci i utnę ci twoją
szlachetną głowę, łajdaku.
* Żeby nie było, wyjaśniam: w antycznych dramatach mogło występować jedynie
trzech aktorów, zatem nie jest to mój chory wymysł. Ale i tak nie mam pojęcia,
skąd wzięłam to porównanie. Język polski rzuca mi się na mózg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz