sobota, 19 maja 2012

Rozdział XVII / W zakątkach pamięci [5]

Lasy od wieków były wspaniałym miejscem dla pochówków, które swoim ofiarom szykowali najrozmaitsi mordercy. Nikt przecież nie zaglądał do zawalonego kamieniami i gałązkami kurhanu pod starą sosną; nikt – nawet najznamienitszy agent – nie zapędzał się w ciemny, nieprzenikniony gąszcz, przepełniony po same korony czyjąś krwią.
Z tych właśnie powodów pewien drobny rzezimieszek imieniem Havar postanowił wykorzystać las do własnego celu. Oddalony od terenów mieszkalnych bór wydał mu się doskonałym miejscem na ukrycie skradzionego w pobliskim mieście złota. Znajdował się na granicy Rivenu i Ostii, dwóch największych państw dzisiejszego świata, poszarpanych wojnami, lecz ze strażą – jak na ironię – wyjątkowo pamiętliwą i zajmującą się tak mało istotnymi sprawami jak kradzieże złoconej zastawy z domu burmistrza.
Havar wyruszył wieczorem, gdy zapadł zmierzch. Wkraczając w granice lasu, dziwnie cichego, w dłoni kurczowo trzymał lniany wór wypełniony świeżo zdobytym skarbem. Druga ręka była wolna, lecz gotowa w każdej chwili chwycić za rzeźnicki nóż, skrycie chowany w prowizorycznej skórzanej pochwie pod tuniką. Ostatnimi czasy do jego uszu docierały bardzo niepokojące wieści o zjawiskach, jak to astronomowie mówili, paranormalnych.
Młodzieniec należał do osób odważnych, dlatego też początkowe strugi gorącego powietrza, które co kilka minut omiatały jego twarz, nie przywiodły mu na myśl żadnych demonów z wiejskich bajań. Pierwsze ciało, które mijał, również nie wzbudziło jego strachu – ktoś podobny jemu po prostu nieźle nabroił i porzucił blondwłose dziewczę pośród kłujących krzewin. Z początku zrobiło mu się żal ślicznej twarzyczki, miał nawet zamiar podejść i sprawdzić, czy może da się ją uratować, jednak zaniechał wszystkich tych czynów i po prostu szedł dalej. Obojętność wymalowana na jego twarzy trwała nienaruszona.
Jednak gdy kilkadziesiąt metrów dalej dojrzał drugie ciało, tym razem zdecydowanie należące do mężczyzny, począł się zastanawiać nad sensem pozostawiania świeżych śladów w pobliżu miasta. Jasne gwiazdy oświetliły młodziutką twarz mężczyzny, całkiem przystojną, lecz wykrzywioną w grymasie bólu. Rzezimieszek szybko oddalił się od miejsca zbrodni, nie zauważając szybkiego oddechu młodzieńca i jego nogi, przytrzaśniętej zwalonym i nieco zwęglonym drzewem.
Kolejną ofiarą była kobieta, a raczej dziewczyna – całkiem zgrabna, choć uda miała aż nazbyt kształtne. Jednak niesamowicie raził jej wygląd, a Havarowi tylko jedno słowo przychodziło na myśl: zmasakrowana. Calutka twarz umazana krwią, poszarpana, jasna suknia, zlepione włosy i półprzymknięte, nieobecne oczy. Młodzieniec był pewien, że dziewczę żyje. Ale po raz kolejny postanowił przyodziać na siebie maskę nieczułości i ruszył dalej, choć jego serce zaczynało trzepotać ze strachu.
Niewiele dalej, może dziesięć-piętnaście metrów od dziewczyny, spoczywało na siedząco ciało dorosłego mężczyzny wspartego o pień drzewa. Jego włosy były ciemne, a bardzo nieliczne siwe kosmyka dodawały mu powagi. Powagi? Zaraz… Przecież on był martwy. Havar zrobił kilka kroków w stronę człowieka i poczuł, jak serce mu staje, gdy jego oczy spotkały się z brązem tęczówek napotkanego.
- Bogowie… – wyszeptał, zasłaniając twarz wolną ręką. Co z tego, że był agnostykiem? Kogoś musiał wezwać na pomoc. – Co tu się stało!?
Zapewne jego zdziwienie osiągnęłoby stopień jeszcze wyższy, gdyby zdążył w porę odwrócić się w tył. Zamiast tego stał się jednocześnie przypadkową ofiarą i tarczą. Ułamek sekundy później, rozszerzywszy oczy w akcie bezbrzeżnego przerażenia, runął przygwożdżony do ziemi ogromnym łapskiem. I wyzionął ostatni dech.
Ale sakwa przepełniona złotem była jego własnością do samej śmierci. Można by nawet rzec, że umarł jako bogacz, i to śmiercią bohaterską.
*
Oczy Reynevana zalśniły dziwnie.
Nie zważał na łapę, która opadła przed chwilą centymetry od niego, zgniatając śmiesznego w swoim rozbieganiu chudego człowieczka.
Patrzył przed siebie. Prosto. Ze zdziwieniem.
Bo rozpoznał wiszącego w paszczy smoka elfa. Rozpoznał i zdumiał się nad tym, że zwykle nieszczęśliwa mina zielonookiego zamieniła się w zaciętą. Że ów myślał, do tego intensywnie. I że to właśnie on nie tak dawno uratował mu życie, zabierając z drogi.
A szok był tak głęboki, że Reynevan aż zemdlał. I nie zobaczył pierwszego i ostatniego zarazem popisu sztuk magicznych w wykonaniu niepozornego elfa.
*
Bo wówczas Theo przypomniał sobie, co ojciec mu opowiadał o smokach. Kilka słów, zbitych w jedno zdanie, które na pozór nie posiadało żadnego sensu. Teraz miał kilka sekund, aby ratować swoje życie.
 Ich tchnienie wyzwala moc.
Z początku nie miał pojęcia, czym są tchnienie i moc. Nie miał pojęcia, jak wykorzystać swoją wiedzę, a zdenerwowanie pomieszane z przerażeniem sprawiało, że nie mógł się skupić. W głowie wciąż wojowały ze sobą myśli, a jedyne, co zdołał z siebie wydobyć, to bojaźliwy – aczkolwiek mentalny – okrzyk: „Co robić!?”.
A potem go olśniło – dosłownie i w przenośni.
Rozległy błysk oślepił smoka, który właśnie gotował się do kolejnego ataku. Jasna, przenikliwa zieleń rozjaśniła mrok nocy, a potwór gwałtownie cofnął łeb, uderzając ogonem o pobliskie drzewo. Theo spoglądał z przerażeniem na swoje dłonie, czując w nich wprawiające go w zdumienie mrowienie. Światło powoli gasło, pozostawiając elfa samego, tylko z tym przerażającą poczwarą, czworonogą maszyną do zabijania…
Instynkt zaczął działać jeszcze lepiej, Theo jakby z wyprzedzeniem wiedział, co zrobi smok i co on sam ma zrobić. Zacisnął dłonie w pięści i cofnął się o krok, a blask w jego oczach pojawił się nagle i z siłą. Zieleń znów rozbłysła, twarz elfa – do tej pory przestraszona – przybrała wyraz dzikiego zadowolenia, nieokiełzanego szaleństwa. Kąciki jego ust uniosły się w górę, a głowa została opuszczona na krótki moment w dół. Światło znów zaczęło się jarzyć.
Najpierw powoli, delikatnie, jakby niepewnie. Z każdą sekundą zwiększało swój zasięg i drgającym ruchem oświetlało coraz to większy obszar. Potwór przez moment usiłował się cofnąć, ale nagle z jego piersi wyrwał się głośny ryk, brzęczący w uszach i obezwładniający. Przetoczył się lasem, rozniósł wysoko ponad korony drzew i obudził nieboszczyków. Ale Theo nie złamał.
- Dalej, paskudo! – ryknął elf z wyraźną satysfakcją, wyciągając przed siebie rękę. Blask przebiegł wzdłuż jego ciała jak impuls, po czym skumulował na samym środku dłoni w coś na kształt niematerialnej kuli.
I co teraz? Co mam zrobić?...
Chciał pchnąć ją przed siebie siłą woli – nie zadziałało. Symulowany rzut też w niczym nie pomógł. Theo zaczynał wątpić. A smok to wyczuł.
Szarża była krótka, ale skutecznie pozbawiła elfa przewagi. Zwalony z nóg nie mógł wiele zdziałać, a krzyk uwiązł mu w gardle, gdy plecy obiły się o twardą ziemię. Przez długi, przerażający moment nie mógł oddychać, ucisk w płucach wzmagany był dodatkowo wskutek nacisku smoczej łapy. Chrupnęło żebro.
Elf ujrzał tuż przed swoimi oczyma gwiazdę, która prześwitywała ponad lasem. Uśmiechnął się lekko do swoich myśli, rozumiejąc, że to koniec. I nagle przed jego oczami stanęła ona. Malena.
*
- Hej, czekaj! – krzyczała przez śmiech, biegnąc przez ogromne połacie pola przepełnionego dorodnymi kłosami zboża; może pszenicy? Trzymała za poły swojej wiejskiej sukienki, a w jej niebieskich oczach igrały radosne ogniki. Rozpuszczone blond włosy falowały na wietrze – tak gęstych i zadbanych loków nie powstydziłaby się żadna królowa.
- Przecież ci nie ucieknę – zapewnił wówczas Theo, odwracając się i podpierając boki dłońmi. – Chodź prędko. Pokażę ci coś…

*
Elf, niespodziewanie dla samego siebie, chwycił obiema dłońmi za łapsko smoka, które coraz silniej napierało na jego pierś.
- Zos…zostaw – wyszeptał z trudem, krzywiąc twarz. Krew szumiała mu w uszach.
Co z tą magią? Znowu zawiodła? Zawsze tak bardzo nienawidził magów i cieszył się, gdy znikli z powierzchni świata. Nienawidził wojen. Nienawidził wszystkiego, co mogło zawieść, bo nie miało uczuć. Po prawdzie nienawidził bardzo wielu rzeczy, ale nigdy o tym nie mówił.
I nagle złamany obojczyk dał o sobie znać, a cała siła, jaką Theo włożył w odparcie smoka, odeszła. Okropne kłucie pozbawiło go zmysłów, jednak smok cofnął łapę i gwałtownie obrócił pysk, rozszerzając nozdrza. Księżyce na jego płaskim czole błysnęły.
*
Zatrzymali się tuż przy ogromnym, wyrośniętym dębie. Malena, wciąż z uśmiechem, pchnęła lekko Theo w stronę pnia, mierząc go rozigranym wzrokiem. Elf wpatrywał się w nią niemal z ubóstwieniem, rozpostarłszy ręce.
- Pójdź w me ramiona! – rzekł z imitowaną powagą, doskonale naśladując ówczesnych rycerzy, i roześmiał się ponownie.
Kobieta bez zastanowienia wtuliła policzek w jego pierś, przejeżdżając palcem po obojczyku, widocznym pod rozpiętą lnianą koszulą.
- No to teraz ci powiem, panienko – mruknął Theo z zadowoleniem, splótłszy ręce na plecach dziewczęcia – że nic więcej mi do szczęście nie potrzeba.
*
Smok stanął na tylnich łapach, a elf odruchowo cofnął się, z trudem powracając do pozycji siedzącej. Podparł się zdrową ręką o ziemię, a jego wzrok powędrował za oczami smoka, które błyszczały teraz intensywnie błękitnym płomieniem. Dłuższy moment zajęło mu oddzielenie resztek wspomnień od rzeczywistości. Potrząsnął głową i zmrużył oczy, chcąc wyostrzyć obraz, jaki się przed nim roztaczał.
Błękit. Mnóstwo błękitu. Jak niebo... ale to nie było niebo.
Długowłosy duch, zjawa, topielica z legend? Czym to było? Dlaczego smok słuchał bladej postaci o oczach jarzących się niebieskimi płomieniami? Co się działo...?
Postać uniosła dłoń. Po ułamku sekundy od jej ramienia przeszedł błysk, a na dłoni zarysował się półksiężyc. W tym samym momencie na czole smoka zalśniła połówka zaznaczonego tam symbolu. Theo zmarszczył brwi, ledwo panując nad swoją przytomnością. Czuł lekkość w stopach, zaś głowę miał jak z gliny. Ciężką, pustą, dziwną...
Potwór przestąpił krok przed siebie, a jego ślepia na moment złagodniały. Zmrużył je i niemalże z gracją wtulił łeb prosto w wyciągniętą dłoń postaci. Elf przez chwilę siedział, kontemplując tę scenę w całkowitym milczeniu i skupieniu. Powoli zaczynał rozumieć. Bardzo, bardzo wolno wszystkie fakty łączyły się w jego głowie w całość, nad wyraz zresztą zaskakującą.
Spróbował wstać. I to właśnie był jego błąd.
Smok nagle stanął na tylnych łapach, odrzucając postać do tyłu. Błękit zgasł, a w całkowitej ciemności wciąż lśniły tylko okropne, paciorkowate oczy. Głośny łomot świadczył o kolejnym złamanym drzewie, a seria ryków dowiodła złości smoka. Jego dzikość jakby eksplodowała z całą mocą. Theo upadł, nie miał sił. Potrzebował pomocy. A doskonale wiedział, że jej nie otrzyma. Zmrużył mocno oczy i zaparł się z całych sił. Mięśnie musiały go posłuchać!
*
- Malena... – zaczął Theo w zamyśleniu, bawiąc się włosami dziewczyny. – Wierzysz w przeznaczenie?
- A skąd! – odparła bez zastanowienia blondwłosa. – „Sami jesteśmy kowalami swego losu”. Tak mówią wszyscy ludzie, ale ja właściwie też tak uważam. Nie potrafię uwierzyć w to, że na przykład śmierć siostry była przeznaczona. To dla mnie nonsens.
- A ja wierzę – upierał się przy swoim elf. – My wszyscy wierzymy. Ja wierzę, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
- Nie znałam cię od takiej romantycznej strony.
- To nie o to chodzi. – Theo podrapał się w potylicę, nie wiedząc jak ująć swoje myśli w słowa. – To nie kwestia przesądu, a raczej... jakiejś wiary, życiowych nauk. Elfy sądzą że to, co się z nimi dzieje, zostało gdzieś zapisane, długo przed tym, jak przyszliśmy na świat.
- Czyli co? Twoje przeznaczenie mówi, że będziemy żyć w chatce z dala od miasta i niewdzięczników? Tylko my, przyjaciele i natura? – zaśmiała się nieco ironicznie. A elf znów zagryzł wargi, czując dziwny niepokój w sercu.
*
Nie wiedział, kiedy dobiegł na skraj polany. Zatrzymał się kilka metrów od klifu i oddychał szybko, nieprzytomnie obserwując pełznącego w jego stronę smoka. Rozwinięte skrzydła miały straszyć i ostrzegać, ale na Theo już nic nie działało.
Wiatr przeczesał nieskoszone trawy, a pierwsza kropla deszczu spłynęła po policzku elfa. Pogoda bardzo lubiła dopisywać dramatycznym scenom. Czas dłużył się dziwnie, a uczucie pustki nie opuszczało zielonookiego. Co mu pozostało? Złamany obojczyk doskwierał, kłuł ostrym bólem, szarpał ciało przy najdrobniejszym ruchu. Co zrobi, gdy smok już przybędzie? Znów zda się na tę beznadziejną magię, która może zadziałać, ale pewnie zawiedzie.
- O, ironio – szepnął sam do siebie, czując przyjemną świeżość nocnego powietrza. – Nie tak dawno stałem na tym skalnym klifie, spoglądając w zupełnie inną stronę. Stałem dalej, na skałach i patrzyłem na wszystko, co było już spalone.
Stuknął palcami o udo, aż przeszedł go dziwny dreszcz. Uśmiechnął się smutno, czując ledwie kilka metrów odstępu od śmierci.
- Drzewa dziwnie szybko wzrosły na nowo – mówił. Czuł, jakby jego ciałem kierował ktoś obcy, jakby cudze myśli zastąpiły jego „niezawodną” intuicję. – Malena nie żyje, w sumie komu mam się wyżalić? Tobie, smoku?
Krótki cios prosto w czaszkę potwora został spotęgowany magią. Theo znów nie wierzył w to, co się działo. To było wprost nienormalne, irracjonalne, bezsensowne. Długo można by szukać synonimów dla podkreślenia dziwności tego zdarzenia, ale niepodważalne jest, że szarżujący smok zatrzymywany przez rannego elfa nie jest zjawiskiem codziennym.
Oboje walczący opadli na plecy, ale żaden nie mógł się podnieść. Teraz pozostawało tylko czekać na to, który pierwszy umrze od ran. A może znów przyjdzie tu znajoma, błękitna postać? Komu wtedy pomoże...?
Przeznaczenie na siłę chciało walczyć ze swoim odwiecznym przeciwnikiem, bliskim kuzynem brata ciotecznego, Losu. Złym Losem. W kręgach bytów niematerialnych Zły cieszył się mizerną popularnością, ale po ojcu odziedziczył spory zakres władzy. Biedne, zmęczone Przeznaczenie z trudem wdarło się do umysłu rannego i pokierowało nim w odpowiedni sposób. Podniosło zmęczone nogi tylko po to, by zgiąć je tuż przy cielsku smoka. Poruszyło ręką tylko po to, by dotknąć nią gładkiego brzucha potwora. A potem ułożyło palce w odpowiedni znak, wysłało sygnał, przekazało moc i... odeszło.
A zielone płomienie zdawały się zabijać smoka od środka.
Theo otworzył szeroko oczy i spojrzał w niebo. Tak strasznego dnia jeszcze w życiu nie przeżył. Ale może nie wszystko stracone?
Co na ten temat myślicie, gwiazdy?
Milczały. Ale on wstał, uśmiechnął się do siebie i począł powoli iść w stronę klifu. Chciał po raz ostatni ujrzeć dołujący krajobraz, a potem odejść z powrotem i odnaleźć przyjaciół. Śmierć jeszcze nie była mu pisana, w serce wstąpiła nadzieja, na twarz szerszy uśmiech, do oczu powrócił blask.
A potem smok po raz ostatni machnął ogonem, podcinając elfowi nogi. Obojczyk wbił się w płuco przy zderzeniu z ziemią, a impet przetoczył Theo dobry metr wprzód. Dosłownie kilka centymetrów za daleko.
O, ironio, pomyślał jeszcze nim pęd odebrał mu zmysły, skaranie boskie z tą moją głupotą.
Głuchy huk świadczył o tym, że elf dotarł na ziemię. I raczej się z niej nie podniesie.
*

Spodziewacie się, że ktoś uczcił elfa choćby jednym słowem? Że oddano mu hołd za zabicie smoka, że pochowano wśród królów i wojowników? Że pół świata roniło za nim rzewne łzy, a nieskalana niczym twarz wyrażała niezmącony spokój podczas gdy zamykali trumnę z jego ciałem?
Nie, moi mili. Nie było marszów żałobnych, mnóstwa ludzi w czarnych szatach ni wojska. Elf spoczął pośród krwi i czarnej ziemi opodal miejsca, w którym umarł. Grób wykopał własnymi dłońmi jego przyjaciel, wspomagany przez sztylet ostatniej kobiety, która miała szansę widzieć Theo żywego. On był słaby, miast łez po jego twarzy ciekła krew, która nie zdołała zakrzepnąć od ostatniego zranienia. Ona zaś nie bała się płakać. Czuła, jakby porzuciła coś za sobą i nie potrafiła powiedzieć, co. Theo poznał jej tajemnicę. Rozszyfrował ją. Ona tego nie chciała, ale teraz czuła, że gdyby był przy niej ktoś wiedzący, co ją trapi... byłoby łatwiej.
Theo umarł, niby tak po prostu. A pamięć po nim zaginęła, ród nie został przedłużony.
Przynajmniej tak zwykło się mówić.

W zakątkach pamięci [4]


Biel. Rzekłbyś: delikatna, niewinna, czysta. Jednak kryje w sobie tajemnicę, głębszą niż jakikolwiek inny sekret. Tajemnicę, której nikt nie chce zdradzić.
Srebro. Mieni się, rozpływa, czaruje. Nie pozwala oderwać od siebie wzroku, przyciąga, magnetyzuje... Co dzień na nowo.
Złoto. Jego blask bywa tak przytłaczający, że nieraz gubi swój subtelny urok, który bogaci kochają ponad wszystko.
Nie wiesz jeszcze, co to za barwy, prawda? Brakiem serca byłoby nie uchylić ci rąbka tej tajemnicy. Owe trzy szlachetne kolory znajdziesz na herbie Éan Dubh, kraju Czarnego Łabędzia. Ptaszysko, wbrew nazwie, ma śnieżnobiałe pióra i wygina wdzięcznie swoją szyję, stojąc na srebrnym polu. Jego małą głowę zdobi złocista korona, zawsze malowana lśniącą w słonecznych promieniach farbą – nigdy, przenigdy zwykłym, żółtym barwnikiem.
Ale na tym nie kończy się symbolika trzech magicznych barw. Wyobraź sobie wielką salę, której sklepienie zdaje się sięgać nieba. Gładkie, kamienne ściany, marmurową podłogę, mnóstwo miejsca do tańca i stoliki pełne napitku – jednym słowem, idealną lokalizację na bal.
Na wprost ciebie stoją trzy dziewczynki, siostry, lecz każda jest innej postury, karnacji, innego wzrostu i wejrzenia. Mają na sobie granatowe sukienki z delikatnego materiału, spływające po ich szczupłych ciałach do samej ziemi. Czoło każdej z nich zdobi drobniutki diadem, misternie przybrany kamieniem szlachetnym w centralnej części.
Pierwsza z dziewcząt, najwyższa, ma włosy tak jasne, że ktoś mógłby nazwać ją albinoską. Jednak jej skóra posiada ciepłą, prawie brązową barwę, a duże, okrągłe oczy lśnią  ciemnym błękitem. Na szczupłej twarzyczce zaznaczają się zadarty nos i wąskie usta, wygięte w leciutkim uśmiechu. Atłas, w który jest ubrana, opływa szczupłe ciało i zlewa się z błękitnymi pantofelkami.
Druga, stojąca pośrodku, wygląda jak panienka ze starożytnych legend. Ma włosy w odcieniu srebra, jeszcze jaśniejsze niż poprzednia.  Są nakryte granatowym diademikiem, a oczy, na wpół przymknięte, zdają się być pozbawione blasku. Ich brązowy odcień  przepełniony jest nie smutkiem, nie przygnębieniem, a raczej rozgoryczeniem i dziwną żądzą. Cera dziewczynki jest niemal dosłownie porcelanowa, nieskalana, lecz tkwi w niej jakaś nienaturalność.
Trzecia z nich wygląda na najmłodszą. Ma złote, puszyste i gęste kosmyki włosów, spoczywające na delikatnych ramionach. Oczy ma dokładnie takie jak najwyższa z sióstr, w pięknym odcieniu indygo, przepełnione wolą życia i radością. Jej dłonie nie mogą spoczywać w spokoju, wciąż poruszają się wzdłuż ciała, dotykając delikatnego materiału sukienki.

Lay, Lie i Lain. Trzy księżniczki Éan Dubh czekały na matkę, która wezwała je, by dokonać oględzin tuż przed wielkim balem. Dlatego wszystkie miały czyste paznokcie, przypudrowane policzki, szykowne suknie.
- Lay? – zagadnęła nagle najmłodsza z dziewcząt, unosząc twarzyczkę w stronę siostry.
- Cicho! – Lay mrugnęła znacząco do małej. – Udowodnij dziś królowej matce, że dorosłaś.
- Lay, kiedy będziemy śpiewać? – drążyła dziewczynka, zupełnie nie zważając na słowa jasnowłosej.
- Lain, kochanie – rzekła tamta ze znudzeniem. – Ja nie mam niestety talentu w wątku śpiewu, wiesz o tym doskonale. Jednak wykaż się czasem cierpliwością, uspokój tego wewnętrznego, szalejącego w tobie biesa. Wyglądasz jak mała anielica, zachowuj się tak!
- Możecie wreszcie przestać truć?! – Podenerwowanie środkowej siostry, Lie, sięgnęło zenitu, o czym świadczył grymas na jej nieskazitelnej dotąd twarzy. – Nie znoszę tej waszej ignorancji, nie dziwię się, że to mnie matka chce pierwszą wydać za mąż.
- Słusznie. – Mała blondyneczka zadarła głowę i wlepiła wzrok w bladą twarz krewnej. – Tylko ty nadajesz się do rządzenia tymi wszystkimi obrzydliwymi, grubymi mężczyznami, którzy pretendują do tronu naszego państwa!
Najstarsza z sióstr roześmiała się perliście, jednak Lie wykrzywiła twarz w kolejnym akcie niezadowolenia.

Żadna z nich nie zdawała sobie sprawy, że całkiem niedaleko siedzi świeżo koronowany cesarz sąsiedniej Ostii, Juan, przysłuchując się rozmowie sióstr. Jeszcze szczupły mieścił się za okrągłym stolikiem, jeszcze umięśniony - z czasów wojskowych, jeszcze z błyskiem w brązowych oczach. Dłonie miał założone na trzęsącej się od śmiechu piersi okrytej pomarańczowym futrem. Przeniósł wzrok na spoczywającą na ławie obok matkę trójki dziewcząt i uśmiechnął się jeszcze szerzej, sięgając za pełen wina kielich.
- Jak na imię tej małej blondyneczce? – zainteresował się. – Wypijmy za nią!
- Ona? Ma na imię Lain – odparła kobieta zdawkowo, spoglądając tylko jak cesarz łapczywie spija wino. – To takie roztrzepane dziecko, zupełnie sobie z nią nie radzę! Nie rozumiem, po kim ma te geny. Przecież mój mąż, niechaj spoczywa w pokoju, spokojnym lwem był. Nie szalał, nie pił, kochanek z zasady nie miał…
- Pani moja! – Oczy cesarza błysnęły jeszcze jaśniej. – Ta dziewczynka jest mała, a jaka rezolutna! Będzie idealną księżniczką na moim dworze.
- Co też opowiadacie, panie? – Królowa nie była pewna, czy rozumie.
- Mam jednego jedynego syna, ale jeśli się nie pogniewasz, pani, z chęcią oddam go w ramiona tej uroczej blondyneczki.
- Blondyneczki… – powtórzyła kobieta, jakby z niedowierzaniem, że tym małym bachorkiem można się w jakikolwiek sposób zachwycać. Jednak stwierdziła, że tak doskonała okazja może się już nigdy nie zdarzyć. – Jeśli tylko taka wasza wola, cesarzu!
- Kiedy tylko Jofrey dorośnie, będzie zachwycony wyborem – stwierdził cesarz z pewnością, dopijając ostatni łyk trunku.
A Przeznaczenie, dryfując spokojnie pomiędzy służbą układającą kryształową zastawę przy stole, zmarszczyło czoło i przez dłuższy moment zastanawiało się, dlaczego ludzie tak bardzo lubią zmieniać ścieżki jego bliskiego krewnego, Losu.

*
To tylko od Waszej domyślności zależy, czy zrozumiecie przesłanie ^^ Ale nie przejmujcie się. Wkrótce wszystko zacznie składać się „do kupy”, że tak kolokwialnie wymamrotam sobie pod noskiem w ten deszczowy dzień. Co prawda sprawdzałam ten tekst, ale błędów, znając życie, nie uniknęłam…
No i podoba mi się to, co mnie dość dziwi. Ale wena jest coraz silniejsza – nawet nie wiecie, jakie to cudowne uczucie, siedzieć sobie spokojnie przy laptopie, stukać w klawiaturę i wdychać rozkosznie rześkie powietrze nocy, delektując się posmakiem wakacji…

Rozdział XVI



            - Theo? Theo… Oni jeszcze nie wrócili. Jest już późno.
            Elf otworzył zaspane oczy i zamrugał. Jego wzrok przez dość długi czas musiał się wyostrzać, nim dojrzał pochyloną nad nim sylwetkę Idalii. Szare, chropowate ściany jaskini oświetlało ciepłe światło pochodni, a wdzierający się przez szczeliny biały księżyc mieszał się ze złocistym ogniem. Ciche sapanie dochodzące z kąta świadczyło o tym, że księżniczka i Grellin spali w najlepsze.
            W błękitnych oczach Idalii czaił się strach, który zasnuł jej pogodne oblicze. Elf uśmiechnął się krzywo, podnosząc na łokciach. Nie miał pojęcia, co powiedzieć.
            - Na pewno im nic nie jest — stwierdził z nadzieją. — Może po prostu nocą lepiej im się poluje.
            - Nocą polują tylko wampiry i demon — rzekła dziewczyna bardzo nieszczęśliwym donem. — Martwię się o nich! Do tego Jofre wcale się nie rusza… Nie wiem, co z nim.
            - Może… zbadam mu puls — zaproponował niepewnie Theo.
            Trzymana przez Idalię pochodnia zadrżała lekko, gdy ta powoli skinęła głową. Elf z trudem wstał, czując bolące od ciągłego nachylania się plecy. Powoli i najciszej jak potrafił podszedł do zacienionego posłania księcia, bardzo szczelnie przykrytego granatowym płaszczem, odpiętym od szyi i narzuconym jak kołdra. Srebrzysta, okrągła broszka mieniła się w świetle księżyca, a nawet ciemne włosy księcia zdawały się być niewidoczne, jakby stworzone z cienia.
            Theo ukucnął obok i odsłonił powoli nakrycie, po czym jego oczy otworzyły się nad wyraz szeroko. Odwrócił się w stronę Idy, która siedziała opodal, niecierpliwie zaciskając dłonie na policzkach. 
            - Jego nie ma —oświadczył elf powoli, sucho i otępiale.
            - Nie ma…? Nie ma… Co ty mówisz? — wyszeptała poetka, a jej twarzy wyrażała najgłębsze zdumienie i coś na kształt oburzenia.
            Najszybciej jak potrafiła, przeczołgała się po zimnym klepisku w stronę elfa, usiłując niego nie podpalić. A biorąc pod uwagę liczne pozostałości po rozmaitych pijatykach, miała spore szanse na niepowodzenie. Przyjrzała się miejscu, w którym powinien leżeć książę, ale dostrzegła tam tylko ich wspólne tobołki wypełnione rzeczami właścieli. Kiedy już zrozumiała, że to nie jest żart, zareagowała zupełnie inaczej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
            Zdenerwowała się, i to bardzo.
            - Co ten idiota sobie myśli!? — wysyczała ze złością, miotając rozwścieczonym spojrzeniem od jego barłogu po twarz elfa. — Że jest księciem i może wychodzić gdzie chce i kiedy chce!? Chyba coś mu się pomyliło. Dbamy o niego, pomagamy mu, ratujemy jego nieporadny tyłek przed wrogiem, a ten tak się odpłaca? Odzyskał przytomność, ale w każdym momencie może zacząć krwawić! Ciekawe, dokąd poszedł? Odzyskać tron?!
            Nagle zamilkła i tylko echo jej rozzłoszczonego szeptu dźwięczało w uszach Theo. Elf chwycił poetkę za ramiona, by przemówić jej do rozsądku, ale ta wyrwała się prędko i wstała. Odwróciła plecami do niego, spoglądając przez szpary w sklepieniu na zachmurzone, nocne niebo.
            - Nienawidzę go — szepnęła drżącym głosem.
            Theo westchnął głęboko, wstając i przypadkiem potrącając leżąc
            - Mylisz się, Idalio — powiedział cicho, splatając ręce na piersi.
            - A skąd ty to możesz wiedzieć, co…?
            - To tylko twoje emocje. Nie jesteś nimi. Twoja trzeźwa strona umysłu uważa go za niewdzięcznika, nic poza tym. A twoje serce?
            Po policzku poetki pociekły łzy, a napięte usta zmartwiały na chwilę.
            - Każe mi go odnaleźć — wyszeptała po chwili, odwracając się przez ramię do elfa.
            - Więc go odnajdziemy. — Uśmiechnął się, a część jego duszy mentalnie przewróciła oczami. — Odnajdziemy ich wszystkich.
            Bogowie, dlaczego nadaję się tylko do tego?  – przemknęło mu jeszcze przez głowę.

*
            Zegar wybijający czas, przesuwające się z wolna wskazówki. Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną. Stuk, szczęk, buczenie mechanizmów i trybików.
            Nikt wówczas nie słyszał o takim urządzeniu jak zegar. Ale dla Reynevana czas i tak wlókł się niemiłosiernie.
            Przemijające drzewa, opadające liście. Wyłaniający się co pewien czas księżyc. Falująca na wietrze długa sierść dzikich kotów, raz po raz przemykających drogą; zmęczenie, ból. Krew krążąca w żyłach jak trucizna, nieustanny metaliczny smak w ustach. Jednostajny tętent kopyt wystukujących o twardą ziemię beznadziejnie nudny rytm. Piana kapiąca z końskiego pyska, skrzypiące wędzidło i niewygodne siodło. Rozpierające od środka wspomnienia, męczące i sprzeczne uczucia, wewnętrzna walka z rosnącym wrażeniem irytacji. Płytki oddech Marii, zakrzepła krew.
            Czas się wlókł, ale naprawdę go nie było. Jakiegokolwiek dysonansu nie tworzyłyby te słowa, były prawdziwe. Ucieczka, której mężczyzna się podjął, była dla niego upokarzająca, ale konieczna. Ranna dziewczyna spoczywająca tuż przed nim nie wyglądała dobrze, rzekłby nawet, że prezentowała się fatalnie. Musiał znaleźć dla niej pomoc. I to jak najprędzej.
            W co ja ją wplątałem.. W co ona się wplątała! – myślał.
            - Rey…
            Drgnął i bezwiednie szarpnął za wodze konia, który z bólu wierzgnął łbem, wyrywając się spod kontroli mężczyzny. Reynevan zerknął na Marię: miała rozchylone ustal, lecz oczy wciąż spoczywały w zamknięciu.
            Mówiła coś, czy to ja mam omamy?
            - Rey… — wyrwało się z ust dziewczyny. Żołnierz zagryzł wargi, niezadowolony. Tylko jedna osoba miała prawo tak się do niego zwracać. Tylko jedna…
            - Cśś — szepnął uspokajająco, widząc, jak cała mimika twarzy jego towarzyszki drży.
            W tym momencie wierzchowiec przeszedł do kłusa, wyraźnie już zmęczony. Jeźdźcy byli podrzucani teraz mocniej i szybciej, a zmęczone mięśnie nie pozwalały utrzymywać się równo w siodle.
            Coś było nie tak w zachowaniu klaczy. Była wyraźnie zaniepokojona, a otępiały umysł Reynevana tego nie zarejestrował. Wtem wierzchowiec puścił się niesamowicie szybkim pędem, cwałując wydeptaną przez poprzedników ścieżką. Gdyby żołnierz nie był sobą, on i Maria leżeliby już na ziemi z potłuczonymi ciałami.
            Zamiast tego mężczyzna chwycił w obie dłonie końskie wodze, usiłując wyczuć ruchy gniadosza. Maria jęczała od wstrząsów, ale nic nie mogła poradzić na swoje marne położenie. Jej umysł nie było do końca przytomny. Reynevan przytrzymywał ją ramionami, a każde silne wierzgnięcie konia starał się amortyzować swoim ciałem.
            Drzewo za drzewem, kamień za kamieniem, kłoda za kłodą. Teraz nie przesuwały się powoli i leniwie, a w tempie co najmniej dzikim. Zwalone konary przeplatały się z omszałymi głazami, a klacz, gnana strachem, przeskakiwała je, wyciągając przed siebie lśniącą od potu szyję.
            Cztery prędkie uderzenia o podłoże, ułamek sekundy przerwy. Znów cztery uderzenia i znów chwila, gdy wszystkie kopyta znajdują się ponad ziemią. Równe takty. Pierwszy, drugi, trzeci.
            I gwałtowna przerwa.
            Jeźdźcy wygięli się gwałtownie, gdy koń uskoczył ze ścieżki. Jedna ze stóp Reynevana ugrzęzła w strzemieniu, druga zaś całkiem z niego wypadła. Mężczyzna chciał chwycić Marię mocniej, ale wówczas klacz stanęła dęba, rżąc głośno. A jej głos zlał się z innym, o wiele potężniejszym.
            Wtedy mężczyzna zaczął zsuwać się w bok. Ostatnimi rzeczami, jakie zdążył wychwycić, był srebrzysty błysk i donośny, cienki wrzask. A potem jego twarz przebiła cienką warstwę brudnego lodu i wylądowała prosto w błotnistej kałuży.
*
            - Idalia, nigdzie ich tu nie ma… nie ma, słyszysz? Nie czuć ani jednego szelestu. Aż tak doskonałymi myśliwymi nie są. No chodźże… Wyłaź zza tego krzaka…
            - Może byś się tak nie darł — zaczęła poetka, gramoląc się z powrotem na ścieżkę, a emocje malujące się na jej twarzy bardzo trudno było określić — kiedy kobieta załatwia swoje potrzeby?!
            - Ee… przepraszam. Nic nie wspominałaś, jakobyś…
            - Theo, Theo, Theo — powtórzyła kilkakrotnie dziewczyna. — Nie słuchasz mnie.
            - Wybacz, Iduś.
            - Iduś…?!
            - Masz zdrobnieniowstręt? — zapytał z powagą elf. — Raz słyszałem o królowej… bodajże Asgoriath, wiesz, tego kraju krasnoludków na wschód od Państwa Łabędziego… co to miała na imię Bronisława, a wszyscy mówili na nią Bronia. Strasznie tego nie lubiła, ale nikt się tym nie przejmował. W końcu wprowadziła karę śmierci – ścięcie, z tego, co mi przyjaciel opowiadał – za nazwanie jej tak.
            - Dobrze się czujesz? — upewniła się, rozglądając dookoła. W jaskini pochodnia dawała mnóstwo światła, ale w gąszczu nocy jej moc zdecydowanie bladła. — Po pierwsze, gdyby jejmość Bronia to usłyszała, chyba by cię na pal nabiła.
            - Ale to ty ją zdrabniasz…
            - Asgoriath nie jest państwem krasnoludów, a tym bardziej krasnoludków. I nie jest na wschód od Państwa Łabędziego, które dziś nazywamy Lorilan. Chociaż jeszcze niedawno zwało się Éan Dubh, Państwo Czarnego Łabędzia. Zmieniono rządy, zmieniono i nazwę. Nie uczyli was nigdy historii ani nauki o świecie? — zdumiała się. — U mnie w pałacu prawie ciągle się kształciłyśmy.
            - W pałacu? Jesteś szlachcianką? — zapytał z ciekawością Theo.
            - Nie. — Na moment zamilkła, gorączkowo szukając wyjaśnień. — W pałacu, gdzie grałam. Ja i… parę innych poetek.
            - Ależ masz talent do kłamania — mruknął niemal z podziwem elf.
            Cichy szelest dotarł do jego uszu, ale Idalia najwyraźniej nic nie usłyszała. Mówiła coś, tłumaczyła, ale on się rozglądał. Wszędzie było ciemno, tak okrutnie ciemno! Nawet najmniejszy nocny ptak nie przeleciał nad ich głowami, by błysnąć oczyma nad ziemią, by chociaż wydać jakiś dźwięk.
            - Obyśmy nie zgubili drogi. Właściwie to wolałbym już, żeby pojawił się tu smok, niż żebyśmy tak szli w tej ciszy — jęknął, niezadowolony.
            Wypowiedział te słowa w złym momencie. Idalia gwałtownie stanęła, unosząc dłoń.
            - Masz miecz? — szepnęła przez ramię.
            - Tylko sztylet — odparł cicho, wyjmując broń z pochwy przymocowanej do pasa.
            - To kordelas, głupku.
            - Krótkie jest, mieczem tego nazwać nie można, a „sztylet” pasuje jak ulał — stwierdził, podrzucając oręż w dłoni.
            Poetka uciszyła go gestem, wolną ręką wskazując na coś przed nimi. Znów drżała. Theo z początku nie rozumiał, co się dzieje, ale w chwilę potem łoskot zwalającego się drzewa przyprawił go o dreszcz. Ciemność rozjaśniła wiązka ognia, a kiedy elf chciał powiedzieć Idzie, by rzuciła pochodnię, nie dojrzał jej. Cofnął się o krok i dopiero wówczas zobaczył ją, kulącą się na ziemi z bólu.
            Padł na ziemię i dotknął jej rozpalonego policzka. W oczach miała obłęd, dłoń nerwowo zaciskała na barku. Elf siłą odciągnął jej rękę od ciała i przycisnął do ziemi. Zdarł kawałek materiału z ramienia, by zbadać ewentualne zranienie, jednak to, co zobaczył, zdecydowanie przerosło jego oczekiwania.
            Wyryty w ciele błękitny symbol, coś jak dwa sierpy półksiężyca, splecione ze sobą na krzyż. Jarzył się jasnym, biało-niebieskim światłem, zdawało się, że wręcz paruje od gorąca. Theo w tym momencie stracił pojęcie, co może robić. Dziewczyna szarpała się coraz silniej, jak opętana.
            - Idalia… — szepnął, dotykając rozgrzanego czoła. — Idalia, co się dzieje? Powiedz mi, co się dzieje? Co ja mam zrobić?...
            Głośny ryk przerwał jego biadolenie. Nie miał pojęcia czy to jego towarzyszka, czy coś o wiele gorszego, dajmy  na to: smok.
            - No tak… no tak… — powtórzył gorączkowo. — Każdy normalny zorientowałby się, że coś, co zieje ogniem i zrzuca konary drzew jak zapałki to jest smok. Oczywiście, że przemknęło mi to przez głowę, więc dlaczego, do jasnej cholery, no dlaczego nie przyjąłem tego do wiadomości?!
            Pochwycił szarpiącą się Idalię na ręce, co przyszło mu z wielkim trudem. On nie był siłaczem, a poetka nie należała do osób o wyjątkowo drobnej budowie, będąc przy tym wysoką i grubo odzianą.
            - Jak teraz coś przeskoczy mi w krzyżach, to chyba umrę — stwierdził sam do siebie, powoli odchodząc w stronę krzaków. — Właściwie mogę umrzeć i bez te…
            Tym razem mocny cios w szczękę nie pozwolił mu dokończyć słów. Blondwłosa zaczęła wrzeszczeć i wyrywać z taką siłą, że powaliła ich oboje prosto w ciernie kłujących jeżyn. I tym samym uratowała im życie, zupełnie przypadkiem robiąc unik przed strumieniem ognia, który poleciał w ich stronę.
            - Odciągnę go — zadecydował nagle Theo. — Leż tu, rozumiesz!? Masz się nigdzie nie ruszać! — wrzasnął, bezceremonialnie zrzucając z siebie wiotkie ciało Idalii i ignorując instynkt, który  podpowiadał mu, że właśnie rozpoczął pasmo bardzo głupich ruchów.
            Chwycił za kordelas i wyskoczył przed siebie, próbując złapać orientację. Widział wokół tylko zarysy drzew, ewentualnie tlące się fragmenty gałęzi. Rzucił się na przód, omiatając wzrokiem cała okolicę. Nie wiedział, w jakim kierunku zmierza, ale musiał sprawić, by smok zechciał podążać za nim.
            Nagle w ciemnościach rozbłysnął dokładnie taki sam symbol, jaki przed momentem zobaczył na ramieniu towarzyszki. Zaraz potem, symetrycznie po obu jego stronach, pojawiły się dwa błękitne ślepia, przecięte wpół cieniutkimi, białymi źrenicami. Wyglądało to strasznie i niesamowicie jednocześnie, a Theo miał ochotę zacząć krzyczeć. Jak na złość głos uwiązł mu w gardle, nie pozwalając wypowiedzieć ani jednego słowa. Ze smoczej paszczy wydobył się syk.
            Do jasnej cholery – pomyślał elf, czując okropne zdrętwienie w nogach – zawsze muszę być tchórzem? Choć raz nie mogę zrobić czegoś tak, jak zrobiłby to każdy elf?
            Jego twarz owionął lodowaty wiatr, ale nie zmrużył oczu. Stał prosto, wciągając nozdrzami orzeźwiające powietrze. Ciemne włosy zawirowały, splątane kosmyki odsłoniły czoło, trzepocząc tuż nad głową. Broń Theo błysnęła w błękitnym świetle, gdy wyciągnął ją przed siebie jeszcze wyżej. I w tym momencie tuż przed jego nosem przegalopował koń, dziwny, ciężki, zmęczony.
            Elf uskoczył gwałtownie, zachwiał się i o kilka centymetrów minął się ze świszczącym ogonem wierzchowca. Prawie upadł, ale tym razem jego umysł był dziwnie jasny, a zmysły wyostrzone. Instynktownie ruszył w kierunku, z którego przybiegł koń, w pędzie co chwila nadeptując na drobne kamienie. Nagle potknął się o coś potężniejszego, miększego i gładkiego. Lecąc ponad przeszkodą, wysunął przed siebie ręce i przejechał łokciami dobre pół metra po nierównej powierzchni, a opiłki rozkruszonego lodu nieprzyjemnie wbiły mu się w skórę.
            Rozglądnął się gorączkowo, impulsywnie zrywając do pionu. Rękoma poruszył przeszkodę, wprawiając ją w zdenerwowany ryk. Z początku odskoczył, myśląc, że do jakieś zwierzę, ale ubłocona, potworna twarz z pewnością należała do człowieka.
            Głowa uniosła się kilka centymetrów ponad ziemię i upadła z powrotem. Zgrabiałe palce dłoni zmierzwiły glebę i zmartwiały w momencie, gdy kolejna wiązka ognia przeszyła korony pobliskich drzew. Elf dopadł do ciała i przyłożył płaz sztyletu przy ustach rannego. Serce waliło mu jak oszalałe, gdy usiłował dojrzeć choćby leciutką mgiełkę na stali ostrza. W ciemnościach trudno było cokolwiek orzec, a snopy płomieni, wyrzucane przez buszującego w pobliżu potwora, wcale nie pomagały. Zdenerwowanie pożerało zielonookiego od środka, motało mu w głowie. Ale on chciał choć raz postawić na swoim.
            Rannemu powrócił oddech. Theo zapewne zaniósłby się szaleńczym śmiechem, gdyby nie kolejny, tym razem bliższy ryk. Wszystkie mięśnie elfa napięły się gwałtownie. Złapał mężczyznę za poszarpaną, granatową tunikę i począł ciągnąć go w stronę gęstych zarośli. Grudki ziemi ocierały o stopy, które usiłowały stawiać jak największy opór ciężarowi ciała nieprzytomnego.
            - No dalej… Jeszcze tylko kawałek! Jeszcze kawałek, zaraz będziesz bezpieczny… — sapał elf, krzywiąc się z wysiłku.
            Dotarł do krzewin, w miarę delikatnie położył pośród nich rannego i szybko ocenił sytuację. Znajdował się na krawędzi lasu, niżej rozpościerała się szeroka polana, oświetlona pasmem księżyca, a tuż za nią dało się dostrzec wysoki i skalisty klif. Elf odetchnął głęboko i chwycił mocniej w dłoń kordelas. Na otwartej przestrzeni nie miał szans, więc musiał wykorzystać zalety lasu. Spojrzał ponad siebie i dostrzegł szeroko rozgałęzione drzewo, idealnie nadające się do wspinaczki. Uśmiechnął się pod nosem i zmienił plan.
            Nóż wylądował w pochwie u pasa, a obie ręce Theo dotknęły niemal z namaszczeniem kory liściastego drzewa. Elf, chcąc zyskać na czasie, podciągnął się na najniższą gałąź i kilka sekund później już wdrapywał na kolejną. Mieszkając w lesie przez okrągłe dwadzieścia lat nauczył się choć tego i mógł poszczycić nienagannymi umiejętnościami w dziedzinie wspinania się na drzewa.
            Znalazłszy się dobrych osiem metrów nad ziemią, skulił się na gałęzi i począł szukać wzrokiem smoka. Nigdzie jednak nie widział jego cielska, nigdzie nawet nie lśnił srebrzysty symbol z jego czoła. Kilka koron w pobliżu płonęło, unoszący się ponad lasem dym nieprzyjemnie szczypał w gardło. Elf zaklął cicho pod nosem, ale czekał w bezruchu.
            Nagle jego nozdrza wypełnił nieprzyjemny, ostry zapach. Przypominał trochę przypalony obiad, ale jeśli już, to zdecydowanie w stanie kompletnego zwęglenia. Z początku Theo nie mógł połączyć faktów w sensowną całość, ale w końcu mu się to udało. W tempie, jak na niego, bardzo szybkim.
            Smok, ogień, ciało. Efekt musi być przecież taki sam jak w wypadku ogniska i pieczeni…
            Przełknął z trudem ślinę, czując, jak odwaga znów go opuszcza. Musiał wreszcie pokonać samego siebie, nie miał wyboru. Dłonie mocno oplotły gałąź, na której spoczywał, a oczy zaczęły wychwytywać coraz drobniejsze szczegóły. Wyobraźnia podsuwała mu raz po raz nieprzyjemne scenariusze, by nie powiedzieć: okropne.
            Napięcie było coraz większe. W końcu sięgnęło zenitu.
            Dźwięk drzew, których grube gałęzie łamią się jak zapałki w dłoniach dziecka, zwiastował przybycie oczekiwanego wroga. Nie nadszedł ścieżką, nie przyleciał z nieba – pełzł powoli pośród iglastych drzew, kąsając wszystko, co stanęło mu na drodze. Theo pamiętał swoją panikę, gdy ujrzał potwora po raz pierwszy. Ale wówczas, pośród chmur, smok wyglądał jak władca przestworzy: dziki, dumny, pewny siebie. Teraz był tylko rozwścieczony i żądny mordu, a w oczach płonęło coś, co można było nazwać tylko furią. Mimo tych pozorów obecna postać smoka przywodziła na myśl poczwarę. Nieporadne kroki, które stawiał na ziemi, wskazywały na to, jak doskonałą ofiarą był na lądzie. Trzeba było go tylko odpowiednio zajść…
            Zbliżał się coraz bardziej, poruszając ogromnymi nozdrzami. Srebrne łuski szeleściły, a rozbiegane oczy inwigilowały wszystko wokoło; poczynając od drzew, na drobnych grudkach ziemi kończąc. Theo wiedział, że zaraz nastanie jego szansa. Jeszcze tylko kilka metrów, parę smoczych kroków i…
            Rzucił się na potwora z gałęzi, lecąc ku niemu z wyciągniętym sztyletem. Impet sprawił, że broń elfa przebiła skórę monstra, ale sam atakujący zsunął się ze smoczego karku i runął na ziemię. Przeturlał się kilka metrów, przypadkiem krztusząc zmiecionymi przez siebie drobinkami ziemi. Odkaszlnął głucho, już podrywając się na równe nogi. Rzucił okiem na broń, po czym ze szczerym niezadowoleniem stwierdził, że połowa kordelasa pozostała w cielsku smoka, który teraz szarpał się i szukał węchem oprawcy.
            Elf zacisnął zęby i począł okrążać potwora coraz to szerszymi łukami, usiłując znaleźć w głowie lepszy plan. Doskonale zdawał sobie sprawę, że grozi mu niebezpieczeństwo, że podejmuje śmiertelnie ryzykowną grę. A, co gorsza, wcale nie jest do niej przygotowany…