-
Avia!
Słysząc
radość w głosie Theo, Reynevan poczuł, że opuszczają go resztki sił i
cierpliwości. Rozejrzał się wokół i rozłożył bezradnie ramiona, licząc na
jakąkolwiek wskazówkę co do tego, co aktualnie się działo na jego oczach. Nie
doczekał się najmniejszego zainteresowania ze strony zajętych sobą elfów, które
właśnie ściskały się i mamrotały coś w swoim ojczystym języku, zupełnie
niezrozumiałym dla mężczyzny.
-
Co tu... – zaczął niepewnie, ale zmilkł, widząc, że nie jest tu mile widzianym
gościem. Ciemnowłosa nawet na niego nie spojrzała, uśmiechając się radośnie do
Theo.
-
Przyjacielu, gdzieś ty bywał? – zaśmiała się w głos. – I co ci się stało w
twarz, jakieś szlachetne starcia o damskie serca?
-
Jasna sprawa – odparł elf, przekrzywiając głowę. – Szkoda tylko, że głównie z
tatusiem ukochanej.
-
Ech, on zawsze był lekko... lekko... – Avia nie mogła znaleźć odpowiedniego
słowa opisującego niedoszłego teścia Theo, zamachała więc tylko rękami i
westchnęła. – A ten tu? – Wskazała wreszcie ręką na Reynevana, jednak nie
obdarzyła go szczególnie długim spojrzeniem.
-
Aa, taki tam. Człowiek. – Wzruszył ramionami. – Upierdliwiec z lekka.
-
Co? – Reynevan nie wytrzymał i włączył się gwałtownie do rozmowy. – Mógłbyś to
powtórzyć raz jeszcze?
-
Rzekłem... żeś upierdliwiec – wymamrotał Theo, nie kryjąc uśmiechu.
-
Posłuchaj uważnie, długouchy! – Dźgnął go palcem w pierś. – Mogłem sobie tobą w
ogóle głowy nie zawracać. Mogłem siedzieć teraz bezpiecznie w karczmie i
popijać piwo, wspominając, jak to ostatnimi czasy ubito tam elfa. Ale, jak
widzisz, poświęciłem i czas, i spokój, i nawet własny dom i konie, by ci pomóc.
A ty...?
-
Przecież i tak jesteś upierdliwiec – palnął bez zastanowienia Theo, uśmiechając
się głupawo. – Pogódź się z tym.
-
Tak? To wiesz co? Upierdliwiec sobie teraz pójdzie i nie będzie więcej
ryzykować życia i zdrowia dla takiego niewdzięcznika jak ty. Mam już dość! –
Wyszarpnął ramię z uspakajającego uchwytu elfa i obdarzył go rozwścieczonym
spojrzeniem orzechowych oczu. Przez moment nosił się z zamiarem splunięcia mu
pod nogi. Ale w porę się pohamował.
-
Żałuję, wiesz? – powiedział cicho, odwracając głowę.– Ale życzę powodzenia. Se’faras, elfko.
Ostatnie
słowa skierowane były do stojącej nieruchomo Avii, która nawet na ich dźwięk
nie drgnęła. Reynevan odwrócił się i odszedł. Mokry, głodny i samotny, prosto w
niebezpieczną puszczę. Coś, co przed momentem wygrało z rozsądkiem, ludzie
często nazywają honorem. Czasem też głupotą.
A
Theo tylko spuścił głowę i siarczyście zaklął nad swoją bezmyślnością. A potem
przeklął się dodatkowo za tchórzostwo, modląc do swoich bogów o jakikolwiek
racjonalny dar, który miałby szansę urozmaicić jego gamoniowaty charakter.
*
-
No, opowiadaj, kompanie! Co się z tobą działo po rozłamie w Dolinie? – zagadnęła
radośnie Avia, rozłożywszy wygodnie nogi na obitym skórą krześle.
-
Myślę, że wasza historia będzie ciekawsza – uśmiechnął się lekko Theo,
zakładając obie ręce za głowę. – Moją może przedstawię za jakiś czas. To jak?
Kto z was opowiada?
Zgromadzone
w ciemnej jaskini elfy odpowiedziały wzruszeniem ramionami, niektóre wymieniły
uśmiechy. Pojedyncze osobniki siedziały na zimnym klepisku, jednak dla
większości znalazło się miejsce pośród zwierzęcych futer rozłożonych na ziemi
lub przy ciepłym, płonącym jasnym ogniem ognisku. Każdy elf miał na sobie
kolorową tunikę czy koszulę, a kobiety nosiły do tego biżuterię oraz rozmaite
dodatki we włosach. Pomimo barwności dodatków, wierzchnie ubranie – płaszcz,
krótka kurtka ze skóry czy kamizela – pozostawało stonowane: beżowe, zielone
lub brązowe. Cała masa łuków piętrzyła się w kącie, a najróżniejsze sztylety,
krótkie, wygięte szable i miecze o wąskich płazach wisiały na chropowatych
ścianach jaskini. Niektórzy z kilkunastu obecnych nawet teraz, popijając ciepłe
trunki i kulturalnie skubiąc kolację, trzymali broń u pasa. Przez to wszystko Theo
czuł się bezpiecznie, ale trochę nieswojo i obco, co najmniej jakby wprosił się
na ucztę do jaskini zaspanego smoka, który jeszcze nie zrozumiał, że gości
intruza.
-
Cóż, jest u nas jeden słynny pieśniarz, ale nie ma dziś nastroju. Prawda? – Ciemnowłosa
uśmiechnęła się krzywo do ponuro wyglądającego elfa o poharatanych rękach,
błyskając bielutkimi zębami. Jego morskie oczy wyrażały głębokie
niezadowolenie. – Tak myślałam. Zawrzygęb często ma problemy.
-
Avio najmilsza, jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Zawrzygębem, nie obiecuję, że powstrzymam
swój miecz – rzekł tonem tak spokojnym i przyjaznym, że aż nienaturalnym. – Mam
imię. Ramón, pamiętasz?
Zamilkł
szybko, ale już po tych kilku krótkich zdaniach Theo wywnioskował, że słowa
Avii nie były kłamstwem – mężczyzna miał tak przyjemny i głęboki głos, że
spokojnie można by go słuchać całą noc. Niegdyś faktycznie musiał być bardem.
-
Powstrzymaj swe ostrze, nim trafi w ciało niewinnego – zaśmiał się cicho
siedzący w kącie młodziutki elf o jasnych, spiętych w kitkę włosach. Krzywa
grzywka wpadała mu do oczu, w których migotały rozbawione iskierki. Wyglądał na
typowego spryciarza, idealnie mieszczącego się gdzieś pomiędzy ramami
figlarnego dzieciaka a dobrodusznego mężczyzny.
-
Alessandro… – jęknęła Avia w jego stronę. – Błagam. Wiem, że jesteś fanem
skrytobójców, ale opanuj się czasem, co? Wracając jednak do tematu, moi mili! –
Odwróciła głowę ku reszcie. – Ktoś ma ochotę posłuchać niezliczony już raz
historii naszego bractwa?
-
Jeśli obiecasz, że nie zaschnie nam w gardłach… – rzuciła od niechcenia elfka o
magnetyzujących oczach w odcieniu fiołków, zajmując miejsce tuż obok Avii. –
Pewnie wszyscy. – Uśmiechnęła się zadziornie, unosząc jedną brew.
-
No to pędzić który po butelkę! Zaczynaj zatem, Ramón – rzekła z naciskiem na jego
imię. – Byle od początku.
Na
moment zapadła cisza, przerywana jedynie grzebaniem w którymś z lnianych worów
w poszukiwaniu resztek wina. Ciepłe światło ogniska rzucało rozedrgane cienie
na zamyślone twarze zgromadzonych. Theo na moment przypomniał sobie o
Reynevanie i poczuł ukłucie żalu na myśl o tym, że ten niezawodnie błąka się
gdzieś po lesie.
Zerknął
ku wyjściu z jaskini i wytężył słuch. Pewnie dochodziła już północ. Deszcz bez
ustanku uderzał w liście drzew, co zrobiło się już naprawdę nudne, zaś księżyc
nie dawał znaku życia – niebo musiało nadal być gęsto przykryte chmurami. Elf
westchnął i poprawił sobie na kolanach owcze futro, którym go okryto, by się
ogrzał po długiej wędrówce. Nowy strój przypomniał mu wcale nie tak odległe
czasy spokojnego życia w rodzinnym domu. Koszula była ciepła, delikatna, sucha, miękka...
Wtedy bard Ramón, zwany częściej Zawrzygębem,
rozpoczął swoją opowieść przy dźwięku nalewanego do kielicha intensywnie
bordowego wina.
-
Ponad pół roku temu bezpieczne siedliska naszych bliskich zostały wytropione i
zniszczone przez specjalne, działające pod osłoną nocy oddziały królów ludzkich
– powiedział cichym, miękkim głosem. – Za nic. Po prostu nie podobało im się
to, że żyjemy szczęśliwie. Przeżyło niewielu, część została ranna w wyniku
ataków, inni uciekli i zostali dobici w pościgu. My, garstka ocalonych, dziwnym
trafem natrafialiśmy na siebie i powoli tworzyliśmy grupę, którą tu teraz
widać. Jedni spotykali się z drugimi, dołączali do nich kolejni, samotnie,
parami, grupami, czasem i całymi rodzinami. Wygnano nas z królestwa elfów,
którego ziemie ciągnęły się od morza do dolin i lasów północy. Dzieci nie przeżyły,
nie miały na to szans. Co sprytniejsze sztuki po pewnym czasie wyłapali ludzie
i dali im wybór: służba domowa czy popiół? Cóż, elfy nie elfy, to były dzieci.
Śmierć to lęk przed nieznanym, a dzieci boją się bardzo wielu obcych rzeczy.
Mimo
wszystkich niepowodzeń, my się nie poddawaliśmy. Podróżowaliśmy razem, by
przeżyć. Byliśmy banitami, lecz przecież nie z wyboru. Z przymusu. Pomyśleliśmy
więc: jeśli jesteśmy za nich uważani, to czemu nie mielibyśmy się nimi stać tak
naprawdę? Zostać elfami polującymi na wrogów? Skoro ludzie znaleźli dla nas
taką drogę, niech zobaczą, jak sobie na niej radzimy… Więc teraz widzą. Radzimy
sobie doskonale, ale w przeciwieństwie do zwykłych rabusiów znamy umiar.
Bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Nie napadamy na wozy z kobietami czy
dziećmi. Nie mordujemy bez potrzeby. Nie kłamiemy. Jeśli nie jesteśmy do tego
zmuszeni, nie szantażujemy. Obchodzimy się z naszymi potencjalnymi celami jak z
dziećmi. Ostrożnie, miło, z sercem… ale pewnie. Mamy swoje zasady, swój kodeks,
swego przywódcę, który nadaje temu wszystkiemu sens. Gdyby nie Zawieja… – Wziął
porządny łyk z kielicha, który mu podano i z lubością oblizał wargi. – Gdyby
nie on, już dawno rozsypalibyśmy się po świecie i poginęli. Ale jesteśmy. Na
naszym szlaku było wiele przygód, dobrych i złych, ale o nich opowiadamy sobie
sami. Każdego wieczora po jednej historii, a że co dzień zdarza się nowa, nigdy
ich nie zabraknie.
Ktoś
głośno westchnął, kto inny rozkosznie ziewnął. Na każdej twarzy malowało się
coś na kształt rozmarzenia, szczęścia, błogiego spokoju. Nawet Theo na moment
przestał myśleć o troskach, tak zasłuchał się w głos elfki.
-
A wiecie, co jest najlepsze? – podjął jeszcze, wyciągając nogi obute w wysokie, futrzane buty. – Każda opowieść
przypomina nam, że pomimo trosk, które czujemy niejednego ranka, nadzieja jest
podstawą. Bo wszystkie te sytuacje, które wydawały się beznadziejne, zakończyły
się szczęśliwie. W różnej mierze, ale jednak. Wciąż żyjemy, mamy się dobrze,
jesteśmy dla siebie wsparciem i ostoją w potrzebie. W przeciwieństwie do ludzi
potrafimy odnaleźć wspólne cechy i unikamy kłótni. Jest nas mało, ale wszyscy
dobrze wiemy, że nie liczy się ilość. Liczy się jakość.
Nawet
najbardziej sztywny elf rozluźnił się i pozwolił, by jego spojrzenie złagodniało.
Intensywnie czuło się, że wszyscy tu zgromadzeni są najprawdziwszą wspólnotą,
którą łączy coś więcej niż zwykły interes.
-
A teraz, dzieciaki – odezwała się cicho Avia, kołysząc na krześle – idziemy
spać. Każdy na swój kocyk, pierwsza warta na posterunek, nasz Theo gdzie ma
ochotę. Wymyślaj już historię na kolejny wieczór, nadejdzie w końcu twoja kolej
– oznajmiła z ciepłym uśmiechem. – Ale póki co, jutro trzeba wstać, nie możemy
pozwolić sobie na brak snu.
Niespiesznie,
acz z typową dla elfów zwinnością i gracją, każdy po kolei odszedł od ogniska,
podnosząc się bez hałasu z licznych siedzeń. Dwie elfki zwijały kocyki, na
których siedziały, ktoś inny przecierał kielich. Fioletowooka piękność ospałymi
ruchami podniosła się z krzesła i leniwie poprawiła spódnicę, po czym przejechała
palcami po skręconych, granatowych lokach i z długim ziewnięciem oddaliła się
jako jedna z ostatnich. Złotowłosa dziewczyna, której jeszcze Theo nie miał
okazji poznać, oddalała się powoli z niosącym dwa łuki Alessandro do wyjścia z
jaskini. Ich stopy uderzały cichutko o nierówne klepisko, stopniowo cichnąc w
oddali.
Kiedy
kładł się na rozłożonej przy ognisku miękkim, skrzypiącym, owczym futrze, z
zewnątrz dochodziły do niego przyciszone głosy wartowników.
-
Aa… a znasz ten wierszyk? – rozpoznał szept Alessandro. – Ja to ja, ty to ty,
kto jest głupi: ja czy ty?
-
Hmm… Oboje!
Stłumiony,
ledwo hamowany wybuch śmiechu dobiegł do uszu Theo. Młodzi, nierozsądni,
zadowoleni ze swojego małego, prywatnego szczęścia.
Elf
podłożył sobie rękę pod głowę i zignorował wbijające się w plecy przez nie najgrubszą wełnę kamienie.
Było sucho. Miękko. Bezpiecznie.
Co
zatem sprawiało, że w głębi duszy Theo czuł, że coś jest nie tak?
*
Reynevan
właściwie mógł tylko plątać się pomiędzy drzewami, bez powodzenia szukając
wyjścia z lasu. Było ciemno, parno i wilgotno. Zdecydowanie nieprzyjemnie.
Wpatrywał
się w ścieżkę przed sobą jak zahipnotyzowany, zaś w niego od kilkunastu sekund
napiętej ciszy wpatrywały się dwa błyszczące zielenią ślepia, kilka centymetrów
pod nimi natomiast bieliły się obnażone kły. W końcu mężczyzna dał za wygraną,
zaklął beznamiętnie, wyciągnął miecz. Wkrótce metal przeciągle szczęknął, czując
zbliżającą się ucztę krwi.
-
Panu – rzucił chłodno w stronę niezidentyfikowanego napastnika Reynevan – już
podziękujemy.
Dopiero
wtedy zorientował się, że użył złej liczby, odpowiedniej brzmiałoby bowiem „państwu”.
Rozejrzał się prędko, obracając plecami do znajdującego się po jego prawej
stronie drzewa, po czym wziął głęboki wdech i uśmiechnął się kątem ust. Napiął
wszystkie mięśnie, pozwalając umysłowi skupić się tylko i wyłącznie na wrogu.
Ciemne niebo nie pozwalało na zbyt dobrą widoczność, ale żołnierz postanowił to
zignorować i ugiął nieznacznie nogi.
-
Raz w życiu nie będę uciekać – oznajmił, a jego nozdrza niepewnie zadrgały.
Jeden
z wilków wydobył z siebie gardłowy warkot, który miarowo przeszedł w dziwny,
nietypowy dla tych zwierząt ryk. Mężczyzna uniósł bezwiednie brew, widząc
niezwykle ociężały ruch rozpędzających się z wolna łap szarego stworzenia,
które miało zamiar natrzeć na człowieka. Znów
coś było nie tak. Przecież wilki nie atakują ludzi, jeśli tamci nie wejdą
im w drogę; nie skaczą do gardeł ot tak, bez wyraźnego zagrożenia, przecież
jeszcze nie było zimy, w lasach było pełno zwierzyny, przecież...
Drugi
wilk natarł na Reynevana z boku, zaskakując go i wytrącając z równowagi. Miecz
zranił boleśnie ogromną, szarą łapę, ale zwierzę zdawało się na to w ogóle nie
zważać. Nie ryknęło z bólu, nie szarpnęło nawet pyskiem, nie wykrzywiło
nieustannie skierowanych ku przodowi uszu.
Podcięty
przez trzeciego drapieżnika mężczyzna, upadając na bok, zdążył zobaczyć jak na
przemykającej tuż koło jego twarzy wilczej łapie głębokie rozcięcie zasklepia
się w przyspieszonym tempie, lśniąc zdumiewającym błękitem. Gdy Reynevan
uderzył głową o ziemię, jedynym znakiem po jego mieczu było kilka kropel krwi
na szorstkiej sierści.
Nie
do końca wiedział, co działo się dalej, bo jego przytomność postawiła na pewien
czas go opuścić.
*
- Noo… są tu
wilki, czarne niedźwiedzie, trochę węży, parę gatunków dzikich kotów, czasami
zdarzają się co groźniejsze okazy.
Opartemu o
skalną ścianę Theo opadła szczęka i z głupią miną potargał włosy. Ledwo wstał,
nie zdążył nawet poprawić fryzury – która, jak to u elfów, i tak wyglądała
nienagannie – ani przemyć zmęczonej twarzy. Spoglądał więc tylko z rozdziawioną
buzią na przyjaciółkę z młodzieńczych lat, licząc, że zaraz się roześmieje i
zawoła, że to przecież żart. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
- Wiesz, nie
chciałam ci mówić – mruknęła przepraszającym tonem Avia – ale tego swojego
kompana raczej już nie zobaczysz.
- Czemu…
czemu mi nie powiedziałaś?!
-Bo…
- A zresztą,
to nie ważne! Muszę mu pomóc! Muszę iść.
- Nigdzie
nie pójdziesz.
- Przecież
mnie nie zatrzymasz siłą – parsknął zdenerwowany elf.
- Wiem, że
nie… – zawiesiła na moment głos. – Ale staram się przemówić ci do rozsądku!
- Avia!
Znamy się tyle lat! Myślałem, że mnie zrozumiesz.
- I właśnie
przez wzgląd na to, że tak dobrze cię znam, pragnę cię uchronić od śmierci.
Tyle lat spędziliśmy ze sobą w Dolinie, jakimś cudem nam obojgu udało się
uniknąć rzezi, a teraz… Theo! Chcesz wszystko zaprzepaścić? O wiele bardziej
przydasz się tutaj, wśród swoich! Nie znasz jeszcze naszych planów, zamierzeń…
Nic nie wiesz. A już chcesz iść pod topór kata albo zęby dzikiego zwierza? Sam
zginiesz. Myślałam, że to zrozumiesz. Myślałam, że mnie zrozumiesz.
Zdziwiła się, że dał jej skończyć. Jak
zawsze obserwowała jego oczy, widziała, jak płomienie w źrenicach powoli
przygasają, a leśna zieleń odzyskuje spokój. Przynajmniej pozorny, bo w głębi
wciąż dostrzegała śmiałe iskry, które w każdej chwili gotowe były zamienić się
w pożogę. Tak dobrze znała te oczy. Oczy w kolorze wiecznie zielonych iglastych
drzew. I trawy w Dolinie, po której często biegali, zatopieni w beztroskich
marzeniach. Oni, dwójka najlepszych przyjaciół. Wzięła głębszy oddech i płynnym
ruchem odgarnęła opadającą na jej czoło miękką grzywkę.
-
Dziękuję, że się opanowałeś. Posłuchaj mnie jeszcze przez chwilę. Musimy żyć w
zgodzie. Razem. Inaczej będziemy musieli uciec w góry, jak ci ludzcy mędrcy,
których ja nazywam tchórzami. Przed chwilą wrócił Zawieja… nasz przywódca,
pamiętasz? Belaqua teraz opowiada mu wszystko, a potem on stwierdzi, czy możesz
się przyłączyć. Rzecz jasna to czysto rytualna sprawa, bo innego rozwiązania
sobie nie wyobrażam. Zostaniesz z nami, będziesz jednym z elfów, które pomogą
odzyskać niepodległość słabszym. Znajdziemy sojuszników, wystąpimy przeciw
niesprawiedliwym królom. Świat stanie przed nami otworem.
-
To brzmi jak jakaś... Utopia.
-
Ale to nie będzie żadna Utopia, żadna bajka. To będzie ten sam świat. Ale
lepszy.
-
Chcesz naprawiać pooraną bliznami ziemię. Świat splamiony krwią, cierpieniem,
otoczony czarnym welonem śmierci świat — rzekł elf, nieświadomie dobierając
słowa i gesty tak, że wyglądał jak poeta. Bądź co bądź, dosyć niewydarzony. —
Ten pomysł jest głupszy niż próby wygładzenia twarzy Starego ze zmarszczek.
Albo kory dębu. — zakończył, opuszczając ręce.
-
Myśl o tym, co chcesz, przyjacielu. Prawda jednak pozostanie prawdą, a nasze
cele niezachwiane — stwierdziła Avia, przekonana o wadze swoich słów.
-
Wiem – westchnął, skrywając zawód.
Długi
czas milczał, zaciskając pięści i dając rozumowi czas na odnalezienie
odpowiednich argumentów na pozostanie w tym miejscu. Serce podpowiadało mu
zupełnie inne rzeczy, ale już wolał nie iść za jego głosem. Ostatni raz przez
taki zryw o mało nie stracił twarzy. A potem nawet życia.
Wieczorem
otrzymał nowy łuk, pełen kołczan i oficjalny, beżowy strój Łowcy. Wtedy został
pełnoprawnym członkiem ich zgromadzenia, ale słynnego Zawiei nigdzie nie
widział. Avia powiedziała, że musiał załatwić coś pilnego, więc wróci nocą. W ciemnej
jaskini tego dnia było poważniej i mroczniej, a przede wszystkim – ciszej. Bard
nie grał, nawet nic nie mówił, a w miejscu wczorajszego paleniska postawiono
zbity na poczekaniu stoliczek. Położono na nim plany, mapy, dziwne zapiski i
szkice.
Theo
oczywiście nie słuchał. Zatopił się we własnych rozmyślaniach, we wspomnieniach,
które nie dawały mu spokoju odkąd tu się zjawił. Przymknął oczy. Da radę.
Odtworzy to, a potem zapomni już na zawsze. Pozostawi to za sobą. Da radę…
Pamiętam, że było pochmurno,
ciemno i nieprzyjemnie. Kręta ścieżka wiodąca do wioski, w której mieszkała
Malena, była wyjątkowo błotnista i moje elfie buty niemal po kostki grzęzły w
lepkiej, brązowej mazi. Ale to mnie nie zrażało, szedłem przed siebie dziarskim
krokiem, ciesząc się na spotkanie z dziewczyną. Wiedziałem, że jej krewni
niespecjalnie lubią elfy, ale mnie samego w miarę tolerowali. „W miarę” to
nawet zbyt dobrze powiedziane, bo po prostu nie próbowali mnie jeszcze
zaszlachtować i podać jak świnię na srebrnym półmisku z jabłkiem w paszczy, ale
moim skromnym zdaniem to i tak był sukces.
Słońce na krótki moment
wyjrzało zza grubej warstwy chmur, ale chyba tylko po to, by zapewnić mnie, że
nie zginęło. Zaraz ukryło się ponownie gdzieś za pierzastą kołdrą na niebie i
chłód ogarnął rozgrzaną na króciutką minutę ziemię. Ale szedłem dalej,
kroczyłem szybko i pewnie, wtedy jeszcze moje serce było pełne otuchy. No ale…
przyznajcie, trudno się temu dziwić. Ostatni raz widziałem Malenę kilka tygodni
wcześniej, bo na ten czas wyjechała w odwiedziny do ciotki i nie mogłem jej
towarzyszyć w żaden sposób. Teraz do przodu gnała mnie tęsknota i to cudowne
uczucie… pewnego rodzaju niecierpliwość, miłe wyczekiwanie i ochota, by to
wszystko już się działo, bym już miał ją w swoich objęciach i mógł opowiedzieć
jej wszystko, co się wydarzyło.
Wkrótce na horyzoncie
pojawiły się kamienne i drewniane domostwa odgrodzone od siebie krzywymi
płotkami. Na ich widok uśmiech na mojej twarzy jeszcze się powiększył. Już
niedaleko, jeszcze tylko chwila…
Skręciłem w boczną ścieżkę,
kierując się w stronę jeziora. Czułem już ten cudowny zapach, zapach grążeli i
mokrych kamieni. Gdzieś w oddali rozlegał się chlupot wody uderzającej w
podmuchach wiatru o nierówny brzeg. Błoto z butów powoli spływało na trawę, zostawiając
ciemnobrązowe ślady wśród świeżej zieleni. W którymś momencie ścieżka się
urywała i tylko dzięki dobrej znajomości tych okolic wiedziałem, jak dojść do
celu.
W końcu powietrze
zwilgotniało, drzewa w ostatniej chwili stały się rzadsze, a ja zupełnie
niespodziewanie znalazłem się na kamienistej plaży. W twarz uderzyła mnie
cudowna chłodna bryza, a miękka trawa zmieniła się pod podeszwami na
chrzęszczące otoczaki. Spojrzałem na niebo. Słońce znów na krótki moment
wyjrzało zza chmur, wskazując mi godzinę. Było już po piątej, czemu więc jej
jeszcze tu nie było? Jeśli coś się stało… Zagryzłem wargi i czekałem, wpatrzony
w błyszczącą taflę wody.
Mijała minuta za minutą,
kwadrans za kwadransem. Chłód bijący od wody zaczynał stawać się dotkliwy.
Rozpocząłem spacer po brzegu jeziora, rozcierając zmarznięte dłonie. Zawsze
noszony na plecach łuk wbijał się nieprzyjemnie, a cudowny nastrój opadł.
Zostały zmęczenie, niecierpliwość i dokuczliwy chłód.
Kiedy usłyszałem za sobą
kroki, w sercu ponownie odrodziła się nadzieja. Odwróciłem się szybko, moje
oczy zalśniły, lecz to, co zobaczyłem, wcale mnie nie ucieszyło. Po Malenie nie
było tam ani śladu. Dwoje mężczyzn, idących w moją stronę, rozpoznałem bez
omyłki: ojciec dziewczyny i jej niedoszły narzeczony. Po prostu zdrętwiałem,
zastanawiając się, o co może im chodzić. Ubrani w robocze stroje mieszczanie
zeszli niewielką skarpą na dół i stąpając po szarych kamieniach stanęli ze mną
twarzą w twarz.
- Witajcie — powiedziałem jak zwykle
łagodnym głosem, unosząc dłoń w geście powitania. Ojciec Maleny splunął w
odpowiedzi tuż pod moje stopy. Odsunąłem się o krok, podnosząc zdumiony wzrok
na mężczyzn.
- Śmiesz jeszcze się z nami witać, elfie?
— warknął narzeczony. Odszukałem w pamięci jego imię. Nazywał się Ghodrick.
- Tak nakazuje kultura — odparłem
spokojnie, lecz gdzieś w głębi poczułem ukłucie strachu.
- Tak? A wiesz, co jeszcze nakazuje
kultura? Aby elf chadzał ze swymi dziewkami, a nie z kobietami ludzi! —
wycharczał czerwony ze wściekłości ojciec, mocno gestykulując.— Tolerowałem to,
ale mam już dość. Myślałem, że to zadurzenie w końcu jej przejdzie!
Jakimikolwiek czarami ją omamiłeś, kiedyś by się od nich uwolniła! Ale tego, co
z nią zrobiłeś, nigdy ci nie wybaczę.
- Słucham? — zdumiałem się szczerze,
wytrzeszczając oczy. Nie bardzo rozumiałem. —Słyszycie siebie, panie?
Słyszycie, co mówicie?
- Słyszę! Głuchy nie jestem! I mózg mam!
Ale ty, elfie…
- Słowo „elf” nie powinno być w waszych
ustach bluźnierstwem — powiedziałem ze złością, bezwiednie zadzierając głowę do
góry dumnym gestem i wciąż patrząc rozmówcy w oczy. Byłem taki głupi i pewny
siebie. Właściwie, wiele się od tamtej pory nie zmieniłem.
- Jak śmiałeś… jak śmiałeś… — kręcił
głową Ghodrick, raz po raz nerwowo poruszając nozdrzami.
- Co śmiałem? Śmiałem się spotykać z
Maleną? I co w związku z tym? Czym niby różnimy się dziś od was, ludzi? Tym, że
mamy długie uszy!? Że jesteśmy doskonałymi łucznikami i mamy dobry wzrok? Znamy
runiczne pisma, studiujemy księgi? Widzicie, panie, coś złego w naszych
zaletach?... Czy to zwykła, ludzka zazdrość?
- To, co teraz okazujesz to zwykła, elfia
pycha!
- Duma, panie! Duma. Ale…
- Czy to teraz istotne!? — wydarł się
niespodziewanie Ghodrick, łapiąc za kręcone, rudobrązowe włosy. — Istotne jest
to, co ta świnia zrobiła! Splugawił moją narzeczoną!
- O splugawieniu mogłaby być mowa, gdybym
był orkiem — zaprotestowałem gwałtownie. Byłem zbyt wstrząśnięty słowem
„narzeczona”, by je jakkolwiek komentować.
- A zaprzeczysz, że z nią byłeś!?
- Nie — odparłem spokojnie, kręcąc głową.
— Nie zaprzeczę. Przecież dobrze wiecie, że nieraz się spotykaliśmy... — rzekłem.
Wtedy naprawdę dziwiłem się ich głupocie.
- Mówiłem ci, ojcze! — wykrzyknął Ghorick
do ojca Maleny. Ach, więc przeszli już na „tato”?
- Nie mam pojęcia, skąd ta wściekłość —
rozłożyłem bezradnie ręce. — Chcecie teraz ubić elfa? Powiesić na ścianie jako
trofeum? Albo lepiej – zanieść moją głowę Malenie i pokazywać jej: „Patrz,
dziecko. Z tym głupcem kiedyś chodziłaś na spacery, pamiętasz? A taki jeden
raz: była piękna, bezchmurna noc, a wy…”
- Bezczelny jesteś! — Nozdrza Ghodricka
zaczęły poruszać się jeszcze szybciej. Wbrew temu, co miało to okazywać
wyglądało… zabawnie. Przynajmniej dla mnie.
- Ale wiesz, Ghodrick, że to całkiem
dobry pomysł?— zagadnął ojciec, wykrzywiając twarz w ohydnym, podłym grymasie.
Moja twarz musiała w tym momencie wyrażać bezbrzeżne zdumienie i zaczynała
przybierać odcień wściekłości.
- Nie bądźcie głupcami — rzekłem, siląc
się na spokojny ton. Nie bardzo mi to wyszło.
- Boisz się?
- Czy boję? Tak! O waszą psychikę! —
zawołałem całkiem już roztrzęsiony.
- Ta kłótnia nie ma sensu. Nie rozmawiamy
z elfami!
- Musimy sobie wszystko wyjaśnić! Ja nie
rozumiem!
- CO tu jest do wyjaśniania?! On spał z
moją dziewczyną!
- Z twoją dziewczyną! A pytałeś ją o zgodę?
- DOŚC!
- A ty pytałeś? Czy może czymś upiłeś, a
potem…
- Przestań!
- Ha, nie zaprzeczasz!
- Przestań, mówię! Poza tym…
Nie wiedziałem, kiedy
ostrze zalśniło w ręce Ghodricka. Po prostu nagle się w niej znalazło. Moje
zielone oko, w którym powoli tężało przerażenie, mogło tylko bezwiednie
obserwować drogę sztyletu, bo nim zdążyłem zareagować…
Mój krzyk rozdarł całą przestrzeń. Tafla
jeziora zadrżała.
Ostrze wbiło się tuż pod
brwią. Zdążyłem odrobinę odchylić głowę, by nie dotknęło oka. Lecz tylko tyle
udało mi się zrobić; próbowałem odepchnąć napastnika, ale ten już był blisko,
już rzucił się na mnie, całkowicie zamroczonego bólem, i w locie przejechał wbitym
na dobry cal nożem w dół, po moim policzku. Kiedy upadliśmy na kamienie, ostrze
prześliznęło się po żuchwie i, wypuszczone z drżącej ręki, upadło na ziemię.
Otoczaki pokryły się szybko spływającą krwią.
W momencie poczułem gorącą,
gęstą ciecz na policzku. Nie miałem siły się zerwać. Czułem tuż nad swoją
twarzą gorący, śmierdzący oddech i cichy śmiech zadowolenia. Wrzało we mnie, a
rana piekła jak cholera.
Drugi mężczyzna nie wydawał
z siebie żadnego dźwięku, nie licząc urywanego, świszczącego wciągania
powietrza. Wciąż krzycząc, zrzuciłem z siebie Ghodricka silnym kopniakiem i
chwyciłem się za oko, do którego przez moment zdążyła dostać się krew i teraz
jeszcze paskudniej szczypało. Obraz stał się na wpół czerwony i niewyraźny.
Z wysiłkiem otworzyłem jedno
oko, przykładając rękaw do zranionej strony twarzy. Szybko nasiąkł krwią.
Zamrugałem, a rozmazany widok powoli się wyostrzył. Zobaczyłem stojącą ledwie
kilka kroków ode mnie Malenę. Nie wiedziałem, czy to zwidy. Jej postać była
ubrana w luźną, lnianą sukienkę. Sukienka była beżowa, a dziewczyna piękna. Jak
zawsze. Napotkałem wzrok jej uroczo błękitnych oczu, przywodzących na myśl
bezchmurne niebo. Znów pokręciłem głową, zaciskając usta.
- I tak nigdy nie będziemy razem.
- Nie umieraj… — powiedziała, otwierając
oczy jeszcze szerzej i błagalnie przekrzywiając głowę.
- Nie umrę — zapewniłem ją cicho. Zawsze
była przewrażliwiona, jej chłop po prostu rozjechał mi twarz z góry do dołu. Usłyszałem
cichy ruch na kamieniach i wyczułem, że Ghodrick ma zamiar podnieść nie tylko
swoje cielsko, ale i broń.
- Uciekaj — usłyszałem znowu jej głos. I
zabolałem nad swoim tchórzostwem.
Uciekłem. Pamiętam, jak niespodziewanym
ruchem poderwałem sztylet z kamieni, jak z wysiłkiem powstrzymałem się od
wbicia go w ciało leżącego, a potem biegłem przed siebie, podczas gdy błotnista
droga nie ułatwiała mi ucieczki. Jak dokumentny idiota zwiałem, zostawiłem ją
na pastwę ojca i Ghodricka. Bałem się.
Zastanawiałem się wtedy, czy to, co
widziałem, było tylko złudzeniem? Do dziś nie jestem pewien.
-
Theo? Hej, Theo? Jesteś z nami? — zainteresował się któryś elf. Theo z
niesmakiem skonstatował, że był to ów blondasek o iście dziewczęcym imieniu.
Alessandro.
-
Jestem. Coś mnie ominęło? – zapytał z wymuszonym uśmiechem.
-
Nie, generalnie to tylko ustalaliśmy, którego króla zgładzimy najpierw. Dajemy
z grubej rury! – Alessandro z zadowoleniem użył nowego powiedzonka. – Zaczniemy
od cesarza Ostii.
-
Cesarza… Ostii…?!
-
Si. Wyruszamy z rana!
-
Czy w dzieciństwie każdemu z was ktoś mocno przywalił w głowę albo wyssał mózg?
Na przykład taki ptaszek mózgojadek?
-
Nie — odparł Alessandro, mocno urażony. — Ale za dużo przebywałeś z ludźmi.
Istotnie, niewiele pozostało ci z elfa.
*
-
I’m driving home for Christmas… — wymamrotał Reynevan, wyłażąc spod stosu
martwych futrzaków. — Zapomniałem… indyka… dla Rosy — jęknął, prostując kolana.
I
stracił przytomność, upadając z powrotem miękko na kulkę futra stworzoną z
krwawiących wilków, które w dość tajemniczych okolicznościach straciły życie.
Rosnący
opodal błękitny kwiat sporych rozmiarów gwałtownie zwiądł, a z ust ostatniego
potwora wydobyło się śmiertelne tchnienie. Ciężki liść opadł na ziemię,
zamieniając się w błyszczący pył, który podmuch lodowatego, nocnego wiatru
zabrał ze sobą w świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz