Powoli
nadchodziło południe. Dzień dwudziesty czwarty października nie odznaczał się niczym
szczególnym na tle pozostałych trzystu sześćdziesięciu czterech w roku.
Jak
niemal zawsze o tej porze roku słońce świeciło wysoko, opromieniając zaorane
już pola i resztki niezwiezionych snopów siana. Gniade konie o mocno
zarysowanych mięśniach ciągnęły wozy, na których zwykle siedzieli młodzi
chłopcy z czapkami założonymi na bakier. Nowa moda nakazywała nosić wszystko na
odwrót. Więc nosili.
Jeśli
Maria miała być szczera sama ze sobą, irytował ją ten pseudobuntowniczy styl.
Prawie tak bardzo jak chwile, gdy wuj nazywał ją...
-
Maryyniu! Marysiu moja, Marysieńko! Gdzieżeś się podziewasz jesteś, Maryniu?
I
prawie tak bardzo jak momentów, gdy wuj miał problemy z ułożeniem poprawnego
gramatycznie zdania i ustawicznie powtarzał to idiotyczne zdrobnienie. Maryniu.
Przerwała
na moment machanie kopaczką i, wspierając się na niej, odgarnęła z twarzy pasmo
gęstych, spiętych w warkocz włosów w kolorze gryczanego miodu. Małe i mokre
jeszcze od porannego deszczu drobinki ziemi, którymi ubrudzone miała dłonie,
zebrały się na kosmykach i zalśniły ciepłym brązem w słońcu. Dziewczyna
pociągnęła nosem i otarła go wolną ręką, wzdychając głęboko.
-
Maryniu, no! – niecierpliwił się wuj.
-
Idę, idę – rzuciła szybko, beznamiętnie puszczając kopaczkę i pozwalając, by z
cichym szczękiem spadła na gliniastą glebę.
Wuj
był wąsaty, tłusty i czerwony. Nikt nie wiedział, gdzie uchował tak gigantyczny
brzuch po latach głodu w wiosce, a tym bardziej skąd miał wódkę, której litry
spożywał każdego dnia. Maria postanowiła, że gdy tylko nauczy się już dobrze
liczyć, sprawdzi, ile tego trunku wlewa w siebie rocznie jej krewny. Jakby na
to nie patrzeć, najbliższy jej człowiek, po którego Śmierć była łaskawa jeszcze
nie przyjść.
-
Maryniu, słuchaj no, czarne dziwne coś tam leża. Tam o, daleko hen, tam na
pastwisko patrzaj. Widzisz? Tam owieczki powinny pasać siebie, ale widzim je na
lewo...
-
To jest prawo, wujku.
-
A ważne to? Wiesz, o co się rozchodzi. Sprawdź no, śliczna, co to tam.
Dziewczyna
skinęła krótko głową i wytężyła wzrok. W istocie, coś tam leżało. Westchnęła ze
znudzeniem, wytarła ręce o róg sukienki i ruszyła spokojnym krokiem w stronę
pastwiska.
*
-
A...Arfur? Jak to się czyta? – zastanowił się głośno Alessandro, zakładając
nogę na nogę i próbując odszyfrować kartkę, którą trzymał w zdrętwiałych
palcach.
Nastrój
wokół nie był zbyt przyjemny. Na zewnątrz wiał wiatr, wyginając smutne drzewa i
odbierając im ostatnie liście. Chłodne, kamienne ściany o nienaturalnie
zielonym poblasku zamykały grupę elfów w swoim kręgu. Drzwi były co prawda
otwarte, ale żaden z obecnych nie śmiał w ogóle zapytać, czy mogą wyjść. Było
to spowodowane jedną, prostą rzeczą: po zakończonej niespodziewanym fiaskiem
misji zdrowy rozsądek sięgnął po drastyczne środki i siłą wdarł się do ich
umysłów. Niektórzy stali nieruchomo, opierając się o ściany, inni siedzieli na
drewnianej ławie obitej czerwonym futrem, a Theo postanowił się wyróżnić. Stał
w oknie, pozwalając, by zimny wiatr targał jego włosy i zarumieniał twarz. Ubrana
w znalezione gdzieś futro, opryskliwa elfka podeszła do Alessandra, zabierając
mu list.
-
Artur, idioto – fuknęła, przebiegając wzrokiem po tekście. – Czytać?
- No jasne. Nawet się nie pytaj, Bela – odparł
blondyn z niepohamowanym uśmiechem, który wyglądał niebezpiecznie wręcz głupio.
Towarzyszka tylko zmroziła go wzrokiem. Kolor jej oczu trudno było teraz nazwać
fiołkowym, choć tęczówki wciąż były fioletowe. Przez ten chłód o wiele bardziej
kojarzyły się z czymś niezdobytym, szlachetnym, twardym… z ametystem.
-
A zatem: Arthur Rodinette vo’Allehana,
hrabia tejże rodziny herbu Kuszy, z łaski Matki Ziemi książę wolnego miasta
Michaelis, a także pobliskich wiosek, lasów, pól uprawnych, zamczysk i fortec;
wód rzek i strumieni, ludu sobie poddanego, zarówno ludzi, jako i elfów, tak i
gnomów, jak i leśnych driad, wszelakiego zwierzęctwa...
-
Zwierzęctwa? A co to za cholera? – nie wytrzymała Avia, zezując na kartkę.
- … tak samo pan borsuków, lisów, jak i
złotych kuropatw…
-
W życiu nie słyszałam głupszego epitetu dla kuropatwy. Rozumiem, że smaczna,
tłuściutka, ładnie upierzona czy…
-
Avia! Zamilcz. Od ranka dnia dwudziestego
drugiego miesiąca lith’aim roku sześćset drugiego ery ludzkiej również pan na
dworze Ostii, nie zastawszy ni króla, ni następcy, przyodział koronę i został
władcą również terenów sięgających od Branden…
-
Wiemy przecież, jak daleko sięga Ostia – przerwał w końcu ktoś inny. –
Przeczytaj wreszcie, czego ten książę chce od nas.
Wszyscy
zwrócili wzrok na milczącego zwykle elfa. Theo już zapomniał, jak ma na imię,
zapomniał też brzmienie tego melodyjnego głosu, który właściwie słyszał tylko raz.
Zawrzygęb. Teraz już rozumiał, skąd się to przezwisko wzięło.
-
Nie przerywaj, Ramón! – odezwała się szorstko jedna z elfek, kontynuując
czytanie.
Theo
kompletnie się wyłączył, nie słuchał. Nie chciał słuchać. Wszystko to, o czym
tu mówiono, zupełnie go nie obchodziło. Żadne książęta, dwory, żadni
rebelianci. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Znów odwrócił się w stronę
okna, chłonąc wzrokiem niebo. Niby było szare, pochmurne, ale gdzieś nad tym
wszystkim był błękit. Przecież niebo zawsze ma ten sam kolor…
W
końcu zakończono czytanie niesamowicie długiego listu elfickiego księcia, który
wziął się niewiadomo skąd. Znaczną część pisma zajmowały skomplikowane tytuły
jegomościa, lecz wywnioskowano jedno: Arthur proponuje ugodę. Współpracę. Ale
zamku nie odda.
- I niech mi nikt nie mówi – westchnął w
końcu Theo – że nie wiedzieliście o tym od samego początku tego listu.
Odpowiedziały
mu tylko złe spojrzenia. Tudzież pojedyncze przekleństwa.
*
-
No i wtedy ty weźmiesz go z tym swoim jakże cudnym mieczem, srebrnym niczym
gwiazdy przed świtem, i po sprawie. Elf leży martwy na ziemi. Opiszę to w
którejś…
-
Bądź cicho. Uprzejmie proszę.
-
… mojej balladzie, wychwalającej twą odwagę, książę. Poza tym…
-
Może inaczej. To jest rozkaz: zamilknij. W tym momencie, bo nie ręczę za
siebie.
-
Ale…
-
Idalia!
Jofre
nie wytrzymał i odwrócił się od suchych gałązek, nad którymi klęczał,
cierpliwie próbując wzniecić ogień. Zbierająca borówki Leithe ze zdumieniem
odwróciła głowę, ale zaraz wróciła do swojego zajęcia, oglądając przy okazji
fioletowe paluszki. Książę zmierzył poetkę rozwścieczonym spojrzeniem. Widząc
kompletny brak pokory w jej oczach, wstał, odgarniając opadające na czoło
włosy, posklejane i brudne. Nie otrzepał rąk brązowych od ziemi, nie przejął
się też mokrymi od wilgotnej trawy kolanami. Po prostu podszedł, chwycił ją za
podbródek i spojrzał prosto w oczy.
-
Nie zapominaj – zaczął cicho, dokładnie wyważając słowa – kto tu jest kim. Nie
zapominaj, że to ja zabrałem cię ze zdobytego miasta, być może ratując życie. Nikt
nie wie, co teraz się tam dzieje. Nie zapominaj też, że mimo śmierci mojego
ojca wciąż jestem księciem, i do tego cholernie rozpuszczonym księciem. Jeśli
czegoś pragnę – biorę. Jeśli chcę żyć…
Puścił
ją. Wyprostował się dumnie, na jego twarzy zakwitło coś na kształt zwycięskiego
półuśmiechu. Wreszcie to zrobił. Wreszcie milczała, słuchała go. Czuła
respekt…?
-
Żyję – dokończył jeszcze ciszej, odwracając się. Wbił wzrok w korony drzew.
Chciał zobaczyć niebo, chciał dojrzeć blade promienie słońca. Ale nie widział
nic oprócz grubej warstwy nieprzyjemnych, szarych chmur, z których w każdym
momencie mogły spać krople deszczu i błyskawice. Usłyszał za sobą szept.
-
Czy tak wygląda twoja dusza?
Odwrócił
głowę w stronę poetki, która niepostrzeżenie znalazła się tuż za nim.
Uśmiechnął się smutno, w brązowych oczach zatlił się delikatny płomyk sympatii.
On przypomina teraz biedne, nieporadne
dziecko, któremu odebrano wszystkie zabawki i kazano bawić się w samotności, pomyślała
Idalia. Co gorsza, w niesamowicie realną
grę. Taką, w której zabawkowym konikom odrasta obcięta grzywa, a zamiast
drewnianej konstrukcji jest najprawdziwszy szkielet, którego po złamaniu nie da
się skleić żywicą.
Elfy
nieświadomie zmusiły Jofre do zabawy w życie. Zabawy, która w obecnych czasach
mało komu dostarczała rozrywki, a już z pewnością zysków.
-
Może – odparł zdawkowo na zadane wcześniej irracjonalne pytanie, nie wiedząc za
bardzo co powiedzieć. – Ale to nie jest istotne. Na razie musimy
przetrwać. A sprawę dodatkowo utrudnia fakt, że w ciągu pięciu dni, od których
się znamy, już kilkanaście razy miałem ochotę cię zamordować.
Odpowiedź
udaremnił cichy ruch gdzieś w pobliskich krzakach. Jofre gwałtownie odwrócił
głowę, ale z braku wprawy nie położył dłoni na rękojeści miecza, jak to robili
wszyscy bohaterowie legend i opowieści, które znał. Teraz o tym nie myślał.
Obie ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, choć widać było napięte mięśnie.
Zza
rozrośniętego krzaka borówek wychynęła głowa owinięta lnianą chustą. Mimo
zakrytych ust książę wyczytał z oczu, że na twarzy gościł szeroki i jakże
złośliwy uśmiech.
-
Mam ją… - usłyszał cichy, chropowaty głos i, wytężając wzrok, dojrzał szarpiącą
się postać swojej siostry. Fioletowe paluszki drżały, chwytając się kurczowo
gałązek rośliny. Jofre wydał z siebie cichy jęk i przełknął ślinę. Idalii
cisnęło się na usta przekleństwo, ale stłumiła je, bo doskonale wiedziała, że
gdyby w tym momencie wydała z siebie choćby krótką głoskę, książę rzuciłby się
na nią i udusił własnymi rękoma. Przełknęła ślinę. Jofre wziął głęboki oddech i
podniósł ręce na wysokość piersi.
-
Mów, czego chcesz.
*
Krótkie
trzepnięcie w policzek spowodowało gwałtowne otworzenie oczu. Nieświadomy
niczego Reynevan skonstatował jedynie, że było to działanie wynikowe. Efekt
domino. Nie wiedział, dlaczego pomyślał taką durną rzecz, ani dlaczego
właściwie pomyślał. Przecież powinien
teraz leżeć sobie spokojnie na chmurce gdzieś tam, w górze, wolny od ziemskich
trosk. Pamiętał doskonale, jak padł z wyczerpania. Więc dlaczego się budził?!
-
Hej! Hej, panie… yy… Witam?
Najpierw
uderzyła go burza brązowych włosów, których właściciel dzielił i głos, który
chwilę wcześniej Reynevana powitał. Kremowa plama o owalnych kształtach
najwyraźniej była twarzą.
-
No cześć – odpowiedział bezmyślnie Reynevan, błądząc wzrokiem pomiędzy szarymi oczami
a dekoltem rozmówczyni.
Szybko
jednak się zreflektował i usiadł. Poczekał, aż czarne plamki usuną się sprzed oczu, a pozostałe staną wyraźne. Wstał,
celem ucałowania dłoni rozmówczyni – gdziekolwiek był, nie przestawała
obowiązywać go kultura. Podniósł się jednak za szybko. Zamiast pomóc wstać
klęczącej obok dziewczynie, klapnął z powrotem, z tą różnicą, że na plecy,
zamiatając potylicą ścieżkę. Pył wzbił się ponad dróżkę, przy okazji
zaczepiając o wszelkie mokre od potu bądź krwi miejsca na ciele mężczyzny.
-
Dzień dobry, chciałem rzec – wytłumaczył się, wzdychając głęboko i z szerokim
uśmiechem zakładając ręce za głowę. Z niewiadomych przyczyn twarz przybrała
rozmarzony wyraz. – Ale coś mi nie wyszło. Pomińmy formalności, przejdźmy do
konkretów: ja naprawdę żyję?
-
Nie. Jestem aniołem śmierci, panie – powiedziała z ironią w niewinnie brzmiącym
głosie. Reynevan uśmiechnął się na to jeszcze szerzej.
-
Jak tak wyglądają anioły śmierci, to chyba przestałem się jej bać.
-
Słusznie, panie. Zaraz przyjdzie mój wuj i zadźga cię widłami. A ja nie
zareaguję i będę się przyglądać z zainteresowaniem.
-
To zdecydowanie nie są konkrety – przerwał, otwierając jedno oko.
-
Mam na imię Maria – oznajmiła dziewczyna, z uśmiechem zmieniając temat.
-
Reynevan. Znajomość uważam za zawartą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz