sobota, 19 maja 2012

Rozdział XI


Wyrzuty sumienia dręczyły Reynevana stosunkowo krótko. Ot, ponękały i odeszły. Trochę przerażała go ta obojętność: ucieczka, kłamstwo czy kradzież nie leżały w obrębie jego moralności. Gdzieś w głębi duszy pewnie czuł się winny, ale nie odkrył jeszcze tak głębokich obszarów swojego jestestwa.
Jadąc na grzbiecie masywnego wierzchowca spoglądał w niebo, przeplatając wodze pomiędzy zmarzniętymi palcami. Gwiazdy świeciły nadzwyczaj jasno, jednak większość z nich była zakryta szarymi chmurami, które przypominały porozrywaną watę. I kiedy tak w spokoju przyglądał się im, rozmyślając nad daleką drogą do domu, coś bardzo mocno uderzyło go w głowę.
Ból na krótki moment zaćmił jego umysł, gdy zwalił się z konia wprost na zmrożoną ziemię. Noga utkwiła mu w strzemieniu, a zanim udało mu się cokolwiek na to zaradzić – gniadosz spanikował i rzucił się przed siebie dzikim galopem, przerywanym co chwila pełnym histerii rżeniem. Reynevan nie miał pojęcia, co się stało. Za każdym razem, kiedy próbował otworzyć oczy, udaremniały mu to gałęzie, bez ustanku smagające jego twarz. Stopa zaczęła się wyginać pod niebezpiecznym kątem, a okrzyki – wcześniej dochodzące z oddali – niepokojąco przybrały na sile. Szamotanie tylko pogarszało sytuację.
Nagle czoło Reynevana znalazło się bardzo blisko… zbyt blisko grubego pnia chyba jedynego drzewa liściastego w tym lesie – rosłego jesionu. Bezbłędnie rozpoznał go po korze, której płaską powierzchnię przecinały co chwila wypukłe fragmenty. Jednak wiedza ta, zdobyta podczas ciężkich godzin edukacji w dzieciństwie, na nic mu się przydała – nim zdążył jakkolwiek zareagować, jego czoło uderzyło w pień z niespotykaną siłą. Koń, czując szarpnięcie, gwałtownie wierzgnął łbem, lecz pogalopował dalej. Szczęściem w nieszczęściu było to, że zderzenie uwolniło nogę mężczyzny, który teraz powoli podnosił się z ziemi, zamykając oczy przed krwią kapiącą z czoła. Westchnął z niesmakiem: dopiero co się wyleczył…
Wstrząsnął głową i odgarnął grzywkę, po raz kolejny zlepioną od krwi. Jej metaliczny zapach dotarł do nozdrzy Reynevana i spowodował zniesmaczony grymas. Wcześniejsze uderzenie również dawało o sobie znać – skroń pulsowała teraz tępym bólem. Nagle jednak ktoś chwycił go za płaszcz na ramieniu i podciągnął na wysokość swojej twarzy. Której, nawiasem mówiąc, nie było widać.
Pod głębokim kapturem panował niczym niezmącony cień, z którego dało się wyróżnić jedynie lśniące białka oczu o zabarwionych na fioletowo tęczówkach.
Nietypowy kolor, nie powiem, pomyślał żołnierz, ze świstem wypuszczając powietrze z ust.
Kiedy spróbował stanąć, ból w kostce przeszył całe jego ciało. Granatowy płaszcz, okrywający szczelnie ciało wroga, zdawał się idealnie wtapiać w nocną scenerię; porządne, kompletne uzbrojenie przewyższało nawet to, jakie posiadał Reynevan za czasów swojej świetności.
 - Coś niebezpieczne te krajowe drogi w dzisiejszych czasach, nieprawdaż? – rzekł ze zdegustowaniem Reynevan, krzywiąc się wyraźnie. Jego ręce powędrowały do pasa w poszukiwaniu broni, jednak nie było go na swoim miejscu. Żołnierz przełknął głośno ślinę, wytrzeszczając oczy. – Panie, jam bez miecza jak…
Urwał, kiedy otrzymał porządny cios pięścią w brzuch. Mimo to ustał na nogach, wspierając się mocno o zakapturzoną postać. W oczach Reynevana obudził się bunt, źrenice błysnęły złowrogim ogniem. Oparł się o przeciwnika jeszcze mocniej, szykując do walki… czy może raczej nieco rozpaczliwej obrony.
Kiedy przeniósł cały swój ciężar na barki rywala, szybkim ruchem podwinął pod siebie obie nogi, zamachnął się zdrową stopą, a po krótkim momencie czubek czarnej, podniszczonej oficerki wbił się pod żebra nieprzyjaciela. Stracił on równowagę i runął na ziemię, a w trakcie krótkiego lotu Reynevan zdołał wyjąć z jego pochwy długą, lecz zużytą już i cienką od wielokrotnego ostrzenia szablę. Zaraz znalazła się przy szyi dyszącego ze złości przeciwnika, przygwożdżonego do podłoża ciężarem żołnierza.
- Skoroś nie chciał walczyć jak wojownik z wojownikiem, masz za swoje — szepnął Reynevan, z lubością przyglądając się, jak obca krtań drży pod naciskiem zimnej stali.
- Odłóż… szablę…! – Żołnierz usłyszał cichy syk, który wydobył się z gardła wroga.
- Nie. Straciłem wierzchowca, czas i trochę zdrowia. — Wskazał na stłuczone czoło i obitą skroń, uśmiechając się lekko i bezczelnie. — Nie mam zamiaru tracić rezonu, acz cierpliwość już ode mnie odeszła pewien czas temu.
Przeciwnik uśmiechnął się, gdy kaptur począł się zsuwać z jego głowy. Jedną ręką chwycił nadgarstek Reynevana, próbując odciągnąć od siebie niebezpieczną szablę. Mężczyzna ze zdumieniem zauważył, że dłoń z pewnością należała do kobiety – szanujący się wojownik raczej nie próbowałby kolorować sobie w żaden sposób paznokci na soczysty fiolet. Chwila nieuwagi wystarczyła, by na scenie tej tragedii pojawił się trzeci, ostatni z dozwolonych*, bohater.
- Nie podejmuj pochopnych działań — szepnął ktoś prosto w ucho Reynevana, siłą ściągając  go z ciała przeciwnika.
- Dopiero zacząłem się rozkręcać! — warknął żołnierz, po raz kolejny lądując na ziemi.
Chciał się zerwać – nic z tego. Towarzysz fioletowookiej unieszkodliwił Reynevana wyjątkowo skutecznie, przytrzymując za ramiona. Szabla i tak leżała poza zasięgiem jego ręki. Żołnierz splunął w bok, a jego ślina zmieszała się z krwią. Po krótkiej szamotaninie i wiązance przekleństw niespodziewanie odpuścił i, z niemalże uprzejmym wyrazem, spojrzał przeciwnikowi w twarz.
— No, to teraz spokojnie sobie wyjaśnimy co i jak. Hm?
Porządny cios w potylicę oznaczał chyba coś na kształt dosadnego „nie”.

*

     - Gdzież jest ten elf? — Zniecierpliwił się Ramón, ściskając w dłoniach torbę kompana. — Mieliśmy już wyruszać!
     - Wyruszać? Nie nudzi się wam to ciągłe przemieszczanie się? — zapytał książę, z bardzo znudzoną miną zaplatając siostrze warkoczyka. Musiał przystać na ten warunek, by wreszcie przestała płakać z tęsknoty za pałacem i rodziną. Biedne dziecko niespecjalnie potrafiło pojąć, że nigdy nie zobaczy już ojczulka.
     - Nudzi, nie nudzi – trzeba to robić. — Elf wzruszył ramionami i podrapał się po podbródku, okazując coraz wyraźniejsze oznaki zniecierpliwienia.
Grellin sapnął przeciągle, wykonując niezgrabny skłon w stronę swoich stóp. Co prawda nie miał daleko do ziemi, ale stan jego mięśni wskazywał na mocny przykurcz.
Poranek był chłodny, toteż wszyscy włożyli na siebie najcieplejsze odzienie, jakim dysponowali – futra dla królewskich dzieci, baranie kubraczki dla Grellina i Shemara, z kolei niespecjalnie ciepły płaszcz z kapturem przeznaczony był Ramónowi. Bard przerzucił przez plecy lutnię i z głośnym westchnieniem wypuścił z siebie powietrze. Nękało go dziwne uczucie; ni to strach, ni ekscytacja. Coś zżerało go od środka, nie pozwalając odpocząć, nawet na moment odprężyć się i odgonić wszystkie myśli od zmęczonej głowy.
- Dobrze spaliście? — zagadnął, byle by tylko czymś się zająć. Shemar pokręcił w odpowiedzi przecząco swoją dużą głową.
- Niestety, ciągle miałem koszmary — rzekł ze smutkiem, wypluwając chrząstkę ze zjadanego właśnie zająca. Ramón skrzywił się na ten widok – nie cierpiał mięsa.
- Taki duży chłopiec i koszmary? — pisnęła z rozbawieniem Leithe, a Jofre miał minę mówiącą całkowicie szczerze „przestań się wiercić albo wyrwę ci wszystkie włosy”. Głośny wydech dodawał, że razem z cebulkami.
-  To wcale nie jest śmieszne — oburzył się Shemar i wzruszył ramionami. — Śniło mi się, że panience Idalii dzieje się krzywda. A pan Theo chce jej pomóc. I nie może.
- To całkiem zabawne — odezwał się elf, przeciągając sylaby w zamyśleniu — bo mnie coś podobnego.
- A ja — wyszeptała Leithe, cała podekscytowana — widziałam we śnie piękną panią! I różowe kucyki, które…
Jofre zawiązał kokardkę – to nic, że celowo zbyt mocno – i z ulgą wypuścił włosy siostry. Zastanawiał się, jak to jest, że ludzi poznaje się tak naprawdę dopiero po długim czasie przebywania ze sobą, ale naprawdę razem – nie obok siebie. Ciekaw był, co wszyscy myślą o sobie nawzajem. On sam miał nieciekawe zdanie na temat innych, ale chyba nie dostrzegał własnego egocentryzmu.
Jego wierzchowiec prychnął, unosząc głowę znad trawy, którą zdążył oskubać do samych niemal korzonków. Towarzyszący mu kucyk drzemał z podniesionym tylnim kopytkiem, poruszając mięciutką dolną wargą, pokrytą pojedynczymi, dłuższymi włoskami. Nic go nie obchodziło.
- Wiecie, moi mili — podjął znów elf, nie zważając na potok słów, który wypływał żwawo z ust dziewczynki — coś mi się wydaje, że nie jesteśmy sami.
- Słucham? — prychnął Grellin ze wzgardą. Wciąż kontynuował swoją gimnastykę, która zdawała się nie dawać żadnych efektów, reżyser  jednak uparcie utrzymywał, że powtarza te same ćwiczenia co ranek i jest o niebo lepiej niż rok temu. Nikt jednak nie chciał wiedzieć, w jakim stanie był zeszłej jesieni.
- Mówią wam coś słowa…
Ramón odchrząknął z powagą, lecz jego oczy wciąż krążyły pośród gałęzi drzew, pełne niepewności. Jednak język był mu wierniejszym sługą niż serce.  Począł więc recytować:
- Dla ludzkości: Czarne Pióro, postrach ich ostatnich dni
Cień jego bledszy niźli rzezimieszka czy złodzieja,
Błąka się ze świtą swoją wśród przed laty uschłych pni;
Wiesz może, jak go pośród elfów zwą? Ja wiem...
 Zakończona długim, kruczym piórem strzała wylądowała tuż koło stopy poety. Ten ani drgnął, uśmiechnął się tylko do siebie, poprawiając lutnię na ramieniu. Doskonale wiedział, że ów moment kiedyś nadejdzie.
- Zawieja – zakończył cicho Ramón, szarpnąwszy głową.
*
- To jest spisek!
- A wiesz ty, człowieku, czymże jest spisek?
- Spisek... – powtórzył cicho mężczyzna, po czym wyrecytował dzielnie: – Spisek jest to tajne porozumienie grupy osób dla osiągnięcia określonego celu. Możemy nazywać to działanie również zmową czy intrygą.
Reynevan po raz kolejny zaskoczył się samego czymś, co ludzie zwykli nazywać oczytaniem  i elokwencją. Jego zakapturzony oprawca – który miał już na koncie między innymi zakrwawienie połowy twarzy żołnierza i pozbawienie go czucia w bolącej stopie  - wyglądał na nieco zdumionego. Brązowooki uśmiechnął się z wyższością, lecz zaraz spoważniał. Uśmiech ten zdecydowanie bolał i kosztował go w tym momencie tyle poświęcenia, ile był gotowy użyć tylko na remont domu (tutaj w szczególności myślał o cieknącym dachu, który niezmiernie denerwował Rosę), na nic innego.
Kolejny cios uświadomił mu jednak, że tortury nie były, i zapewne nigdy nie będą, specjalnie miłą sprawą. Drzazgi z nieoheblowanego krzesła nieprzyjemnie wbijały mu się w ręce oraz plecy, z których zdarto mu koszulę, płaszcz i zniszczone naramienniki. A te ostatnie darzył wielkim sentymentem, warto zauważyć. Zimno, które panowało w służącej za lochy piwnicy, doskwierało niesamowicie, a po mokrej podłodze pełzały bliżej nieokreślone robaki, nie zachęcając do trzymania stóp w dole. Jednak Reynevan wyjścia nie miał. Z drugiej strony pochodnia wisiała zdecydowanie zbyt blisko jego twarzy, przez co miał wrażenie, że jego prawy policzek powoli przechodzi przemianę w węgiel, w przeciwieństwie do lodowaciejących palców. Gdyby był elfem, pewnie mógłby przemieścić jakoś ciepło w swoim ciele, może nawet zgasić ogień, ale...
Uśmiechnął się do siebie. Jedyny elf, jakiego poznał, do sztuk magicznych na dawał się nie lepiej niż Reynevan do bycia błaznem, więc teraz żołnierz nie miał pojęcia, czy w legendy o wspaniałości długouchych można wierzyć.
- Porozmawiajmy na spokojnie. Nie rozumiem, czego ode mnie chcecie. Jesteście z jakiejś sekty, w której sadyzm  wylewa się z oczu, ust i dziurek w nosie członków wyżej wymienionej? — zapytał cynicznie, patrząc gdzieś w bok. Ściany nie były otynkowane, a kamień dawno temu zaczął pleśnieć. Przynajmniej wyjaśniło się, skąd ten cudowny inaczej zapach.
- Imię i nazwisko — rzekł zakapturzony z naciskiem, wyjmując zza pazuchy pióro.
Nie poplam sobie karteczki krwią, maleńki, warknął w myślach Reynevan.
- Konstantynopolitańczykowianeczka Antysynchronizacyjna – rzekł jednak z całkowitym spokojem.
- Słucham? — głos oprawcy brzmiał szyderczo i opryskliwie.
- Konstantynopolitańczykowianeczka Antysynchronizacyjna — powtórzył Reynevan z naciskiem na przedostatnią sylabę każdego wyrazu, jak go uczyła nauczycielka języka. — Ewentualnie polecam panu… — zaciął się, przypominając sobie pewne naprawdę długie, w dodatku elfickie imię. Jednak wolał go nie przywoływać, więc tylko uniósł kąciki ust w przepraszającym uśmiechu.
Kiedy zakapturzony mężczyzna szykował się do riposty, do piwnicy zeszła po schodach nowa postać. Jej wygląd był niemal identyczny jak poprzednich przedstawicieli dziwnego zgromadzenia, których Reynevan miał okazję poznać. Osoba zasugerowała coś do ucha niezadowolonemu mężczyźnie, który zaraz odprawił ją zdenerwowanym ruchem dłoni, ale przy okazji intensywnym szeptem nakazał coś niezrozumiałego dla przeciętnego człowieka.
- Będziesz miał towarzystwo — oznajmił zakapturzony Reynevanowi, zacierając ręce.
- Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale nie jestem raczej zwierzęciem stadnym, posiadam natomiast naturę introwertyka i lepiej czuję się w samotności.
- Pytał cię ktoś o zdanie?
- W istocie, nie — odparł żołnierz, zresztą całkiem zgodnie z prawdą.
- Więc milcz!
Przez drzwi piwnicy wciągnięto coś, co z daleka przypominało ogromny worek, jednak po stoczeniu się ze schodów zaczęło się zwijać z bólu i cicho pojękiwać. Do tego miało włosy w bardzo charakterystycznym kolorze, który dało się rozpoznać nawet przy świetle pochodni. Reynevan poczuł, jak w jednym momencie krew zastyga na jego twarzy.
- Maria…? — zaczął niepewnie. — To ty nie w domu?
- Nie – zachrypnięty głos ociekał złością i rozpaczą jednocześnie. – Ale obiecuję ci, że zaraz zamienię się w prawdziwego anioła śmierci i utnę ci twoją szlachetną głowę, łajdaku.

* Żeby nie było, wyjaśniam: w antycznych dramatach mogło występować jedynie trzech aktorów, zatem nie jest to mój chory wymysł. Ale i tak nie mam pojęcia, skąd wzięłam to porównanie. Język polski rzuca mi się na mózg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz