sobota, 19 maja 2012

Rozdział VII


Powoli nadchodziło południe. Dzień dwudziesty czwarty października nie odznaczał się niczym szczególnym na tle pozostałych trzystu sześćdziesięciu czterech w roku.
Jak niemal zawsze o tej porze roku słońce świeciło wysoko, opromieniając zaorane już pola i resztki niezwiezionych snopów siana. Gniade konie o mocno zarysowanych mięśniach ciągnęły wozy, na których zwykle siedzieli młodzi chłopcy z czapkami założonymi na bakier. Nowa moda nakazywała nosić wszystko na odwrót. Więc nosili.
Jeśli Maria miała być szczera sama ze sobą, irytował ją ten pseudobuntowniczy styl. Prawie tak bardzo jak chwile, gdy wuj nazywał ją...
- Maryyniu! Marysiu moja, Marysieńko! Gdzieżeś się podziewasz jesteś, Maryniu?
I prawie tak bardzo jak momentów, gdy wuj miał problemy z ułożeniem poprawnego gramatycznie zdania i ustawicznie powtarzał to idiotyczne zdrobnienie. Maryniu.
Przerwała na moment machanie kopaczką i, wspierając się na niej, odgarnęła z twarzy pasmo gęstych, spiętych w warkocz włosów w kolorze gryczanego miodu. Małe i mokre jeszcze od porannego deszczu drobinki ziemi, którymi ubrudzone miała dłonie, zebrały się na kosmykach i zalśniły ciepłym brązem w słońcu. Dziewczyna pociągnęła nosem i otarła go wolną ręką, wzdychając głęboko.
- Maryniu, no! – niecierpliwił się wuj.
- Idę, idę – rzuciła szybko, beznamiętnie puszczając kopaczkę i pozwalając, by z cichym szczękiem spadła na gliniastą glebę.
Wuj był wąsaty, tłusty i czerwony. Nikt nie wiedział, gdzie uchował tak gigantyczny brzuch po latach głodu w wiosce, a tym bardziej skąd miał wódkę, której litry spożywał każdego dnia. Maria postanowiła, że gdy tylko nauczy się już dobrze liczyć, sprawdzi, ile tego trunku wlewa w siebie rocznie jej krewny. Jakby na to nie patrzeć, najbliższy jej człowiek, po którego Śmierć była łaskawa jeszcze nie przyjść.
- Maryniu, słuchaj no, czarne dziwne coś tam leża. Tam o, daleko hen, tam na pastwisko patrzaj. Widzisz? Tam owieczki powinny pasać siebie, ale widzim je na lewo...
- To jest prawo, wujku.
- A ważne to? Wiesz, o co się rozchodzi. Sprawdź no, śliczna, co to tam.
Dziewczyna skinęła krótko głową i wytężyła wzrok. W istocie, coś tam leżało. Westchnęła ze znudzeniem, wytarła ręce o róg sukienki i ruszyła spokojnym krokiem w stronę pastwiska.
*
- A...Arfur? Jak to się czyta? – zastanowił się głośno Alessandro, zakładając nogę na nogę i próbując odszyfrować kartkę, którą trzymał w zdrętwiałych palcach.
Nastrój wokół nie był zbyt przyjemny. Na zewnątrz wiał wiatr, wyginając smutne drzewa i odbierając im ostatnie liście. Chłodne, kamienne ściany o nienaturalnie zielonym poblasku zamykały grupę elfów w swoim kręgu. Drzwi były co prawda otwarte, ale żaden z obecnych nie śmiał w ogóle zapytać, czy mogą wyjść. Było to spowodowane jedną, prostą rzeczą: po zakończonej niespodziewanym fiaskiem misji zdrowy rozsądek sięgnął po drastyczne środki i siłą wdarł się do ich umysłów. Niektórzy stali nieruchomo, opierając się o ściany, inni siedzieli na drewnianej ławie obitej czerwonym futrem, a Theo postanowił się wyróżnić. Stał w oknie, pozwalając, by zimny wiatr targał jego włosy i zarumieniał twarz. Ubrana w znalezione gdzieś futro, opryskliwa elfka podeszła do Alessandra, zabierając mu list.
- Artur, idioto – fuknęła, przebiegając wzrokiem po tekście. – Czytać?
 - No jasne. Nawet się nie pytaj, Bela – odparł blondyn z niepohamowanym uśmiechem, który wyglądał niebezpiecznie wręcz głupio. Towarzyszka tylko zmroziła go wzrokiem. Kolor jej oczu trudno było teraz nazwać fiołkowym, choć tęczówki wciąż były fioletowe. Przez ten chłód o wiele bardziej kojarzyły się z czymś niezdobytym, szlachetnym, twardym… z ametystem.
- A zatem: Arthur Rodinette vo’Allehana, hrabia tejże rodziny herbu Kuszy, z łaski Matki Ziemi książę wolnego miasta Michaelis, a także pobliskich wiosek, lasów, pól uprawnych, zamczysk i fortec; wód rzek i strumieni, ludu sobie poddanego, zarówno ludzi, jako i elfów, tak i gnomów, jak i leśnych driad, wszelakiego zwierzęctwa...
- Zwierzęctwa? A co to za cholera? – nie wytrzymała Avia, zezując na kartkę.
- … tak samo pan borsuków, lisów, jak i złotych kuropatw…
- W życiu nie słyszałam głupszego epitetu dla kuropatwy. Rozumiem, że smaczna, tłuściutka, ładnie upierzona czy…
- Avia! Zamilcz. Od ranka dnia dwudziestego drugiego miesiąca lith’aim roku sześćset drugiego ery ludzkiej również pan na dworze Ostii, nie zastawszy ni króla, ni następcy, przyodział koronę i został władcą również terenów sięgających od Branden…
- Wiemy przecież, jak daleko sięga Ostia – przerwał w końcu ktoś inny. – Przeczytaj wreszcie, czego ten książę chce od nas.
Wszyscy zwrócili wzrok na milczącego zwykle elfa. Theo już zapomniał, jak ma na imię, zapomniał też brzmienie tego melodyjnego głosu, który właściwie słyszał tylko raz. Zawrzygęb. Teraz już rozumiał, skąd się to przezwisko wzięło.
- Nie przerywaj, Ramón! – odezwała się szorstko jedna z elfek, kontynuując czytanie.
Theo kompletnie się wyłączył, nie słuchał. Nie chciał słuchać. Wszystko to, o czym tu mówiono, zupełnie go nie obchodziło. Żadne książęta, dwory, żadni rebelianci. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Znów odwrócił się w stronę okna, chłonąc wzrokiem niebo. Niby było szare, pochmurne, ale gdzieś nad tym wszystkim był błękit. Przecież niebo zawsze ma ten sam kolor…
W końcu zakończono czytanie niesamowicie długiego listu elfickiego księcia, który wziął się niewiadomo skąd. Znaczną część pisma zajmowały skomplikowane tytuły jegomościa, lecz wywnioskowano jedno: Arthur proponuje ugodę. Współpracę. Ale zamku nie odda.
     - I niech mi nikt nie mówi – westchnął w końcu Theo – że nie wiedzieliście o tym od samego początku tego listu.
Odpowiedziały mu tylko złe spojrzenia. Tudzież pojedyncze przekleństwa.
*
- No i wtedy ty weźmiesz go z tym swoim jakże cudnym mieczem, srebrnym niczym gwiazdy przed świtem, i po sprawie. Elf leży martwy na ziemi. Opiszę to w którejś…
- Bądź cicho. Uprzejmie proszę.
- … mojej balladzie, wychwalającej twą odwagę, książę. Poza tym…
- Może inaczej. To jest rozkaz: zamilknij. W tym momencie, bo nie ręczę za siebie.
- Ale…
- Idalia!
Jofre nie wytrzymał i odwrócił się od suchych gałązek, nad którymi klęczał, cierpliwie próbując wzniecić ogień. Zbierająca borówki Leithe ze zdumieniem odwróciła głowę, ale zaraz wróciła do swojego zajęcia, oglądając przy okazji fioletowe paluszki. Książę zmierzył poetkę rozwścieczonym spojrzeniem. Widząc kompletny brak pokory w jej oczach, wstał, odgarniając opadające na czoło włosy, posklejane i brudne. Nie otrzepał rąk brązowych od ziemi, nie przejął się też mokrymi od wilgotnej trawy kolanami. Po prostu podszedł, chwycił ją za podbródek i spojrzał prosto w oczy.
- Nie zapominaj – zaczął cicho, dokładnie wyważając słowa – kto tu jest kim. Nie zapominaj, że to ja zabrałem cię ze zdobytego miasta, być może ratując życie. Nikt nie wie, co teraz się tam dzieje. Nie zapominaj też, że mimo śmierci mojego ojca wciąż jestem księciem, i do tego cholernie rozpuszczonym księciem. Jeśli czegoś pragnę – biorę. Jeśli chcę żyć…
Puścił ją. Wyprostował się dumnie, na jego twarzy zakwitło coś na kształt zwycięskiego półuśmiechu. Wreszcie to zrobił. Wreszcie milczała, słuchała go. Czuła respekt…?
- Żyję – dokończył jeszcze ciszej, odwracając się. Wbił wzrok w korony drzew. Chciał zobaczyć niebo, chciał dojrzeć blade promienie słońca. Ale nie widział nic oprócz grubej warstwy nieprzyjemnych, szarych chmur, z których w każdym momencie mogły spać krople deszczu i błyskawice. Usłyszał za sobą szept.
- Czy tak wygląda twoja dusza?
Odwrócił głowę w stronę poetki, która niepostrzeżenie znalazła się tuż za nim. Uśmiechnął się smutno, w brązowych oczach zatlił się delikatny płomyk sympatii.
On przypomina teraz biedne, nieporadne dziecko, któremu odebrano wszystkie zabawki i kazano bawić się w samotności, pomyślała Idalia. Co gorsza, w niesamowicie realną grę. Taką, w której zabawkowym konikom odrasta obcięta grzywa, a zamiast drewnianej konstrukcji jest najprawdziwszy szkielet, którego po złamaniu nie da się skleić żywicą.
Elfy nieświadomie zmusiły Jofre do zabawy w życie. Zabawy, która w obecnych czasach mało komu dostarczała rozrywki, a już z pewnością zysków.
- Może – odparł zdawkowo na zadane wcześniej irracjonalne pytanie, nie wiedząc za bardzo co powiedzieć. Ale to nie jest istotne. Na razie musimy przetrwać. A sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że w ciągu pięciu dni, od których się znamy, już kilkanaście razy miałem ochotę cię zamordować.
Odpowiedź udaremnił cichy ruch gdzieś w pobliskich krzakach. Jofre gwałtownie odwrócił głowę, ale z braku wprawy nie położył dłoni na rękojeści miecza, jak to robili wszyscy bohaterowie legend i opowieści, które znał. Teraz o tym nie myślał. Obie ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, choć widać było napięte mięśnie.
Zza rozrośniętego krzaka borówek wychynęła głowa owinięta lnianą chustą. Mimo zakrytych ust książę wyczytał z oczu, że na twarzy gościł szeroki i jakże złośliwy uśmiech.
- Mam ją… - usłyszał cichy, chropowaty głos i, wytężając wzrok, dojrzał szarpiącą się postać swojej siostry. Fioletowe paluszki drżały, chwytając się kurczowo gałązek rośliny. Jofre wydał z siebie cichy jęk i przełknął ślinę. Idalii cisnęło się na usta przekleństwo, ale stłumiła je, bo doskonale wiedziała, że gdyby w tym momencie wydała z siebie choćby krótką głoskę, książę rzuciłby się na nią i udusił własnymi rękoma. Przełknęła ślinę. Jofre wziął głęboki oddech i podniósł ręce na wysokość piersi.
- Mów, czego chcesz.
*
Krótkie trzepnięcie w policzek spowodowało gwałtowne otworzenie oczu. Nieświadomy niczego Reynevan skonstatował jedynie, że było to działanie wynikowe. Efekt domino. Nie wiedział, dlaczego pomyślał taką durną rzecz, ani dlaczego właściwie pomyślał. Przecież powinien teraz leżeć sobie spokojnie na chmurce gdzieś tam, w górze, wolny od ziemskich trosk. Pamiętał doskonale, jak padł z wyczerpania. Więc dlaczego się budził?!
- Hej! Hej, panie… yy… Witam?
Najpierw uderzyła go burza brązowych włosów, których właściciel dzielił i głos, który chwilę wcześniej Reynevana powitał. Kremowa plama o owalnych kształtach najwyraźniej była twarzą.
- No cześć – odpowiedział bezmyślnie Reynevan, błądząc wzrokiem pomiędzy szarymi oczami a dekoltem rozmówczyni.
Szybko jednak się zreflektował i usiadł. Poczekał, aż czarne plamki usuną się  sprzed oczu, a pozostałe staną wyraźne. Wstał, celem ucałowania dłoni rozmówczyni – gdziekolwiek był, nie przestawała obowiązywać go kultura. Podniósł się jednak za szybko. Zamiast pomóc wstać klęczącej obok dziewczynie, klapnął z powrotem, z tą różnicą, że na plecy, zamiatając potylicą ścieżkę. Pył wzbił się ponad dróżkę, przy okazji zaczepiając o wszelkie mokre od potu bądź krwi miejsca na ciele mężczyzny.
- Dzień dobry, chciałem rzec – wytłumaczył się, wzdychając głęboko i z szerokim uśmiechem zakładając ręce za głowę. Z niewiadomych przyczyn twarz przybrała rozmarzony wyraz. – Ale coś mi nie wyszło. Pomińmy formalności, przejdźmy do konkretów: ja naprawdę żyję?
- Nie. Jestem aniołem śmierci, panie – powiedziała z ironią w niewinnie brzmiącym głosie. Reynevan uśmiechnął się na to jeszcze szerzej.
- Jak tak wyglądają anioły śmierci, to chyba przestałem się jej bać.
- Słusznie, panie. Zaraz przyjdzie mój wuj i zadźga cię widłami. A ja nie zareaguję i będę się przyglądać z zainteresowaniem.
- To zdecydowanie nie są konkrety – przerwał, otwierając jedno oko.
- Mam na imię Maria – oznajmiła dziewczyna, z uśmiechem zmieniając temat.
- Reynevan. Znajomość uważam za zawartą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz