Lasy
od wieków były wspaniałym miejscem dla pochówków, które swoim ofiarom szykowali
najrozmaitsi mordercy. Nikt przecież nie zaglądał do zawalonego kamieniami i
gałązkami kurhanu pod starą sosną; nikt – nawet najznamienitszy agent – nie
zapędzał się w ciemny, nieprzenikniony gąszcz, przepełniony po same korony czyjąś
krwią.
Z
tych właśnie powodów pewien drobny rzezimieszek imieniem Havar postanowił
wykorzystać las do własnego celu. Oddalony od terenów mieszkalnych bór wydał mu
się doskonałym miejscem na ukrycie skradzionego w pobliskim mieście złota. Znajdował
się na granicy Rivenu i Ostii, dwóch największych państw dzisiejszego świata,
poszarpanych wojnami, lecz ze strażą – jak na ironię – wyjątkowo pamiętliwą i
zajmującą się tak mało istotnymi sprawami jak kradzieże złoconej zastawy z domu
burmistrza.
Havar
wyruszył wieczorem, gdy zapadł zmierzch. Wkraczając w granice lasu, dziwnie
cichego, w dłoni kurczowo trzymał lniany wór wypełniony świeżo zdobytym
skarbem. Druga ręka była wolna, lecz gotowa w każdej chwili chwycić za
rzeźnicki nóż, skrycie chowany w prowizorycznej skórzanej pochwie pod tuniką.
Ostatnimi czasy do jego uszu docierały bardzo niepokojące wieści o zjawiskach,
jak to astronomowie mówili, paranormalnych.
Młodzieniec
należał do osób odważnych, dlatego też początkowe strugi gorącego powietrza,
które co kilka minut omiatały jego twarz, nie przywiodły mu na myśl żadnych
demonów z wiejskich bajań. Pierwsze ciało, które mijał, również nie wzbudziło
jego strachu – ktoś podobny jemu po prostu nieźle nabroił i porzucił blondwłose
dziewczę pośród kłujących krzewin. Z początku zrobiło mu się żal ślicznej
twarzyczki, miał nawet zamiar podejść i sprawdzić, czy może da się ją uratować,
jednak zaniechał wszystkich tych czynów i po prostu szedł dalej. Obojętność
wymalowana na jego twarzy trwała nienaruszona.
Jednak
gdy kilkadziesiąt metrów dalej dojrzał drugie ciało, tym razem zdecydowanie
należące do mężczyzny, począł się zastanawiać nad sensem pozostawiania świeżych
śladów w pobliżu miasta. Jasne gwiazdy oświetliły młodziutką twarz mężczyzny,
całkiem przystojną, lecz wykrzywioną w grymasie bólu. Rzezimieszek szybko
oddalił się od miejsca zbrodni, nie zauważając szybkiego oddechu młodzieńca i
jego nogi, przytrzaśniętej zwalonym i nieco zwęglonym drzewem.
Kolejną
ofiarą była kobieta, a raczej dziewczyna – całkiem zgrabna, choć uda miała aż
nazbyt kształtne. Jednak niesamowicie raził jej wygląd, a Havarowi tylko jedno
słowo przychodziło na myśl: zmasakrowana.
Calutka twarz umazana krwią, poszarpana, jasna suknia, zlepione włosy i
półprzymknięte, nieobecne oczy. Młodzieniec był pewien, że dziewczę żyje. Ale
po raz kolejny postanowił przyodziać na siebie maskę nieczułości i ruszył
dalej, choć jego serce zaczynało trzepotać ze strachu.
Niewiele
dalej, może dziesięć-piętnaście metrów od dziewczyny, spoczywało na siedząco
ciało dorosłego mężczyzny wspartego o pień drzewa. Jego włosy były ciemne, a
bardzo nieliczne siwe kosmyka dodawały mu powagi. Powagi? Zaraz… Przecież on
był martwy. Havar zrobił kilka kroków w stronę człowieka i poczuł, jak serce mu
staje, gdy jego oczy spotkały się z brązem tęczówek napotkanego.
-
Bogowie… – wyszeptał, zasłaniając twarz wolną ręką. Co z tego, że był
agnostykiem? Kogoś musiał wezwać na pomoc. – Co tu się stało!?
Zapewne
jego zdziwienie osiągnęłoby stopień jeszcze wyższy, gdyby zdążył w porę
odwrócić się w tył. Zamiast tego stał się jednocześnie przypadkową ofiarą i
tarczą. Ułamek sekundy później, rozszerzywszy oczy w akcie bezbrzeżnego
przerażenia, runął przygwożdżony do ziemi ogromnym łapskiem. I wyzionął ostatni
dech.
Ale
sakwa przepełniona złotem była jego własnością do samej śmierci. Można by nawet
rzec, że umarł jako bogacz, i to śmiercią bohaterską.
*
Oczy
Reynevana zalśniły dziwnie.
Nie
zważał na łapę, która opadła przed chwilą centymetry od niego, zgniatając
śmiesznego w swoim rozbieganiu chudego człowieczka.
Patrzył
przed siebie. Prosto. Ze zdziwieniem.
Bo
rozpoznał wiszącego w paszczy smoka elfa. Rozpoznał i zdumiał się nad tym, że
zwykle nieszczęśliwa mina zielonookiego zamieniła się w zaciętą. Że ów myślał,
do tego intensywnie. I że to właśnie on
nie tak dawno uratował mu życie, zabierając z drogi.
A
szok był tak głęboki, że Reynevan aż zemdlał. I nie zobaczył pierwszego i ostatniego
zarazem popisu sztuk magicznych w wykonaniu niepozornego elfa.
*
Bo
wówczas Theo przypomniał sobie, co ojciec mu opowiadał o smokach. Kilka słów,
zbitych w jedno zdanie, które na pozór nie posiadało żadnego sensu. Teraz miał
kilka sekund, aby ratować swoje życie.
Ich
tchnienie wyzwala moc.
Z
początku nie miał pojęcia, czym są tchnienie i moc. Nie miał pojęcia, jak
wykorzystać swoją wiedzę, a zdenerwowanie pomieszane z przerażeniem sprawiało,
że nie mógł się skupić. W głowie wciąż wojowały ze sobą myśli, a jedyne, co
zdołał z siebie wydobyć, to bojaźliwy – aczkolwiek mentalny – okrzyk: „Co
robić!?”.
A
potem go olśniło – dosłownie i w przenośni.
Rozległy
błysk oślepił smoka, który właśnie gotował się do kolejnego ataku. Jasna,
przenikliwa zieleń rozjaśniła mrok nocy, a potwór gwałtownie cofnął łeb,
uderzając ogonem o pobliskie drzewo. Theo spoglądał z przerażeniem na swoje
dłonie, czując w nich wprawiające go w zdumienie mrowienie. Światło powoli gasło,
pozostawiając elfa samego, tylko z tym przerażającą poczwarą, czworonogą
maszyną do zabijania…
Instynkt
zaczął działać jeszcze lepiej, Theo jakby z wyprzedzeniem wiedział, co zrobi
smok i co on sam ma zrobić. Zacisnął
dłonie w pięści i cofnął się o krok, a blask w jego oczach pojawił się nagle i
z siłą. Zieleń znów rozbłysła, twarz elfa – do tej pory przestraszona –
przybrała wyraz dzikiego zadowolenia, nieokiełzanego szaleństwa. Kąciki jego
ust uniosły się w górę, a głowa została opuszczona na krótki moment w dół.
Światło znów zaczęło się jarzyć.
Najpierw
powoli, delikatnie, jakby niepewnie. Z każdą sekundą zwiększało swój zasięg i
drgającym ruchem oświetlało coraz to większy obszar. Potwór przez moment
usiłował się cofnąć, ale nagle z jego piersi wyrwał się głośny ryk, brzęczący w
uszach i obezwładniający. Przetoczył się lasem, rozniósł wysoko ponad korony
drzew i obudził nieboszczyków. Ale Theo nie złamał.
-
Dalej, paskudo! – ryknął elf z wyraźną satysfakcją, wyciągając przed siebie
rękę. Blask przebiegł wzdłuż jego ciała jak impuls, po czym skumulował na samym
środku dłoni w coś na kształt niematerialnej kuli.
I co teraz? Co mam zrobić?...
Chciał
pchnąć ją przed siebie siłą woli – nie zadziałało. Symulowany rzut też w niczym
nie pomógł. Theo zaczynał wątpić. A smok to wyczuł.
Szarża
była krótka, ale skutecznie pozbawiła elfa przewagi. Zwalony z nóg nie mógł
wiele zdziałać, a krzyk uwiązł mu w gardle, gdy plecy obiły się o twardą
ziemię. Przez długi, przerażający moment nie mógł oddychać, ucisk w płucach wzmagany
był dodatkowo wskutek nacisku smoczej łapy. Chrupnęło żebro.
Elf
ujrzał tuż przed swoimi oczyma gwiazdę, która prześwitywała ponad lasem.
Uśmiechnął się lekko do swoich myśli, rozumiejąc, że to koniec. I nagle przed
jego oczami stanęła ona. Malena.
*
- Hej, czekaj! – krzyczała
przez śmiech, biegnąc przez ogromne połacie pola przepełnionego dorodnymi
kłosami zboża; może pszenicy? Trzymała za poły swojej wiejskiej sukienki, a w
jej niebieskich oczach igrały radosne ogniki. Rozpuszczone blond włosy falowały
na wietrze – tak gęstych i zadbanych loków nie powstydziłaby się żadna królowa.
- Przecież ci nie ucieknę –
zapewnił wówczas Theo, odwracając się i podpierając boki dłońmi. – Chodź
prędko. Pokażę ci coś…
*
Elf,
niespodziewanie dla samego siebie, chwycił obiema dłońmi za łapsko smoka, które
coraz silniej napierało na jego pierś.
-
Zos…zostaw – wyszeptał z trudem, krzywiąc twarz. Krew szumiała mu w uszach.
Co
z tą magią? Znowu zawiodła? Zawsze tak bardzo nienawidził magów i cieszył się,
gdy znikli z powierzchni świata. Nienawidził wojen. Nienawidził wszystkiego, co
mogło zawieść, bo nie miało uczuć. Po prawdzie nienawidził bardzo wielu rzeczy,
ale nigdy o tym nie mówił.
I
nagle złamany obojczyk dał o sobie znać, a cała siła, jaką Theo włożył w
odparcie smoka, odeszła. Okropne kłucie pozbawiło go zmysłów, jednak smok
cofnął łapę i gwałtownie obrócił pysk, rozszerzając nozdrza. Księżyce na jego płaskim
czole błysnęły.
*
Zatrzymali się tuż przy
ogromnym, wyrośniętym dębie. Malena, wciąż z uśmiechem, pchnęła lekko Theo w
stronę pnia, mierząc go rozigranym wzrokiem. Elf wpatrywał się w nią niemal z
ubóstwieniem, rozpostarłszy ręce.
- Pójdź w me ramiona! – rzekł z
imitowaną powagą, doskonale naśladując ówczesnych rycerzy, i roześmiał się
ponownie.
Kobieta bez zastanowienia
wtuliła policzek w jego pierś, przejeżdżając palcem po obojczyku, widocznym pod
rozpiętą lnianą koszulą.
- No to teraz ci powiem,
panienko – mruknął Theo z zadowoleniem, splótłszy ręce na plecach dziewczęcia –
że nic więcej mi do szczęście nie potrzeba.
*
Smok
stanął na tylnich łapach, a elf odruchowo cofnął się, z trudem powracając do
pozycji siedzącej. Podparł się zdrową ręką o ziemię, a jego wzrok powędrował za
oczami smoka, które błyszczały teraz intensywnie błękitnym płomieniem. Dłuższy
moment zajęło mu oddzielenie resztek wspomnień od rzeczywistości. Potrząsnął
głową i zmrużył oczy, chcąc wyostrzyć obraz, jaki się przed nim roztaczał.
Błękit.
Mnóstwo błękitu. Jak niebo... ale to nie było niebo.
Długowłosy
duch, zjawa, topielica z legend? Czym to było? Dlaczego smok słuchał bladej
postaci o oczach jarzących się niebieskimi płomieniami? Co się działo...?
Postać
uniosła dłoń. Po ułamku sekundy od jej ramienia przeszedł błysk, a na dłoni
zarysował się półksiężyc. W tym samym momencie na czole smoka zalśniła połówka
zaznaczonego tam symbolu. Theo zmarszczył brwi, ledwo panując nad swoją
przytomnością. Czuł lekkość w stopach, zaś głowę miał jak z gliny. Ciężką,
pustą, dziwną...
Potwór
przestąpił krok przed siebie, a jego ślepia na moment złagodniały. Zmrużył je i
niemalże z gracją wtulił łeb prosto w wyciągniętą dłoń postaci. Elf przez
chwilę siedział, kontemplując tę scenę w całkowitym milczeniu i skupieniu.
Powoli zaczynał rozumieć. Bardzo, bardzo wolno wszystkie fakty łączyły się w
jego głowie w całość, nad wyraz zresztą zaskakującą.
Spróbował
wstać. I to właśnie był jego błąd.
Smok
nagle stanął na tylnych łapach, odrzucając postać do tyłu. Błękit zgasł, a w
całkowitej ciemności wciąż lśniły tylko okropne, paciorkowate oczy. Głośny
łomot świadczył o kolejnym złamanym drzewie, a seria ryków dowiodła złości
smoka. Jego dzikość jakby eksplodowała z całą mocą. Theo upadł, nie miał sił.
Potrzebował pomocy. A doskonale wiedział, że jej nie otrzyma. Zmrużył mocno
oczy i zaparł się z całych sił. Mięśnie musiały
go posłuchać!
*
- Malena... – zaczął Theo w
zamyśleniu, bawiąc się włosami dziewczyny. – Wierzysz w przeznaczenie?
- A skąd! – odparła bez
zastanowienia blondwłosa. – „Sami jesteśmy kowalami swego losu”. Tak mówią
wszyscy ludzie, ale ja właściwie też tak uważam. Nie potrafię uwierzyć w to, że
na przykład śmierć siostry była przeznaczona. To dla mnie nonsens.
- A ja wierzę – upierał się
przy swoim elf. – My wszyscy wierzymy. Ja wierzę, że jesteśmy sobie
przeznaczeni.
- Nie znałam cię od takiej
romantycznej strony.
- To nie o to chodzi. – Theo
podrapał się w potylicę, nie wiedząc jak ująć swoje myśli w słowa. – To nie
kwestia przesądu, a raczej... jakiejś wiary, życiowych nauk. Elfy sądzą że to,
co się z nimi dzieje, zostało gdzieś zapisane, długo przed tym, jak przyszliśmy
na świat.
- Czyli co? Twoje przeznaczenie
mówi, że będziemy żyć w chatce z dala od miasta i niewdzięczników? Tylko my,
przyjaciele i natura? – zaśmiała się nieco ironicznie. A elf znów zagryzł
wargi, czując dziwny niepokój w sercu.
*
Nie
wiedział, kiedy dobiegł na skraj polany. Zatrzymał się kilka metrów od klifu i
oddychał szybko, nieprzytomnie obserwując pełznącego w jego stronę smoka.
Rozwinięte skrzydła miały straszyć i ostrzegać, ale na Theo już nic nie
działało.
Wiatr
przeczesał nieskoszone trawy, a pierwsza kropla deszczu spłynęła po policzku
elfa. Pogoda bardzo lubiła dopisywać dramatycznym scenom. Czas dłużył się
dziwnie, a uczucie pustki nie opuszczało zielonookiego. Co mu pozostało?
Złamany obojczyk doskwierał, kłuł ostrym bólem, szarpał ciało przy
najdrobniejszym ruchu. Co zrobi, gdy smok już przybędzie? Znów zda się na tę
beznadziejną magię, która może zadziałać, ale pewnie zawiedzie.
-
O, ironio – szepnął sam do siebie, czując przyjemną świeżość nocnego powietrza.
– Nie tak dawno stałem na tym skalnym klifie, spoglądając w zupełnie inną
stronę. Stałem dalej, na skałach i patrzyłem na wszystko, co było już spalone.
Stuknął
palcami o udo, aż przeszedł go dziwny dreszcz. Uśmiechnął się smutno, czując
ledwie kilka metrów odstępu od śmierci.
-
Drzewa dziwnie szybko wzrosły na nowo – mówił. Czuł, jakby jego ciałem kierował
ktoś obcy, jakby cudze myśli zastąpiły jego „niezawodną” intuicję. – Malena nie
żyje, w sumie komu mam się wyżalić? Tobie, smoku?
Krótki
cios prosto w czaszkę potwora został spotęgowany magią. Theo znów nie wierzył w
to, co się działo. To było wprost nienormalne, irracjonalne, bezsensowne. Długo
można by szukać synonimów dla podkreślenia dziwności tego zdarzenia, ale
niepodważalne jest, że szarżujący smok zatrzymywany przez rannego elfa nie jest
zjawiskiem codziennym.
Oboje
walczący opadli na plecy, ale żaden nie mógł się podnieść. Teraz pozostawało
tylko czekać na to, który pierwszy umrze od ran. A może znów przyjdzie tu
znajoma, błękitna postać? Komu wtedy pomoże...?
Przeznaczenie
na siłę chciało walczyć ze swoim odwiecznym przeciwnikiem, bliskim kuzynem
brata ciotecznego, Losu. Złym Losem.
W kręgach bytów niematerialnych Zły cieszył się mizerną popularnością, ale po
ojcu odziedziczył spory zakres władzy. Biedne, zmęczone Przeznaczenie z trudem
wdarło się do umysłu rannego i pokierowało nim w odpowiedni sposób. Podniosło
zmęczone nogi tylko po to, by zgiąć je tuż przy cielsku smoka. Poruszyło ręką
tylko po to, by dotknąć nią gładkiego brzucha potwora. A potem ułożyło palce w
odpowiedni znak, wysłało sygnał, przekazało moc i... odeszło.
A
zielone płomienie zdawały się zabijać smoka od środka.
Theo
otworzył szeroko oczy i spojrzał w niebo. Tak strasznego dnia jeszcze w życiu
nie przeżył. Ale może nie wszystko stracone?
Co na ten temat myślicie,
gwiazdy?
Milczały.
Ale on wstał, uśmiechnął się do siebie i począł powoli iść w stronę klifu.
Chciał po raz ostatni ujrzeć dołujący krajobraz, a potem odejść z powrotem i
odnaleźć przyjaciół. Śmierć jeszcze nie była mu pisana, w serce wstąpiła
nadzieja, na twarz szerszy uśmiech, do oczu powrócił blask.
A
potem smok po raz ostatni machnął ogonem, podcinając elfowi nogi. Obojczyk wbił
się w płuco przy zderzeniu z ziemią, a impet przetoczył Theo dobry metr wprzód.
Dosłownie kilka centymetrów za daleko.
O, ironio,
pomyślał jeszcze nim pęd odebrał mu zmysły,
skaranie boskie z tą moją głupotą.
Głuchy
huk świadczył o tym, że elf dotarł na ziemię. I raczej się z niej nie
podniesie.
*
Spodziewacie
się, że ktoś uczcił elfa choćby jednym słowem? Że oddano mu hołd za zabicie
smoka, że pochowano wśród królów i wojowników? Że pół świata roniło za nim
rzewne łzy, a nieskalana niczym twarz wyrażała niezmącony spokój podczas gdy
zamykali trumnę z jego ciałem?
Nie,
moi mili. Nie było marszów żałobnych, mnóstwa ludzi w czarnych szatach ni
wojska. Elf spoczął pośród krwi i czarnej ziemi opodal miejsca, w którym umarł.
Grób wykopał własnymi dłońmi jego przyjaciel, wspomagany przez sztylet ostatniej
kobiety, która miała szansę widzieć Theo żywego. On był słaby, miast łez po
jego twarzy ciekła krew, która nie zdołała zakrzepnąć od ostatniego zranienia.
Ona zaś nie bała się płakać. Czuła, jakby porzuciła coś za sobą i nie potrafiła
powiedzieć, co. Theo poznał jej tajemnicę. Rozszyfrował ją. Ona tego nie
chciała, ale teraz czuła, że gdyby był przy niej ktoś wiedzący, co ją trapi...
byłoby łatwiej.
Theo
umarł, niby tak po prostu. A pamięć po nim zaginęła, ród nie został przedłużony.
Przynajmniej
tak zwykło się mówić.