sobota, 19 maja 2012

Rozdział IV / W zakątkach pamięci [2]


- Avia!
Słysząc radość w głosie Theo, Reynevan poczuł, że opuszczają go resztki sił i cierpliwości. Rozejrzał się wokół i rozłożył bezradnie ramiona, licząc na jakąkolwiek wskazówkę co do tego, co aktualnie się działo na jego oczach. Nie doczekał się najmniejszego zainteresowania ze strony zajętych sobą elfów, które właśnie ściskały się i mamrotały coś w swoim ojczystym języku, zupełnie niezrozumiałym dla mężczyzny.
- Co tu... – zaczął niepewnie, ale zmilkł, widząc, że nie jest tu mile widzianym gościem. Ciemnowłosa nawet na niego nie spojrzała, uśmiechając się radośnie do Theo.
- Przyjacielu, gdzieś ty bywał? – zaśmiała się w głos. – I co ci się stało w twarz, jakieś szlachetne starcia o damskie serca?
- Jasna sprawa – odparł elf, przekrzywiając głowę. – Szkoda tylko, że głównie z tatusiem ukochanej.
- Ech, on zawsze był lekko... lekko... – Avia nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa opisującego niedoszłego teścia Theo, zamachała więc tylko rękami i westchnęła. – A ten tu? – Wskazała wreszcie ręką na Reynevana, jednak nie obdarzyła go szczególnie długim spojrzeniem.
- Aa, taki tam. Człowiek. – Wzruszył ramionami. – Upierdliwiec z lekka.
- Co? – Reynevan nie wytrzymał i włączył się gwałtownie do rozmowy. – Mógłbyś to powtórzyć raz jeszcze?
- Rzekłem... żeś upierdliwiec – wymamrotał Theo, nie kryjąc uśmiechu.
- Posłuchaj uważnie, długouchy! – Dźgnął go palcem w pierś. – Mogłem sobie tobą w ogóle głowy nie zawracać. Mogłem siedzieć teraz bezpiecznie w karczmie i popijać piwo, wspominając, jak to ostatnimi czasy ubito tam elfa. Ale, jak widzisz, poświęciłem i czas, i spokój, i nawet własny dom i konie, by ci pomóc. A ty...?
- Przecież i tak jesteś upierdliwiec – palnął bez zastanowienia Theo, uśmiechając się głupawo. – Pogódź się z tym.
- Tak? To wiesz co? Upierdliwiec sobie teraz pójdzie i nie będzie więcej ryzykować życia i zdrowia dla takiego niewdzięcznika jak ty. Mam już dość! – Wyszarpnął ramię z uspakajającego uchwytu elfa i obdarzył go rozwścieczonym spojrzeniem orzechowych oczu. Przez moment nosił się z zamiarem splunięcia mu pod nogi. Ale w porę się pohamował.
- Żałuję, wiesz? – powiedział cicho, odwracając głowę.– Ale życzę powodzenia. Se’faras, elfko.
Ostatnie słowa skierowane były do stojącej nieruchomo Avii, która nawet na ich dźwięk nie drgnęła. Reynevan odwrócił się i odszedł. Mokry, głodny i samotny, prosto w niebezpieczną puszczę. Coś, co przed momentem wygrało z rozsądkiem, ludzie często nazywają honorem. Czasem też głupotą.
A Theo tylko spuścił głowę i siarczyście zaklął nad swoją bezmyślnością. A potem przeklął się dodatkowo za tchórzostwo, modląc do swoich bogów o jakikolwiek racjonalny dar, który miałby szansę urozmaicić jego gamoniowaty charakter.

*
- No, opowiadaj, kompanie! Co się z tobą działo po rozłamie w Dolinie? – zagadnęła radośnie Avia, rozłożywszy wygodnie nogi na obitym skórą krześle.
- Myślę, że wasza historia będzie ciekawsza – uśmiechnął się lekko Theo, zakładając obie ręce za głowę. – Moją może przedstawię za jakiś czas. To jak? Kto z was opowiada?
Zgromadzone w ciemnej jaskini elfy odpowiedziały wzruszeniem ramionami, niektóre wymieniły uśmiechy. Pojedyncze osobniki siedziały na zimnym klepisku, jednak dla większości znalazło się miejsce pośród zwierzęcych futer rozłożonych na ziemi lub przy ciepłym, płonącym jasnym ogniem ognisku. Każdy elf miał na sobie kolorową tunikę czy koszulę, a kobiety nosiły do tego biżuterię oraz rozmaite dodatki we włosach. Pomimo barwności dodatków, wierzchnie ubranie – płaszcz, krótka kurtka ze skóry czy kamizela – pozostawało stonowane: beżowe, zielone lub brązowe. Cała masa łuków piętrzyła się w kącie, a najróżniejsze sztylety, krótkie, wygięte szable i miecze o wąskich płazach wisiały na chropowatych ścianach jaskini. Niektórzy z kilkunastu obecnych nawet teraz, popijając ciepłe trunki i kulturalnie skubiąc kolację, trzymali broń u pasa. Przez to wszystko Theo czuł się bezpiecznie, ale trochę nieswojo i obco, co najmniej jakby wprosił się na ucztę do jaskini zaspanego smoka, który jeszcze nie zrozumiał, że gości intruza.
- Cóż, jest u nas jeden słynny pieśniarz, ale nie ma dziś nastroju. Prawda? – Ciemnowłosa uśmiechnęła się krzywo do ponuro wyglądającego elfa o poharatanych rękach, błyskając bielutkimi zębami. Jego morskie oczy wyrażały głębokie niezadowolenie. – Tak myślałam. Zawrzygęb często ma problemy.
- Avio najmilsza, jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie Zawrzygębem, nie obiecuję, że powstrzymam swój miecz – rzekł tonem tak spokojnym i przyjaznym, że aż nienaturalnym. – Mam imię. Ramón, pamiętasz?
Zamilkł szybko, ale już po tych kilku krótkich zdaniach Theo wywnioskował, że słowa Avii nie były kłamstwem – mężczyzna miał tak przyjemny i głęboki głos, że spokojnie można by go słuchać całą noc. Niegdyś faktycznie musiał być bardem.
- Powstrzymaj swe ostrze, nim trafi w ciało niewinnego – zaśmiał się cicho siedzący w kącie młodziutki elf o jasnych, spiętych w kitkę włosach. Krzywa grzywka wpadała mu do oczu, w których migotały rozbawione iskierki. Wyglądał na typowego spryciarza, idealnie mieszczącego się gdzieś pomiędzy ramami figlarnego dzieciaka a dobrodusznego mężczyzny.
- Alessandro… – jęknęła Avia w jego stronę. – Błagam. Wiem, że jesteś fanem skrytobójców, ale opanuj się czasem, co? Wracając jednak do tematu, moi mili! – Odwróciła głowę ku reszcie. – Ktoś ma ochotę posłuchać niezliczony już raz historii naszego bractwa?
- Jeśli obiecasz, że nie zaschnie nam w gardłach… – rzuciła od niechcenia elfka o magnetyzujących oczach w odcieniu fiołków, zajmując miejsce tuż obok Avii. – Pewnie wszyscy. – Uśmiechnęła się zadziornie, unosząc jedną brew.
- No to pędzić który po butelkę! Zaczynaj zatem, Ramón – rzekła z naciskiem na jego imię. – Byle od początku.
Na moment zapadła cisza, przerywana jedynie grzebaniem w którymś z lnianych worów w poszukiwaniu resztek wina. Ciepłe światło ogniska rzucało rozedrgane cienie na zamyślone twarze zgromadzonych. Theo na moment przypomniał sobie o Reynevanie i poczuł ukłucie żalu na myśl o tym, że ten niezawodnie błąka się gdzieś po lesie.
Zerknął ku wyjściu z jaskini i wytężył słuch. Pewnie dochodziła już północ. Deszcz bez ustanku uderzał w liście drzew, co zrobiło się już naprawdę nudne, zaś księżyc nie dawał znaku życia – niebo musiało nadal być gęsto przykryte chmurami. Elf westchnął i poprawił sobie na kolanach owcze futro, którym go okryto, by się ogrzał po długiej wędrówce. Nowy strój przypomniał mu wcale nie tak odległe czasy spokojnego życia w rodzinnym domu. Koszula była ciepła, delikatna, sucha, miękka...
 Wtedy bard Ramón, zwany częściej Zawrzygębem, rozpoczął swoją opowieść przy dźwięku nalewanego do kielicha intensywnie bordowego wina.
- Ponad pół roku temu bezpieczne siedliska naszych bliskich zostały wytropione i zniszczone przez specjalne, działające pod osłoną nocy oddziały królów ludzkich – powiedział cichym, miękkim głosem. – Za nic. Po prostu nie podobało im się to, że żyjemy szczęśliwie. Przeżyło niewielu, część została ranna w wyniku ataków, inni uciekli i zostali dobici w pościgu. My, garstka ocalonych, dziwnym trafem natrafialiśmy na siebie i powoli tworzyliśmy grupę, którą tu teraz widać. Jedni spotykali się z drugimi, dołączali do nich kolejni, samotnie, parami, grupami, czasem i całymi rodzinami. Wygnano nas z królestwa elfów, którego ziemie ciągnęły się od morza do dolin i lasów północy. Dzieci nie przeżyły, nie miały na to szans. Co sprytniejsze sztuki po pewnym czasie wyłapali ludzie i dali im wybór: służba domowa czy popiół? Cóż, elfy nie elfy, to były dzieci. Śmierć to lęk przed nieznanym, a dzieci boją się bardzo wielu obcych rzeczy.
Mimo wszystkich niepowodzeń, my się nie poddawaliśmy. Podróżowaliśmy razem, by przeżyć. Byliśmy banitami, lecz przecież nie z wyboru. Z przymusu. Pomyśleliśmy więc: jeśli jesteśmy za nich uważani, to czemu nie mielibyśmy się nimi stać tak naprawdę? Zostać elfami polującymi na wrogów? Skoro ludzie znaleźli dla nas taką drogę, niech zobaczą, jak sobie na niej radzimy… Więc teraz widzą. Radzimy sobie doskonale, ale w przeciwieństwie do zwykłych rabusiów znamy umiar. Bierzemy tylko to, czego potrzebujemy. Nie napadamy na wozy z kobietami czy dziećmi. Nie mordujemy bez potrzeby. Nie kłamiemy. Jeśli nie jesteśmy do tego zmuszeni, nie szantażujemy. Obchodzimy się z naszymi potencjalnymi celami jak z dziećmi. Ostrożnie, miło, z sercem… ale pewnie. Mamy swoje zasady, swój kodeks, swego przywódcę, który nadaje temu wszystkiemu sens. Gdyby nie Zawieja… – Wziął porządny łyk z kielicha, który mu podano i z lubością oblizał wargi. – Gdyby nie on, już dawno rozsypalibyśmy się po świecie i poginęli. Ale jesteśmy. Na naszym szlaku było wiele przygód, dobrych i złych, ale o nich opowiadamy sobie sami. Każdego wieczora po jednej historii, a że co dzień zdarza się nowa, nigdy ich nie zabraknie.
Ktoś głośno westchnął, kto inny rozkosznie ziewnął. Na każdej twarzy malowało się coś na kształt rozmarzenia, szczęścia, błogiego spokoju. Nawet Theo na moment przestał myśleć o troskach, tak zasłuchał się w głos elfki.
- A wiecie, co jest najlepsze? – podjął jeszcze, wyciągając nogi obute w  wysokie, futrzane buty. – Każda opowieść przypomina nam, że pomimo trosk, które czujemy niejednego ranka, nadzieja jest podstawą. Bo wszystkie te sytuacje, które wydawały się beznadziejne, zakończyły się szczęśliwie. W różnej mierze, ale jednak. Wciąż żyjemy, mamy się dobrze, jesteśmy dla siebie wsparciem i ostoją w potrzebie. W przeciwieństwie do ludzi potrafimy odnaleźć wspólne cechy i unikamy kłótni. Jest nas mało, ale wszyscy dobrze wiemy, że nie liczy się ilość. Liczy się jakość.
Nawet najbardziej sztywny elf rozluźnił się i pozwolił, by jego spojrzenie złagodniało. Intensywnie czuło się, że wszyscy tu zgromadzeni są najprawdziwszą wspólnotą, którą łączy coś więcej niż zwykły interes.
- A teraz, dzieciaki – odezwała się cicho Avia, kołysząc na krześle – idziemy spać. Każdy na swój kocyk, pierwsza warta na posterunek, nasz Theo gdzie ma ochotę. Wymyślaj już historię na kolejny wieczór, nadejdzie w końcu twoja kolej – oznajmiła z ciepłym uśmiechem. – Ale póki co, jutro trzeba wstać, nie możemy pozwolić sobie na brak snu.
Niespiesznie, acz z typową dla elfów zwinnością i gracją, każdy po kolei odszedł od ogniska, podnosząc się bez hałasu z licznych siedzeń. Dwie elfki zwijały kocyki, na których siedziały, ktoś inny przecierał kielich. Fioletowooka piękność ospałymi ruchami podniosła się z krzesła i leniwie poprawiła spódnicę, po czym przejechała palcami po skręconych, granatowych lokach i z długim ziewnięciem oddaliła się jako jedna z ostatnich. Złotowłosa dziewczyna, której jeszcze Theo nie miał okazji poznać, oddalała się powoli z niosącym dwa łuki Alessandro do wyjścia z jaskini. Ich stopy uderzały cichutko o nierówne klepisko, stopniowo cichnąc w oddali.
Kiedy kładł się na rozłożonej przy ognisku miękkim, skrzypiącym, owczym futrze, z zewnątrz dochodziły do niego przyciszone głosy wartowników.
- Aa… a znasz ten wierszyk? – rozpoznał szept Alessandro. – Ja to ja, ty to ty, kto jest głupi: ja czy ty?
- Hmm… Oboje!
Stłumiony, ledwo hamowany wybuch śmiechu dobiegł do uszu Theo. Młodzi, nierozsądni, zadowoleni ze swojego małego, prywatnego szczęścia.
Elf podłożył sobie rękę pod głowę i zignorował wbijające się  w plecy przez nie najgrubszą wełnę kamienie. Było sucho. Miękko. Bezpiecznie.
Co zatem sprawiało, że w głębi duszy Theo czuł, że coś jest nie tak?
*
Reynevan właściwie mógł tylko plątać się pomiędzy drzewami, bez powodzenia szukając wyjścia z lasu. Było ciemno, parno i wilgotno. Zdecydowanie nieprzyjemnie.
Wpatrywał się w ścieżkę przed sobą jak zahipnotyzowany, zaś w niego od kilkunastu sekund napiętej ciszy wpatrywały się dwa błyszczące zielenią ślepia, kilka centymetrów pod nimi natomiast bieliły się obnażone kły. W końcu mężczyzna dał za wygraną, zaklął beznamiętnie, wyciągnął miecz. Wkrótce metal przeciągle szczęknął, czując zbliżającą się ucztę krwi.
- Panu – rzucił chłodno w stronę niezidentyfikowanego napastnika Reynevan – już podziękujemy.
Dopiero wtedy zorientował się, że użył złej liczby, odpowiedniej brzmiałoby bowiem „państwu”. Rozejrzał się prędko, obracając plecami do znajdującego się po jego prawej stronie drzewa, po czym wziął głęboki wdech i uśmiechnął się kątem ust. Napiął wszystkie mięśnie, pozwalając umysłowi skupić się tylko i wyłącznie na wrogu. Ciemne niebo nie pozwalało na zbyt dobrą widoczność, ale żołnierz postanowił to zignorować i ugiął nieznacznie nogi.
- Raz w życiu nie będę uciekać – oznajmił, a jego nozdrza niepewnie zadrgały.
Jeden z wilków wydobył z siebie gardłowy warkot, który miarowo przeszedł w dziwny, nietypowy dla tych zwierząt ryk. Mężczyzna uniósł bezwiednie brew, widząc niezwykle ociężały ruch rozpędzających się z wolna łap szarego stworzenia, które miało zamiar natrzeć na człowieka. Znów coś było nie tak. Przecież wilki nie atakują ludzi, jeśli tamci nie wejdą im w drogę; nie skaczą do gardeł ot tak, bez wyraźnego zagrożenia, przecież jeszcze nie było zimy, w lasach było pełno zwierzyny, przecież...
Drugi wilk natarł na Reynevana z boku, zaskakując go i wytrącając z równowagi. Miecz zranił boleśnie ogromną, szarą łapę, ale zwierzę zdawało się na to w ogóle nie zważać. Nie ryknęło z bólu, nie szarpnęło nawet pyskiem, nie wykrzywiło nieustannie skierowanych ku przodowi uszu.
Podcięty przez trzeciego drapieżnika mężczyzna, upadając na bok, zdążył zobaczyć jak na przemykającej tuż koło jego twarzy wilczej łapie głębokie rozcięcie zasklepia się w przyspieszonym tempie, lśniąc zdumiewającym błękitem. Gdy Reynevan uderzył głową o ziemię, jedynym znakiem po jego mieczu było kilka kropel krwi na szorstkiej sierści.
Nie do końca wiedział, co działo się dalej, bo jego przytomność postawiła na pewien czas go opuścić.
*
- Noo… są tu wilki, czarne niedźwiedzie, trochę węży, parę gatunków dzikich kotów, czasami zdarzają się co groźniejsze okazy.
Opartemu o skalną ścianę Theo opadła szczęka i z głupią miną potargał włosy. Ledwo wstał, nie zdążył nawet poprawić fryzury – która, jak to u elfów, i tak wyglądała nienagannie – ani przemyć zmęczonej twarzy. Spoglądał więc tylko z rozdziawioną buzią na przyjaciółkę z młodzieńczych lat, licząc, że zaraz się roześmieje i zawoła, że to przecież żart. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
- Wiesz, nie chciałam ci mówić – mruknęła przepraszającym tonem Avia – ale tego swojego kompana raczej już nie zobaczysz.
- Czemu… czemu mi nie powiedziałaś?!
-Bo…
- A zresztą, to nie ważne! Muszę mu pomóc! Muszę iść.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Przecież mnie nie zatrzymasz siłą – parsknął zdenerwowany elf.
- Wiem, że nie… – zawiesiła na moment głos. – Ale staram się przemówić ci do rozsądku!
- Avia! Znamy się tyle lat! Myślałem, że mnie zrozumiesz.
- I właśnie przez wzgląd na to, że tak dobrze cię znam, pragnę cię uchronić od śmierci. Tyle lat spędziliśmy ze sobą w Dolinie, jakimś cudem nam obojgu udało się uniknąć rzezi, a teraz… Theo! Chcesz wszystko zaprzepaścić? O wiele bardziej przydasz się tutaj, wśród swoich! Nie znasz jeszcze naszych planów, zamierzeń… Nic nie wiesz. A już chcesz iść pod topór kata albo zęby dzikiego zwierza? Sam zginiesz. Myślałam, że to zrozumiesz. Myślałam, że mnie zrozumiesz.
     Zdziwiła się, że dał jej skończyć. Jak zawsze obserwowała jego oczy, widziała, jak płomienie w źrenicach powoli przygasają, a leśna zieleń odzyskuje spokój. Przynajmniej pozorny, bo w głębi wciąż dostrzegała śmiałe iskry, które w każdej chwili gotowe były zamienić się w pożogę. Tak dobrze znała te oczy. Oczy w kolorze wiecznie zielonych iglastych drzew. I trawy w Dolinie, po której często biegali, zatopieni w beztroskich marzeniach. Oni, dwójka najlepszych przyjaciół. Wzięła głębszy oddech i płynnym ruchem odgarnęła opadającą na jej czoło miękką grzywkę.
- Dziękuję, że się opanowałeś. Posłuchaj mnie jeszcze przez chwilę. Musimy żyć w zgodzie. Razem. Inaczej będziemy musieli uciec w góry, jak ci ludzcy mędrcy, których ja nazywam tchórzami. Przed chwilą wrócił Zawieja… nasz przywódca, pamiętasz? Belaqua teraz opowiada mu wszystko, a potem on stwierdzi, czy możesz się przyłączyć. Rzecz jasna to czysto rytualna sprawa, bo innego rozwiązania sobie nie wyobrażam. Zostaniesz z nami, będziesz jednym z elfów, które pomogą odzyskać niepodległość słabszym. Znajdziemy sojuszników, wystąpimy przeciw niesprawiedliwym królom. Świat stanie przed nami otworem.
- To brzmi jak jakaś... Utopia.
- Ale to nie będzie żadna Utopia, żadna bajka. To będzie ten sam świat. Ale lepszy.
- Chcesz naprawiać pooraną bliznami ziemię. Świat splamiony krwią, cierpieniem, otoczony czarnym welonem śmierci świat — rzekł elf, nieświadomie dobierając słowa i gesty tak, że wyglądał jak poeta. Bądź co bądź, dosyć niewydarzony. — Ten pomysł jest głupszy niż próby wygładzenia twarzy Starego ze zmarszczek. Albo kory dębu. — zakończył, opuszczając ręce.
- Myśl o tym, co chcesz, przyjacielu. Prawda jednak pozostanie prawdą, a nasze cele niezachwiane — stwierdziła Avia, przekonana o wadze swoich słów.
- Wiem – westchnął, skrywając zawód.
Długi czas milczał, zaciskając pięści i dając rozumowi czas na odnalezienie odpowiednich argumentów na pozostanie w tym miejscu. Serce podpowiadało mu zupełnie inne rzeczy, ale już wolał nie iść za jego głosem. Ostatni raz przez taki zryw o mało nie stracił twarzy. A potem nawet życia.
Wieczorem otrzymał nowy łuk, pełen kołczan i oficjalny, beżowy strój Łowcy. Wtedy został pełnoprawnym członkiem ich zgromadzenia, ale słynnego Zawiei nigdzie nie widział. Avia powiedziała, że musiał załatwić coś pilnego, więc wróci nocą. W ciemnej jaskini tego dnia było poważniej i mroczniej, a przede wszystkim – ciszej. Bard nie grał, nawet nic nie mówił, a w miejscu wczorajszego paleniska postawiono zbity na poczekaniu stoliczek. Położono na nim plany, mapy, dziwne zapiski i szkice.
Theo oczywiście nie słuchał. Zatopił się we własnych rozmyślaniach, we wspomnieniach, które nie dawały mu spokoju odkąd tu się zjawił. Przymknął oczy. Da radę. Odtworzy to, a potem zapomni już na zawsze. Pozostawi to za sobą. Da radę…

Pamiętam, że było pochmurno, ciemno i nieprzyjemnie. Kręta ścieżka wiodąca do wioski, w której mieszkała Malena, była wyjątkowo błotnista i moje elfie buty niemal po kostki grzęzły w lepkiej, brązowej mazi. Ale to mnie nie zrażało, szedłem przed siebie dziarskim krokiem, ciesząc się na spotkanie z dziewczyną. Wiedziałem, że jej krewni niespecjalnie lubią elfy, ale mnie samego w miarę tolerowali. „W miarę” to nawet zbyt dobrze powiedziane, bo po prostu nie próbowali mnie jeszcze zaszlachtować i podać jak świnię na srebrnym półmisku z jabłkiem w paszczy, ale moim skromnym zdaniem to i tak był sukces.
Słońce na krótki moment wyjrzało zza grubej warstwy chmur, ale chyba tylko po to, by zapewnić mnie, że nie zginęło. Zaraz ukryło się ponownie gdzieś za pierzastą kołdrą na niebie i chłód ogarnął rozgrzaną na króciutką minutę ziemię. Ale szedłem dalej, kroczyłem szybko i pewnie, wtedy jeszcze moje serce było pełne otuchy. No ale… przyznajcie, trudno się temu dziwić. Ostatni raz widziałem Malenę kilka tygodni wcześniej, bo na ten czas wyjechała w odwiedziny do ciotki i nie mogłem jej towarzyszyć w żaden sposób. Teraz do przodu gnała mnie tęsknota i to cudowne uczucie… pewnego rodzaju niecierpliwość, miłe wyczekiwanie i ochota, by to wszystko już się działo, bym już miał ją w swoich objęciach i mógł opowiedzieć jej wszystko, co się wydarzyło.
Wkrótce na horyzoncie pojawiły się kamienne i drewniane domostwa odgrodzone od siebie krzywymi płotkami. Na ich widok uśmiech na mojej twarzy jeszcze się powiększył. Już niedaleko, jeszcze tylko chwila…
Skręciłem w boczną ścieżkę, kierując się w stronę jeziora. Czułem już ten cudowny zapach, zapach grążeli i mokrych kamieni. Gdzieś w oddali rozlegał się chlupot wody uderzającej w podmuchach wiatru o nierówny brzeg. Błoto z butów powoli spływało na trawę, zostawiając ciemnobrązowe ślady wśród świeżej zieleni. W którymś momencie ścieżka się urywała i tylko dzięki dobrej znajomości tych okolic wiedziałem, jak dojść do celu.
W końcu powietrze zwilgotniało, drzewa w ostatniej chwili stały się rzadsze, a ja zupełnie niespodziewanie znalazłem się na kamienistej plaży. W twarz uderzyła mnie cudowna chłodna bryza, a miękka trawa zmieniła się pod podeszwami na chrzęszczące otoczaki. Spojrzałem na niebo. Słońce znów na krótki moment wyjrzało zza chmur, wskazując mi godzinę. Było już po piątej, czemu więc jej jeszcze tu nie było? Jeśli coś się stało… Zagryzłem wargi i czekałem, wpatrzony w błyszczącą taflę wody.
Mijała minuta za minutą, kwadrans za kwadransem. Chłód bijący od wody zaczynał stawać się dotkliwy. Rozpocząłem spacer po brzegu jeziora, rozcierając zmarznięte dłonie. Zawsze noszony na plecach łuk wbijał się nieprzyjemnie, a cudowny nastrój opadł. Zostały zmęczenie, niecierpliwość i dokuczliwy chłód.
Kiedy usłyszałem za sobą kroki, w sercu ponownie odrodziła się nadzieja. Odwróciłem się szybko, moje oczy zalśniły, lecz to, co zobaczyłem, wcale mnie nie ucieszyło. Po Malenie nie było tam ani śladu. Dwoje mężczyzn, idących w moją stronę, rozpoznałem bez omyłki: ojciec dziewczyny i jej niedoszły narzeczony. Po prostu zdrętwiałem, zastanawiając się, o co może im chodzić. Ubrani w robocze stroje mieszczanie zeszli niewielką skarpą na dół i stąpając po szarych kamieniach stanęli ze mną twarzą w twarz.
- Witajcie — powiedziałem jak zwykle łagodnym głosem, unosząc dłoń w geście powitania. Ojciec Maleny splunął w odpowiedzi tuż pod moje stopy. Odsunąłem się o krok, podnosząc zdumiony wzrok na mężczyzn.
- Śmiesz jeszcze się z nami witać, elfie? — warknął narzeczony. Odszukałem w pamięci jego imię. Nazywał się Ghodrick.
- Tak nakazuje kultura — odparłem spokojnie, lecz gdzieś w głębi poczułem ukłucie strachu.
- Tak? A wiesz, co jeszcze nakazuje kultura? Aby elf chadzał ze swymi dziewkami, a nie z kobietami ludzi! — wycharczał czerwony ze wściekłości ojciec, mocno gestykulując.— Tolerowałem to, ale mam już dość. Myślałem, że to zadurzenie w końcu jej przejdzie! Jakimikolwiek czarami ją omamiłeś, kiedyś by się od nich uwolniła! Ale tego, co z nią zrobiłeś, nigdy ci nie wybaczę.
- Słucham? — zdumiałem się szczerze, wytrzeszczając oczy. Nie bardzo rozumiałem. —Słyszycie siebie, panie? Słyszycie, co mówicie?
- Słyszę! Głuchy nie jestem! I mózg mam! Ale ty, elfie…
- Słowo „elf” nie powinno być w waszych ustach bluźnierstwem — powiedziałem ze złością, bezwiednie zadzierając głowę do góry dumnym gestem i wciąż patrząc rozmówcy w oczy. Byłem taki głupi i pewny siebie. Właściwie, wiele się od tamtej pory nie zmieniłem.
- Jak śmiałeś… jak śmiałeś… — kręcił głową Ghodrick, raz po raz nerwowo poruszając nozdrzami.
- Co śmiałem? Śmiałem się spotykać z Maleną? I co w związku z tym? Czym niby różnimy się dziś od was, ludzi? Tym, że mamy długie uszy!? Że jesteśmy doskonałymi łucznikami i mamy dobry wzrok? Znamy runiczne pisma, studiujemy księgi? Widzicie, panie, coś złego w naszych zaletach?... Czy to zwykła, ludzka zazdrość?
- To, co teraz okazujesz to zwykła, elfia pycha!
- Duma, panie! Duma. Ale…
- Czy to teraz istotne!? — wydarł się niespodziewanie Ghodrick, łapiąc za kręcone, rudobrązowe włosy. — Istotne jest to, co ta świnia zrobiła! Splugawił moją narzeczoną!
- O splugawieniu mogłaby być mowa, gdybym był orkiem — zaprotestowałem gwałtownie. Byłem zbyt wstrząśnięty słowem „narzeczona”, by je jakkolwiek komentować.
- A zaprzeczysz, że z nią byłeś!?
- Nie — odparłem spokojnie, kręcąc głową. — Nie zaprzeczę. Przecież dobrze wiecie, że nieraz się spotykaliśmy... — rzekłem. Wtedy naprawdę dziwiłem się ich głupocie.
- Mówiłem ci, ojcze! — wykrzyknął Ghorick do ojca Maleny. Ach, więc przeszli już na „tato”?
- Nie mam pojęcia, skąd ta wściekłość — rozłożyłem bezradnie ręce. — Chcecie teraz ubić elfa? Powiesić na ścianie jako trofeum? Albo lepiej – zanieść moją głowę Malenie i pokazywać jej: „Patrz, dziecko. Z tym głupcem kiedyś chodziłaś na spacery, pamiętasz? A taki jeden raz: była piękna, bezchmurna noc, a wy…”
- Bezczelny jesteś! — Nozdrza Ghodricka zaczęły poruszać się jeszcze szybciej. Wbrew temu, co miało to okazywać wyglądało… zabawnie. Przynajmniej dla mnie.
- Ale wiesz, Ghodrick, że to całkiem dobry pomysł?— zagadnął ojciec, wykrzywiając twarz w ohydnym, podłym grymasie. Moja twarz musiała w tym momencie wyrażać bezbrzeżne zdumienie i zaczynała przybierać odcień wściekłości. 
- Nie bądźcie głupcami — rzekłem, siląc się na spokojny ton. Nie bardzo mi to wyszło.
- Boisz się?
- Czy boję? Tak! O waszą psychikę! — zawołałem całkiem już roztrzęsiony.
- Ta kłótnia nie ma sensu. Nie rozmawiamy z elfami!
- Musimy sobie wszystko wyjaśnić! Ja nie rozumiem!
- CO tu jest do wyjaśniania?! On spał z moją dziewczyną!
- Z twoją dziewczyną! A pytałeś ją o zgodę? 
- DOŚC!
- A ty pytałeś? Czy może czymś upiłeś, a potem…
- Przestań!
- Ha, nie zaprzeczasz!
- Przestań, mówię! Poza tym…
Nie wiedziałem, kiedy ostrze zalśniło w ręce Ghodricka. Po prostu nagle się w niej znalazło. Moje zielone oko, w którym powoli tężało przerażenie, mogło tylko bezwiednie obserwować drogę sztyletu, bo nim zdążyłem zareagować…
Mój krzyk rozdarł całą przestrzeń. Tafla jeziora zadrżała.
Ostrze wbiło się tuż pod brwią. Zdążyłem odrobinę odchylić głowę, by nie dotknęło oka. Lecz tylko tyle udało mi się zrobić; próbowałem odepchnąć napastnika, ale ten już był blisko, już rzucił się na mnie, całkowicie zamroczonego bólem, i w locie przejechał wbitym na dobry cal nożem w dół, po moim policzku. Kiedy upadliśmy na kamienie, ostrze prześliznęło się po żuchwie i, wypuszczone z drżącej ręki, upadło na ziemię. Otoczaki pokryły się szybko spływającą krwią.
W momencie poczułem gorącą, gęstą ciecz na policzku. Nie miałem siły się zerwać. Czułem tuż nad swoją twarzą gorący, śmierdzący oddech i cichy śmiech zadowolenia. Wrzało we mnie, a rana piekła jak cholera.
Drugi mężczyzna nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, nie licząc urywanego, świszczącego wciągania powietrza. Wciąż krzycząc, zrzuciłem z siebie Ghodricka silnym kopniakiem i chwyciłem się za oko, do którego przez moment zdążyła dostać się krew i teraz jeszcze paskudniej szczypało. Obraz stał się na wpół czerwony i niewyraźny.
Z wysiłkiem otworzyłem jedno oko, przykładając rękaw do zranionej strony twarzy. Szybko nasiąkł krwią. Zamrugałem, a rozmazany widok powoli się wyostrzył. Zobaczyłem stojącą ledwie kilka kroków ode mnie Malenę. Nie wiedziałem, czy to zwidy. Jej postać była ubrana w luźną, lnianą sukienkę. Sukienka była beżowa, a dziewczyna piękna. Jak zawsze. Napotkałem wzrok jej uroczo błękitnych oczu, przywodzących na myśl bezchmurne niebo. Znów pokręciłem głową, zaciskając usta.
- I tak nigdy nie będziemy razem. 
- Nie umieraj… — powiedziała, otwierając oczy jeszcze szerzej i błagalnie przekrzywiając głowę.
- Nie umrę — zapewniłem ją cicho. Zawsze była przewrażliwiona, jej chłop po prostu rozjechał mi twarz z góry do dołu. Usłyszałem cichy ruch na kamieniach i wyczułem, że Ghodrick ma zamiar podnieść nie tylko swoje cielsko, ale i broń.
- Uciekaj — usłyszałem znowu jej głos. I zabolałem nad swoim tchórzostwem.
Uciekłem. Pamiętam, jak niespodziewanym ruchem poderwałem sztylet z kamieni, jak z wysiłkiem powstrzymałem się od wbicia go w ciało leżącego, a potem biegłem przed siebie, podczas gdy błotnista droga nie ułatwiała mi ucieczki. Jak dokumentny idiota zwiałem, zostawiłem ją na pastwę ojca i Ghodricka. Bałem się.
Zastanawiałem się wtedy, czy to, co widziałem, było tylko złudzeniem? Do dziś nie jestem pewien.
- Theo? Hej, Theo? Jesteś z nami? — zainteresował się któryś elf. Theo z niesmakiem skonstatował, że był to ów blondasek o iście dziewczęcym imieniu. Alessandro.
- Jestem. Coś mnie ominęło? – zapytał z wymuszonym uśmiechem.
- Nie, generalnie to tylko ustalaliśmy, którego króla zgładzimy najpierw. Dajemy z grubej rury! – Alessandro z zadowoleniem użył nowego powiedzonka. – Zaczniemy od cesarza Ostii.
- Cesarza… Ostii…?!
- Si. Wyruszamy z rana!
- Czy w dzieciństwie każdemu z was ktoś mocno przywalił w głowę albo wyssał mózg? Na przykład taki ptaszek mózgojadek?
- Nie — odparł Alessandro, mocno urażony. — Ale za dużo przebywałeś z ludźmi. Istotnie, niewiele pozostało ci z elfa.
*
- I’m driving home for Christmas… — wymamrotał Reynevan, wyłażąc spod stosu martwych futrzaków. — Zapomniałem… indyka… dla Rosy — jęknął, prostując kolana.
I stracił przytomność, upadając z powrotem miękko na kulkę futra stworzoną z krwawiących wilków, które w dość tajemniczych okolicznościach straciły życie.
Rosnący opodal błękitny kwiat sporych rozmiarów gwałtownie zwiądł, a z ust ostatniego potwora wydobyło się śmiertelne tchnienie. Ciężki liść opadł na ziemię, zamieniając się w błyszczący pył, który podmuch lodowatego, nocnego wiatru zabrał ze sobą w świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz