wtorek, 26 czerwca 2012

Rozdział XIX


Dotarli bez słów do jaskini. Trudno powiedzieć, jak wpłynęło na to ich rozeznanie w terenie, a jak szczęście, ale raczej to drugie miało większy skutek. Byli przemarznięci i przemoknięci, a pochodni już nie posiadali. Nikt nie pamiętał, kto i kiedy ją zgubił – w całym zamieszaniu ten fakt wydawał się naprawdę mało istotny, ale teraz ogień był najpotrzebniejszą rzeczą. Wędrowcy przystawili wejście do pieczary głazem, by choć trochę zapobiec wyziębieniu się wnętrza. Mimo to było co najmniej lodowato, a katar cieknący z nosów zdawał się zamarzać na skórze twarzy. Ciemne ściany jaskini wyglądały nieprzyjemnie i obco, a w każdym kącie niewielkiego schronienia zdawało czaić się zło.
Maria dygotała. Nie otworzyła oczu przez całą drogę, nie poruszyła nawet powiekami. Za to jej usta bez przerwy mamrotały niezrozumiałe słowa, a oddech urywał się raz po raz. Były chwile, gdy  dziewczyna przestawała poruszać klatką piersiową na kilkanaście sekund, by potem wziąć haust mroźnego powietrza i na powrót oddychać płytko, lecz choć trochę miarowo.
Reynevan ułożył Marię na znalezionym we wnętrzu kocu, w który wcześniej owinięty był ranny Jofre. Starał się nie okazywać niepokoju, ale nawet na jego kamiennej twarzy raz na czas pojawiał się cień strachu. Najwyraźniej toczył sam ze sobą ciężką walkę, którą musiał wygrać. Wziął się więc w garść, zmobilizował i przyspieszył wszystkie swoje precyzyjne ruchy, opatrując porządnie dziewczynę. Idalia i książę chcieli mu pomóc, ale nie czuli się specjalnie przydatni. Widząc sprawnie działające ręce mężczyzny, jego biegle wiązane bandaże i ogromne wysiłki w nastawianiu złamanej kości – która, wbrew pozorom, prawie wcale nie przebiła skóry – woleli odsunąć się na bok i zacząć przygotowywać posłania w jednym z ciemniejszych, lecz mniej wilgotnych zakątków. Woda kapała cicho na podłogę przez szczeliny sklepienia, rozpryskując się i tworząc malutkie, niemal zamarzające kałuże.
Wędrowcy nawet nie mieli co marzyć o posiłku – Shemar i Ramón wciąż nie wrócili. Co gorsza – nie było nigdzie śladu Grellina i małej Leithe. Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi, wszyscy bowiem skupili się na ratowaniu zdrowia Marii i potrzebowali czasu, by ochłonąć. W końcu jednak Idalia, podczas rozkładania własnego wełnianego płaszcza na ziemi, odważyła się trącić lekko księcia, a widząc jego pytający wzrok, przeszła do konkretów.
- Kiedy wychodziłam stąd, pokręcony reżyser i twoja siostra... – zaczęła niepewnie, obawiając się gdzieś w głębi duszy reakcji Jofre. – Byli tutaj. Teraz znikli, nie wiem, gdzie się udali. Nie mam pojęcia, gdzie są Shemar i Ramón. Wychodzi na to, że zostaliśmy całkowicie sami.
Książę przez dłuższy moment milczał. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć – z początku poetka sądziła, że wieść tak nim wstrząsnęła, ale... jego twarz pozostała niewzruszona, a oczy nie mówiły zupełnie nic. Idalia uniosła brwi i splotła zgrabnie ręce na piersi.
- Nie wierzę, że cię to nie obchodzi – powiedziała stanowczo.
- Właśnie... właśnie o to chodzi – szepnął skonsternowany Jofre, nie spuszczając wciąż wzroku. W brązowych tęczówkach przez ułamek sekundy mignęła bezradność. – Nie potrafię wzbudzić sobie jakiegokolwiek smutku z tego powodu – dodał już chłodno. – Ci ludzie byli dla mnie obcy.
- Obcy? – powtórzyła ze zdumieniem pomieszanym z naganą. Nie pojmowała toku myślenia tego człowieka. – Jofre, przecież tam była twoja siostra, a inni... uratowali ci życie...
- Nikt mi niczego nie uratował! – odciął się książę. – Poradziłbym sobie sam. Zresztą, gdyby nie jakże tajemniczy plan Ramóna, o którym nie mam bladego pojęcia, pewnie tak samo jak ty, ten cały Zawieja nie odnalazłby nas, a ja nie minąłbym się ze śmiercią o tyle, o! – Rozłożył na centymetr kciuk i palec wskazujący, prezentując dokładnie odległość, o której mówił.
- Wiesz co? – Idalia podparła się pod boki, mierząc rozmówcę szczerze oburzonym wzrokiem. – Nie sądziłam, że jesteś aż takim niewdzięcznikiem. Oczywiście podejrzewałam, że kompletnie spłynie po tobie śmierć Theo, ale miałam nadzieję, że okażesz chociaż najmniejsze, rozumiesz, najmniejsze ślady wdzięczności. Ja nie każę ci okazywać empatii każdej napotkanej osobie, nie każę ci pytać innych o samopoczucie i pomagać potrąconym na trakcie jeżom będącym w potrzebie. Pojęłam już, że cała twoja egzystencja kręci się wokół własnych zysków, jednak teraz to dobitnie udowodniłeś. Czekaj, w takim razie zastanawia mnie coś! – Wytknęła palcem jego zdumioną twarz. – W jakim celu wróciłeś ze mną tutaj, co? Skoro sam sobie tak świetnie radzisz i nie potrzebujesz niczyjej pomocy?
Jofre chwycił za dłoń blondwłosej i opuścił ją w dół. Mierzyli się wciąż wzrokiem, choć rozedrgane brwi Idalii zdradzały jej podenerwowanie. Książę wziął głęboki oddech i zamyślił się przez chwilę nad odpowiedzią. Czemu właściwie wrócił? W gruncie rzeczy wiedział to doskonale, ale przecież nie powie rozjuszonej poetce prawdziwego powodu.
Lepiej dla niej będzie tkwić w przeświadczeniu, że jestem bezdusznym dziedzicem tronu, który ma wszystkich gdzieś, pomyślał. Może jest w tym trochę prawdy... dobra, bądźmy szczerzy, to prawie w całości jest prawda, ale przecież są ludzie, których zwyczajnie nie da się... mieć gdzieś, zakończył w końcu myśl nieco kulawo, co znalazło odzwierciedlenie na jego twarzy.
Idalia już miała otworzyć usta, by wyrazić swoje dosadne zdanie na jeszcze inny temat, ale zrezygnowała. Książę zamilkł i powrócił do szykowania sobie posłania, spuszczając uprzednio wzrok. Wolał pewne sprawy po prostu ignorować. Albo raczej udawać, że je ignoruje.
Reynevan krótką chwilę temu już skończył zajmować się Marią i teraz siedział tylko przy niej po turecku, pocierając swoimi rękami jej zmarznięte dłonie. Przyglądał się z uwagą młodzikom, którzy niesamowicie mu kogoś przypominali. Dłuższy czas zastanawiał się nad tym, kogo takiego, ale poddał się i, nie znalazłszy odpowiedzi, wstał i rozprostował bolące mięśnie.
- Nie macie przypadkiem czystej wody? – zapytał z ciekawością, przeciągając się. Szybko jednak powrócił do poprzedniej pozycji, syknąwszy z bólu, i odwrócił głowę, by obejrzeć poharatane plecy.
Idalia oderwała się od swojego zajęcia i przyjrzała mężczyźnie z ciekawością pomieszaną ze współczuciem, lecz pokręciła głową przecząco.
- Nie wydaje mi się, by jakakolwiek woda nam jeszcze została. – Wskazała brodą na opróżniony z wody bukłak, którego zawartością oczyścili rany Marii. – To były nasze ostatnie zapasy.
Rey westchnął, godząc się z losem. On najwyżej dostanie zakażenia i będzie chodził z zaropiałymi plecami, ale chociaż zdrowie jego dotychczasowej towarzyszki będzie pod jakąkolwiek kontrolą.
Zasłużyła na to, pomyślał z rozrzewnieniem i przysiadł, po czym począł rozwiązywać po kolei rzemienie od koszuli. Były w kiepskim stanie, gdzieniegdzie jakby ponadgryzane przez ostatnie wydarzenia, poprzerywane, brudne.
- Hm, słuchaj... – podjęła jeszcze poetka, sadowiąc się wygodniej na posłaniu, które zaczynało nieprzyjemnie wilgnąć od podłoża. – Mógłbyś opowiedzieć, skąd... jak... dlaczego jesteście tak poranieni? – zapytała w końcu. Przy okazji gdzieś zapodziała się jej zdolność budowania lekkich i składnych zdań.
- To raczej nie jest historia na dobranoc – odparł wymijająco i przybrał przepraszający wyraz twarzy. – Może kiedy indziej. Jestem strasznie zmęczony.
- Niech będzie – zgodziła się niechętnie i zdjęła przemoczone buty, postanawiając wspaniałomyślnie nie poprawiać Reynevana, puściwszy w niepamięć to, że według zasad wcale nie można być strasznie zmęczonym.
Sama nie wiedziała, czy lepiej jej jest w mokrych kozakach, czy bez nich z przemarzniętymi na amen stopami. W końcu zdjęła z szyi ciepłą, kolorową chustkę i z wyraźnym zdegustowaniem owinęła nią stopy. Jako kobieta musiała długo walczyć sama ze sobą, lecz w ostateczności poświęciła ulubioną ozdobę na rzecz racjonalnej ochrony przed chłodem. Rzuciła wzrokiem na księcia, który siedział w milczeniu na swoim posłaniu i bez większego zainteresowania oglądał pomarszczone od wilgoci dłonie. Spierzchnięta skóra popękała mu na kostkach i zgięciach palców, a wyciekająca drobniutkimi strużkami krew zdawała się krzepnąć zaraz po pojawieniu się na powierzchni.
- Ej, ty – bąknął w którymś momencie w stronę Idalii. – Nie masz na czym spać, nie?
- Mam... płaszcz – odparła zdziwiona.
- A czym się przykryjesz?
- Niczym. Dam przecież radę.
Po kolejnej chwili ciszy Jofre odwrócił głowę w jej stronę i skinął na dziewczynę ręką.
- Chodź tu, rozłożymy mój koc. Będzie cieplej.
- Próbujesz udowodnić, że moja poprzednia opinia na twój temat była mylna? – zapytała z rozbawieniem, siadając obok księcia.
- Nie. – Wzruszył ramionami. – Po prostu nie lubię uświerkniętych na mrozie ciał. Smutny widok, mówię ci. Mają takie bladziutkie twarze i naciągniętą skórę – zademonstrował, marszcząc dłonią jeden z policzków.
- Głupi jesteś – parsknęła poetka. – A ten żart wcale nie był zabawny.
- To nie był żart. Ja na serio nie lubię zamarzniętych trupów.

Od tego czasu nikomu nie paliło się do rozmowy. Reynevan wbijał zamyślony wzrok w chropowate sklepienie, spomiędzy którego sączyło się białe światło księżyca. Rzucało blady blask na pierś mężczyzny, oświetlając umięśniony tors, a także zabliźnione już rany po młodzieńczych wyprawach i wojennych walkach.  Chłód dawał się we znaki, lecz jeszcze gorsze od niego było przykładanie do ran brudnej i skudłaconej tuniki oraz klaustrofobiczne pomieszczenie, w jakim się znajdowali. Ba, to nawet nie było pomieszczenie. Rey przeszedł w swoim życiu naprawdę wiele i nie dziwiło go to wcale, ale miał już zwyczajnie dość tego gonienia donikąd. Zatęsknił za domem, choć dałby sobie głowę uciąć, że gdyby się tam znalazł, chciałby gdzieś wyruszyć...
Znów się zastanawiał – tym razem nad tym, co będzie jutro. Dokąd się udadzą? W jakim kierunku będą zmierzać? Wyruszą razem, czy Maria w ogóle się obudzi? Czy oni rano się obudzą? Bez wody, bez ciepłego paleniska, bez pożywienia? Reynevan zdecydowanie potrzebował długiego snu przy ciepłym kominku, najlepiej przy gorącym wiśniowym kompocie serwowanym przez Rosę.
Dobra, przyznał po chwili sam przed sobą, bawiąc się odwiązanymi już rzemykami, zdecydowanie bardziej od wizji kompotu pociąga mnie mocne wino. W dalszym ciągu jednak serwowane przez Rosę.
Parsknął cicho, kręcąc głową. Prawie już o niej zapomniał, prawie wyleczył się z tej chorej miłości, która dręczyła go od wczesnej młodości. Właściwie nigdy nie powiedział kobiecie otwarcie, co do niej czuje – nie widział w tym sensu. Ona wiedziała, on wiedział, po co to dodatkowo ubierać w słowa? Za każdym razem, gdy Reynevan, jeszcze jako żołnierz, opuszczał rodzinny dom, wieczorami jego myśli niemal zawsze zajmowała rudowłosa... służąca.
Z ironią myślał o tym, że jego dziadek sprowadził jedenastoletnią wówczas dziewczynkę z dalekich ostępów wschodniej Arnikki (którą z kolei ktoś ściągnął sobie jeszcze wcześniej z innego królestwa) tylko po to, by służyła mu przez kilka lat spokojnej starości. Potem miała zostać oddalona z domu, ale – na szczęście bądź nieszczęście, zależy, jakby na ten fakt spoglądać – ojciec Reynevana nigdy nie był konserwatywnym szlachcicem. Wyznawał wyśmiewaną wtedy zasadę, że każdy winien być sobie równy, i po śmierci swojego ojca przygarnął Rosę pod rodzinny dach - niczym córkę.
Mimo to ojczulek nie miał w poważaniu mariażu pomiędzy różnymi warstwami społecznymi, jednak wbrew pozorom nic z tych rzeczy raczej nie groziło jego najbliższej rodzinie. Przyczyna była prosta – kilka lat po tym, jak Rosa pojawiła się w Hayleybae, do ich domu przybył sułtański ciemnoskóry posłaniec, który ze swoim śmiesznym, chrzęszczącym akcentem objaśnił pokrótce, że dziadek otrzymał rudowłosą, jak to zgrabnie ujął, „na przechowanie”, by podrosła i dobrze wychowana powróciła jako panienka o porcelanowej skórze do pałacu Arnickiego sułtana. Jako, oczywiście, jego ósma z kolei już żona. Jeśli by nie zdążyła osiągnąć odpowiedniego wieku przed śmiercią osiemdziesięcioletniego władcy, miała zostać przekazana któremuś z jego synów.
Jak lalka, zgrzytnął w myślach Reynevan, nieświadomie zaciskając dłonie w pieść. Jak porcelanowa lalka, którą ma się trzymać na półce, czyścić z kurzu i nabożnie szanować, dopóki nie przyjdzie właściciel po swoją... własność.
I na tym właśnie polegała patologia ich miłości. W tym świecie po prostu nie istniało coś takiego jak romantyczna ucieczka w blasku księżyca, z księciem na białym rumaku. Prędzej czy później rumak zdechłby z głodu, a para, ukryta pod strzechą u dobrych ludzi, spłonęłaby razem z wsią i jej mieszkańcami czy, w szczególnych przypadkach wściekłości wschodnich władców, całym okręgiem. Reynevan nie chciał ryzykować jeszcze z jednego powodu – jego dość mroczna przeszłość szpiega nie dawała najmniejszych szans na dożycie późnej starości we własnym domu i pośród szczęśliwej rodziny. Prędzej czy później zginie, otruty, zamordowany, w walce. Takie było jego przeznaczenie.
- Co ty wiesz o Przeznaczeniu – zamruczał cichutko czarny nietoperz, wbijając łebek w jedną ze szczelin. – Patrzysz na nie i wciąż nie rozumiesz, szlachetny głupku. Bo jesteś właśnie szlachetnym głupkiem, fakt, to zdaje się być całkiem logiczne – dokończyło niedosłyszalnie.
- Przestań piszczeć, nietoperzu – warknął cicho Reynevan, nie rozumiejąc ani pół słowa z krótkiego monologu Przeznaczenia. Żeby chociaż wiedział, do kogo się zwraca...
- Reynevanie... – mruknęła zaspana Idalia, podnosząc głowę z posłania. Mężczyzna gwałtownie odwrócił się w jej stronę, nie rozumiejąc, o co chodzi. – Jest późno. Chcemy spać.
- A... tak, jasne – zreflektował się mężczyzna, kładąc się na rozłożonym na podłodze szarym płaszczu, który należał do kogoś z wcześniej tu zgromadzonych. – Straciłem poczucie czasu, wybaczcie.
- Dobranoc – szepnęła jeszcze poetka, po czym położyła się z powrotem i obróciła na bok, składając dłonie pod policzkiem.
Przed jej oczami migały wszystkie sceny ostatnich dni. Czuła, że drży. Z zimna, ze smutku, wszystko jedno. Brakowało jej ciepła. Pochodzącego od ognia, od kogoś bliskiego... to też było jej obojętne. Ale przerażająca pustka gdzieś w środku ostrzegała, że jeśli szybko nie weźmie się w garść, to ze starej, radosnej i pozytywnie nastawionej do życia Idalki nie zostanie zupełnie nic. Ewentualnie kupka zamarzniętego popiołu, o ile takie zjawisko jest w ogóle możliwe.
Sen zmorzył ją całkiem szybko. Za to leżący obok Jofre zmagał się z irytującą bezsennością, przewracając wciąż z boku na bok, a pokryta strupem rana na szyi bolała, swędziała i piekła na przemian. Książę miał ochotę bardzo mocno w coś uderzyć, wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje i uspokoić rozedrgane nerwy. Obiecał sobie jednak, że nigdzie nie pójdzie. Od dziś będzie dobrym chłopcem.
Aż zachciało mu się śmiać na tę myśl. On? Miłym chłopcem? Mówiącym wszystkim dzień dobry, pomagającym bezdomnym i głodnym, wyciągającym rękę do wrogów? Niedoczekanie... A jednak skądś ta myśl się wzięła.
To wszystko twoja wina, ty mała, wredna blondynko, warknął w myślach i sapnął prosto w jej kark.
- Łaskocze... – mruknęła cicho, wstrząsnąwszy głową. Kosmyk splątanych włosów wpadł księciu do ust. Wyjął go bez zbędnych ceregieli i obrócił się tyłem do poetki, zakładając ręce na piersi. Brakowało mu jedynie kaftana bezpieczeństwa, by wyglądał jak poturbowany przez życie i niekoniecznie zdrowy na umyśle mężczyzna.
Teraz pozostaje obmyślić wspaniałe przemówienie, podczas którego wyjaśnię zdziwionemu żołnierzykowi, że jestem księciem i obiecam wyciągnąć konsekwencje z jego niepokornego zachowania. Potem mogę iść spać. Żeby tylko wiedział, z kim zadarł... Ze dwie godziny mi zejdzie, jak nic...

Ale kiedy kilka kwadransów później Przeznaczenie zajrzało jeszcze raz do środka, wszyscy głęboko spali.
- Będzie zabawa! – pisnęło z radością i wyleciało na zewnątrz, by zebrać kompanów i przygotować ich do nowej akcji. Podniecenie nowym zadaniem aż nim trzęsło.

*
Jofre obudził się, gdy na zewnątrz panowała smutna szaruga, a chłodne, zimowe promienie słońca jeszcze nie naruszały gęstego powietrza jaskini, pośród którego igrały liczne paprochy. Niedługo wstanie słońce, trzeba będzie wyruszać dalej. Książę zaklął w myślach i wykrzywił usta, jeszcze lekko drzemiąc. Zdecydowanie się nie wyspał.
Przynajmniej jest ciepło, pomyślał. Wciąż zamknięte oczy jakby drgnęły, a brwi nagle się zmarszczyły, prawie na siebie zachodząc. Stanowczo zbyt ciepło jak na jaskinię, dodał i uniósł nieznacznie powieki. Zamrugał kilka razy, aby obraz przed nim trochę się wyostrzył, po czym podniósł głowę i przeniósł wzrok na swoją rękę. A potem zamarł z szeroko otwartymi w akcie szczerego zdumienia oczami.
W przekomicznym ruchu powoli oderwał każdy z osobna palec od szczupłego, doskonale mu znanego ciała, sprawdził, czy poetka na pewno śpi, po czym jak najprędzej odwrócił się na drugi bok i odetchnął z ulgą. Od razu poczuł się bezpieczniej, ale na wszelki wypadek wcisnął jeszcze twarz w zwinięty płaszczyk robiący za poduszkę, by stłumić przeciągły jęk.
W tym momencie dostał w potylicę kłykciami Idalii, która przeciągała się właśnie we śnie. Zdawało się, że wcale nie zauważa wciskających się w głowę księcia kości u wyprostowanych dłoni, więc Jofre został zmuszony do interwencji. Chwycił dziewczynę za nadgarstek i odłożył go na miejsce. Po chwili obrócił się na bok i bardzo długi czas wpatrywał w jaśniejące niebo, które widział poprzez podłużną, wąską szczelinkę sklepienia.
W końcu nie wytrzymał i wstał za potrzebą, zatoczywszy się lekko. Starał się poruszać jak najciszej, jednak nawet najdrobniejszy szelest koca wydawał mu się głośny. Powoli wypełzł z jaskini, choć zdrętwiałe mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Odsunął powoli skałkę, która osłaniała wejście i skrzywił się na dźwięk głuchego szurania, które towarzyszyło czynności.
Mroźny powiew uderzył jego nozdrza, ciął skórę, sprawił, że oczy przymknęły się, wyrażając niezadowolenie. Książę odgarnął opadający na czoło kosmyk i odetchnął głęboko wyschniętym gardłem. Wszystko wokół spowijała mgła, a szarość, dotykająca każdego drzewa, przemarzniętego kwiatu, nawet nieba, zdawała się być wszechobecna.
Kiedy książę miał ruszyć dalej, usłyszał tuż za sobą cichy śmiech. Miękki, kobiecy, przyjazny.
- Co tu o tak wczesnej porze, młodzieńcze, robisz?
Jofre odwrócił głowę na te słowa, marszcząc brwi. Tuż przed nim stała niewysoka kobieta spowita w grube, farbowane na fioletowo futro, spod którego wystawał rąbek pomarańczowej sukienki. Trudno było ocenić jej wiek, ale Jofre dałby jej góra dwadzieścia siedem-osiem lat.
- Co tu robię? – powtórzył, przyglądając się uważniej twarzy nieznajomej.
Pierwszym, co rzucało się w oczy, były czarne, bujne loki, opadające sprężyście na ramiona. Zaraz potem dostrzegało się łagodne rysy twarzy, dołek w podbródku, nieliczne piegi na nosie, długie rzęsy okalające oczy w kolorze dojrzałych kasztanów. Były lśniące, duże i magnetyzujące, a do tego miały w sobie jakieś ujmujące ciepło.
- Jest mroźno – ciągnęła dalej przybyszka, nie czekając właściwie na odpowiedź. – Wyglądasz na zmarzniętego, nieprawdaż?
- Owszem... mroźno... – zamruczał książę, wpatrując się w ubrane w ciepłe rękawiczki dłonie, które, splecione, trzymały wiklinowy koszyk pełen czerwonych jabłek, tak jaskrawych pośród ogarniającej monotonii lasu. – Skąd o tej porze świeże owoce?
- Ach, to cię tak z tropu zbiło? – Roześmiała się szczerze. – W moim sadzie rosną cały rok!
- To jakieś czary? – parsknął Jofre, zakładając zziębnięte ręce na piersi.
- Poniekąd – Kobieta zmrużyła oczy, wciąż się uśmiechając. W jej policzkach cały czas trwały zarysowane dołeczki. – Jeśli tylko masz ochotę, zapraszam! Mój sługa powinien być gdzieś na skraju lasu, powóz czeka.
- Powóz? Sługa? Jesteś szlachcianką?
- Szlachcianką? – Uniosła brwi. – Księżniczką południowych, nadmorskich krain.
- Republiki Nadmorskiej? – Jofre zdumiał się szczerze. Przecież mógł się spodziewać, któż inny o takiej urodzie miałby fundusze na daleką wyprawę ku północnym królestwom?
- Owszem. Zresztą, gdzież moje maniery! – Wyciągnęła przed siebie dłoń, którą książę zaraz ujął, zgodnie z obowiązującą etykietą. – Andrea Salviati, a resztę tytułów raczej daruję sobie.
Jofre, nieco zmieszany, ucałował pierścień na rękawicy i odchrząknął, czując, że najwyższa pora się przedstawić i zrobić dobre wrażenie. Ale co miał powiedzieć? Że jest księciem upadłej Ostii, którą najechały elfy? Dobre sobie!
- A ty? – zachęciła go, widząc wahanie na zaczerwienionej od zimna twarzy. – Nie przejmuj się, jeśli nie jesteś wysoko urodzony! Ludzi w ten sposób nie dzielę.
- Doprawdy... pani? – Uśmiechnął się, niby to nieśmiało. A co tam, odegra parę uroczych scen, uda wieśniaka, a potem dostanie się do ciepłego domostwa księżniczki.
- Oczywiście! Nie krępuj się.
- Na imię mi Jofre – rzekł, uznając to za bezpieczne wyjście. – Nie wydaje mi się, żebym posiadał jakikolwiek herb...
- Ale dworskie maniery znasz jak nikt! – Pomimo przyjaznego wyrazu twarzy, w jej ciemnych oczach zagrała podejrzliwość.
- Ach, pani. Służyłem na dworze Ostijskiego cesarza, którego jednak dopadła śmierć prosto z rąk elfickich morderców – powiedział, udając szczere ubolewanie. – Teraz, wygnany z pałacu przez te długouche istoty, błąkam się z towarzyszami po tych okolicach, zgubiliśmy drogę i prowiant...
- Och, więcej was? – Klasnęła w dłonie. – Przyprowadź towarzyszy, a zaraz! Pojedziemy do mojego dworku na wsi, opowiesz mi więcej o wydarzeniach smutnych niesłychanie – dodała, choć jej mina wcale nie wskazywała na jakikolwiek rodzaj ubolewania.
- Dziękuję za tę łaskę, jednak...
- Żadne ale! Przyprowadź wszystkich!

Jofre skłonił się i bez słowa popędził w stronę jaskini. Złośliwa część jego duszy była aktualnie w siódmym niebie. W gruncie rzeczy cały mózg również, bo wizja ciepłego schronienia i jedzenia była wybawienie.
Jedynie jego uśpiona intuicja szemrała cichutko.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

W zakątkach pamięci... [6]


Dzisiaj, w ramach przedsmaku nowego rozdziału, serwuję wam – zgodnie z życzeniem – ukochanego i jakże poturbowanego przeze mnie księcia Ostii. Jako bonus macie nawet zakątki w zakątkach, na dodatek podzielone, by potrzymać nieco w niepewności :3 Na dniach planuję nowy rozdział, bo jest prawie gotowy, ale obawiam się bezwenia i nie chcę na przyszłość pozostawiać Was bez nadziei na ciąg dalszy szybciej niż w miesiąc. Tak czy inaczej - miłego czytania!
PS Jeśli coś będzie dla Was niejasne, nielogiczne, aż zanadto niedosłowne - piszcie, proszę. Jestem tylko biedną autorką, która nie jest pewna, na ile może sobie pozwolić, by ktoś z zewnątrz uchwycił jej wizję ;)

*


Złoty kielich brzęczał przy każdym delikatnym uderzeniu bogato zdobionego widelca. Wino poddawało się wibracjom ścianek pucharu i falowało, pochłaniając uwagę chłopca, który zdawał się niesamowicie nudzić. Raz po raz wzdychał i poprawiał ciemne loczki, z braku ciekawszych zajęć obserwując reakcje trunku na dotknięcia kielicha w różnych wysokościach.
Wszystko wokół wręcz ociekało bogactwem: stroje służby, mieszkańców pałacu, a nawet zasłony w wysokich, łukowatych oknach. Ich karmazynowy odcień i delikatność materiału bawiły oczy władcy, który głośno i zdecydowanie niekulturalnie spożywał – czy raczej pożerał – śniadanie.
Udziec jagnięcia, obgryzione już kosteczki kurcząt, mnóstwo niedojedzonych warzyw i egzotyczne owoce. Chłopiec ukradkiem spoglądał na cesarza, wyliczając wszystko, co ten zdążył już zjeść. Wzdychał raz po raz, próbując zwrócić na siebie uwagę, jednak bezskutecznie. Siedem sióstr wystarczająco absorbowało władcę, zabawiając go i słodko paplając.
- Jofre, kochanie. – Usłyszał tuż koło swojego ucha szept matki i uniósł głowę. – Nie smakuje ci?
Kobieta była zawsze cichą, słabowitą osobą. Metaforycznie mówiąc, miała naprawdę ogromne serce, jednak sprawiało jej masę problemów. Wciąż chorowała, męczyło ją wyjście po schodach, a bladości jej twarzy nie skrywał nawet makijaż. Mimo to brązowe oczy błyszczały miłością, a diadem pięknie oplatał spięte w kok jasne włosy. Jak dawniej, kiedy była jeszcze w pełni sił.
- Smakuje, mamo – westchnął cichutko chłopiec, dziabnąwszy widelcem nadgryzione udko z kurczęcia. – Ale nie jestem głodny.
- Coś się stało? – zapytała z troską. Książę pokręcił przecząco głową i zmusił się do przełknięcia kolejnego kawałka nieco suchego mięsa.
- Nic, mamo – odparł wymijająco i rzucił szybkie spojrzenie na ojca, po czym powrócił do jedzenia. Kobieta uśmiechnęła się pogodnie i troskliwie, kładąc dłoń na ramieniu syna.
- Gdybyś jednak chciał porozmawiać, synku, zawsze będę do twojej dyspozycji – zapewniła go cesarzowa, a gdy już miał jej odpowiedzieć, usłyszał podenerwowane chrząknięcie ojca i odwrócił w jego stronę głowę. Loczki podskoczyły zabawnie.
Ojciec i wszystkie siedem sióstr spoglądali na dziesięciolatka z uniesionymi wysoko brwiami – nawet ledwie roczna Leithe, siedząca na kolanach opiekunki.
- Synu, z kim rozmawiasz? – zapytał poważnie cesarz, wycierając dłonią tłuste wąsy.
- Z mamą – odparł poważnie Jofre, wyciągając w jej stronę drobną dłoń.
Zastygł w bezruchu, bezradnie wpatrując się w pustą przestrzeń przed sobą. Przełknął cicho ślinę i spuścił wzrok, przygryzając wargi. Kilka najstarszych sióstr wykrzywiło pogardliwie wargi, a służące zachichotały w kącie.
- Jofre – rzekł poważnie ojciec, a wyraźnie udawany smutek przez moment zabłysł w jego oczach. – Matka nie żyje, wiesz przecież.
- Ale... ona tu była... – szepnął chłopiec, z trudem łapiąc powietrze, po czym skulił się na krześle i zaczął pospiesznie zjadać śniadanie.
Chciało mu się płakać, ale musiał być silny. Wyrośnie na dzielnego księcia, który obroni każdego i nie dopuści do tego, by jego dzieci były wyśmiewane. Będzie dobrym władcą, obejmie tron Ostii po śmierci ojca i zadba o każdą z sióstr, choć one dziś go nie szanują. Pokaże im, że człowiek potrafi być silny pomimo wszystko.
Z tymi myślami odszedł od stołu, grzecznie podziękował i udał się w stronę ogrodów. Jego miękkie buciki stukały obcasami o wypolerowaną kamienną posadzkę, a myśli błądziły gdzieś daleko od rzeczywistości.
Nie obchodziło go to, że wszyscy się z niego śmieją. Właściwie nawet tego nie zauważył – od niedawna zauważał bardzo mało uwag na swój temat. Zamknął się w sobie i nawet nie zdawał sobie sprawy, jak małomówny się stał. Milczał niemal zawsze, nie uśmiechał się wcale, a jeśli już – to w samotności i do ptaków.
I za każdym razem, gdy wkraczał do ogrodu, znów dręczył go dziwny sen na jawie, wizja, nieodparte piętno głęboko w sercu, jeszcze niezagojona rana. Wydarzenia ledwie sprzed miesiąca...

*

On, cesarz, stał oparty o jedno z drzew. Oddech miarowo rozbrzmiewał w ciszy przerywanej co pewien czas przez niejednostajny podmuch wiatru. Nikt nie spodziewałby się, że w jego sercu toczy się teraz najcięższa walka, że życie ma gorzki smak, będący niemal nie do zniesienia. Rozpiął kilka guzików krępujących jego opasły brzuch.
Ona, cesarzowa, roczyła drogą powoli, miękko, starannie wyważając kroki. Odkryte ramiona smagał wiatr, a jasne włosy łagodnie falowały, oddając się w jego ramiona. Był bezgwiezdny wieczór, tak wczesny, że niebo miało kolor jak przed burzą. Powietrze pachniało jaśminem i maciejką, było chłodne, orzeźwiające, cudowne.
Uśmiechała się.
W ostatnich przebłyskach światła brąz jego oczu wyrażał determinację. Z pozoru niewinne i miękkie, miały w sobie odblask grozy i mroku, bardzo niecodzienne i niebezpieczne połączenie. Mógłbyś śmiało rzec, że był zdolny zrobić wszystko. Wszystko.
Ona wciąż szła spokojnie. Nie bała się – nie miała czego. Znała ten ogród po czubki egzotycznych drzew, tak samo jak swojego męża. Był dla niej ostoją; jego ciepły głos, postura niedźwiedzia i czuły uśmiech każdego ranka sprawiały, że chciała żyć. Prowadzenie życia królowej było dla niej ciężkim brzemieniem, ale dzielnie je niosła. Miała dla kogo – wszystkie jej dzieci były warte każdego, nawet wymuszonego, uśmiechu.
Stanęła tuż przy nim i uśmiechnęła się, spoglądając prosto w czekoladowe oczy. Wiatr zakręcił jej włosami, które zaraz oplotły smukłe ramiona. Po jej ciele przebiegł dreszcz, gdy nagle usłyszała krzyk synka.
- Mamo!
Gdy odwróciła głowę, w jego oczach zagrało przerażenie.

piątek, 8 czerwca 2012

Rozdział XVIII

Rozdział z obiecaną dedykacją dla Shauu_! Wystarczająca ilość księciunia i Reynevana?  Mam nadzieję, bo więcej się chyba z mojej strony nie dało! :)


Ciepło było wszędzie, ogarniające ze wszech stron, lecz cudownie świeże. Lekki wiatr, zieleń pól, złoto słońca. Spokój, lecz nie śmiertelna cisza. Szczęście.
Theo stał pośrodku tego wszystkiego, uśmiechając się radośnie. Jego umorusana twarz wreszcie doświadczyła szczęścia, a każdy delikatny promień, który ją otulał, był doskonałym lekiem na całe zło, jakiego elf doświadczył ostatnio. Wokół rozbrzmiewał śpiew ptaków, gdzieś w oddali słychać było radosny śmiech innych znajdujących się tu ludzi.
Zielonooki ruszył przed siebie, a z każdym krokiem lekkość stóp stawała się coraz przyjemniejsza. Zdjął brudne buty i zaczął biec boso po trawie, czując się jak małe dziecko. Nie myślał, po prostu biegł. Każda część jego umysłu była przepełniona euforią, stanem nieopisanej wesołości. Ciało miało tyle siły, co jeszcze nigdy, a od środka rozpierał je cudowny, ciepły entuzjazm.
Rozejrzał się, energicznie nabierając powietrza do płuc. Tak zielonych traw nie było nawet w Dolinie! Śmiech, dotąd tłumiony, wyrwał się na powierzchnię ze zdwojoną siłą. Theo legł na trawę, gładząc palcami wilgotne od rosy kwiaty. Palce reagowały na tę miękkość z radością, zaciskały się na większych łodyżkach, mknęły płynnie po źdźbłach trawy.
- Czuję się, jakbym odrodził się na nowo – szepnął z błogością, wpatrzony w błękitne niebo.
- Błąd! – Usłyszał nagle i odwrócił głowę.
Na pobliskim kamieniu siedziała wysoka, odziana w jeździecki strój postać o trudnej do określenia płci. Piłowała sobie długie, białawe paznokcie śmiesznym pilniczkiem w kształcie kosy.
– Po prostu umarłeś, długouszku – zakończyła z szerokim uśmiechem Śmierć i odwróciła w stronę elfa kościstą twarz pokrytą cieniutką warstwą woskowatej skóry.

*

Spomiędzy usypanych na stos kamieni wyciekała strużka błota, która przed momentem utworzyła się z rozmakającej coraz bardziej ziemi. Skapnęła z jednego odłamka na drugi, przepłynęła łagodnym strumyczkiem aż do gruntu, z którym się zlała, jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nigdy nie spoczywała na nagrobku martwego elfa.
A oni oboje wciąż klęczeli przy kurhaniku Theo, spoglądając na siebie niepewnie. W gruncie rzeczy nie znali się, nie wiedzieli, dlaczego są tu razem ani jak długo już nie potrafią zebrać myśli. Deszcz, który nie tak dawko był jedynie mżawką, teraz zamienił się w ulewę.
Rany na ciele mężczyzny odnowiły się, krew całkiem obficie spływała po jego plecach. Ale nie zważał na to, próbował poukładać sobie w głowie wszystkie zdarzenia, które przed chwilą miały miejsce.
Nie potrafił.
Wstał powoli, a drżące kolana prawie się pod nim ugięły. Przełknął ślinę, która z trudem przecisnęła się przez zaciśnięte gardło. Ale nie mógł pozwolić sobie na uronienie choćby jednej łzy, nie teraz. Kobieta poszła w jego ślady i podniosła się, odgarniając opadające na twarz blond włosy.
- Ty jesteś Reynevan? – zapytała zachrypniętym od płaczu głosem, po czym odchrząknęła, usiłując odzyskać normalny ton. Mężczyzna uniósł lekko brwi w geście zdumienia.
- Skąd...?
- Theo nieraz o tobie opowiadał. – Kobieta uśmiechnęła się z trudem, pocierając kark z zakłopotaniem. – Ale nie zdawałam sobie, że jesteś tak podobny do moich wyobrażeń. Jestem Idalia. – Wyciągnęła dłoń w stronę mężczyzny, a ten uścisnął ją. Mocnym, męskim, pewnym chwytem.
Scena, z pozoru banalna, miała w sobie coś pięknego. Wokół deszcz, śmierć, zawieja. A nad grobem wspólnego przyjaciela dwójka nieznajomych podaje sobie dłonie, jakby udowadniając, że koniec jest tylko początkiem nowego.
- Słuchaj... – Reynevan nie bardzo wiedział, jak ubrać swoje myśli w słowa. I nagle, gdy cofał rękę, coś do niego dotarło. – Zgubiłem w lesie towarzyszkę... ranną – wymamrotał w końcu, rozglądając się nieprzytomnie.
- Ty też jesteś ranny – zauważyła Idalia, wskazując na nieciekawie wyglądającą rozdartą koszulę. O zewnętrznej tunice nie mówiąc.
- To nieważne, musimy ją znaleźć, wykrwawi się! – krzyknął niespodziewanie, cofając się o krok. Poetka wbiła w niego twardy wzrok.
- Panikujesz? – Założyła ręce na piersi, również postępując do tyłu.
- Skąd. – Reynevan wzruszył ramionami. – Po prostu... jestem w szoku, jestem załamany, jestem... cholera. Jestem mężczyzną.
Idalia obserwowała uważnie jego mimikę, każde drgnienie mięśni twarzy, najdrobniejszą nawet zmianę w oczach. Żołnierz nie potrzebował dużo czasu, by wyprostować się i spojrzeć w niebo wzrokiem tak mocnym i niezłomnym, że mógł kojarzyć się jedynie ze stalą. Usta ułożyły się najpierw w idealnie równą linię, a potem jeden ich kącik uniósł się dosłownie o milimetr. Ale to wystarczyło, by poetka podświadomie poczuła, że w jego sercu zmieniło się o wiele więcej. Że kilometry pustki wypełniły się czymś, czego ona jeszcze nie znała. Ale miała ogromną nadzieję na poznanie jegomościa bliżej. Bo wydał jej się niezmiernie intrygującą i godną najwyższego poważania osobą.
- Masz jakieś nadprzyrodzone moce czy to tylko ja odnoszę takie wrażenie? – zagadnęła, kiedy powoli odchodzili w stronę równiny, opuszczając samotny klif.
Reynevan dłuższą chwilę milczał, spoglądając przed siebie. Jego buty, poszarpane i zniszczone, mlaskały w grząskim błocie. Założył ręce na piersi i wciągnął wilgotne, nocne powietrze. A potem westchnął głęboko i roześmiał się tak cicho, że niemal niedosłyszalnie.
- No mam, choć ty pewnie tak tego nie nazwiesz. Jestem człowiekiem. Upadam i powstaję. I potrafię przetrwać rzeczy, które niejednego nieśmiertelnego bohatera powaliłyby na twarz – powiedział spokojnym głosem, a z jego rzęs skapnęły powoli deszczowe krople.
Poetka szła równym tempem, wzrok wbijając w ziemię. Nie chciała, by ktokolwiek widział jej łzy, choć czuła, jak obraz przed jej oczami gwałtownie się rozmazuje. Nie potrafiła zdefiniować, co konkretnie ją wzruszyło, ani w jak dużym stopniu na to właśnie wzruszenie wpłynęły słowa kompana. Faktem jednak pozostawało, że jej drobne, smukłe palce drżały, podobnie jak serce.
Zaklęła pod nosem. Nie lubiła melancholii, ale co mogła poradzić?...
- Muszę odnaleźć resztę moich przyjaciół – oznajmiła po dłuższej chwili milczenia.
- Znowu chcesz się zgubić sama? Poszukajmy ich razem – zaproponował Reynevan. – Wszyscy muszą być gdzieś w pobliżu. A teraz krótko mi opowiedz, jak właściwie poznałaś się z Theo i o co w tym wszystkim chodzi!
Nie mogła się nie zgodzić.
*
Jofre miał ochotę śmiać się i płakać, tarzać na ziemi i walić pięściami w drzewa, zedrzeć sobie z dłoni skórę i skupić się na jakimkolwiek innym bólu niż ten, który obecnie go drażnił. W drodze ostateczności w grę wchodziło zakrzykiwanie bojowe hasła w stylu „cesarski dziedzic-wyrzutek za darmo, tylko dzisiaj!”. Książę mógłby zostać okrzyknięty mistrzem reklamy, pierwszym prawdziwym menadżerem (w dodatku samego siebie). Ale gdzie tam, nawet słowa nie potrafił z siebie wydusić. Nie żeby przywaliło go drzewo czy coś w tym rodzaju, to przecież tylko jedna gałąź uderzyła w jego udo, cudownym trafem ratując przed smokiem.
A właśnie. Smokiem.
I jego myśli gwałtownie skręciły z rozległych terenów ironicznego humoru w zakątki zamieszkiwane raczej przez poczwary, które kojarzyć się mogły jedynie ze strachem, niepewnością i goryczą. Książę westchnął, prostując się i resztkami sił podniósł się na nogach. Udo bolało, nawet bardzo, ale na całe szczęście kość zdawała się być w całości – w każdym razie Jofre ocenił, że noga nie zgina się przypadkiem w trzech miejscach. Pokręcił chwilę głową, czekając, aż wszystkie kręgi jego obolałego karku wskoczą na miejsce. W międzyczasie rozglądał się po niespecjalnie sympatycznych chaszczach, które można by nazwać zgodnie jednym słowem – przerażające.
- To teraz – zamruczał leniwie sam do siebie, tym razem strzelając po kolei kośćmi palców – miło byłoby się dowiedzieć, gdzież podziewa się ten skrzydlaty potwór.
Książę ułożył już sobie w głowie plan, niezwykle zresztą sprytny, który uwzględniał jego obecne położenie, plany na przyszłość, a nawet stan zdrowia i temperaturę otoczenia. I uszedł ledwie kilkanaście kroków, może kilkadziesiąt, gdy dotychczasowa misterna koncepcja legła w gruzach.
- Matko moja złotowłosa – wyszeptał bezsensowną frazę, która nasunęła mu się dziwnym trafem na język, po czym uniósł jedną brew centymetr w górę, aż schowała się pod przemoczoną deszczem grzywką. – Trup?...
Skąd książę miał wiedzieć, że ciało, nad którym się zatrzymał, należy do Marii? Że klękając przy nim zaraz dojrzy wyłupione oko i zakrwawioną twarz, podartą lnianą koszulę i torbę, z której wypadły bandaże oraz wszystko, co wędrowcom przekazała Avia?
Dłoń dziewczyny drgnęła, gdy książę dotknął jej nadgarstka. Chciał ją jakoś opatrzyć, choć po prawdzie nie miał pojęcia, w jaki sposób działa pierwsza pomoc. Jako syn ostijskiego cesarza zawsze miał przy sobie całą świtę medyków, kucharzy i pomocników, wobec czego nie był ani razu zmuszony do samodzielnego wykonywania tych, w jego mniemaniu błahych, czynności.
I teraz żałował, bo po szybkim ocenieniu stanu ciała dostrzegł nieznaczny ruch piersi, a gdy wsłuchał się uważnie – do jego uszu dotarły ciche świsty wciąganego płytko powietrza. Sięgnął do rzuconej obok torby, po czym wyjął z niej szeroką chustę oraz biały, bawełniany zwitek bandaża. Nie wiedział, od czego zacząć.
Czy zetrzeć krew suchą chustką, zasłonić twarz, zacisnąć bandaż na zakrwawionej rę...
Urwał i wierzgnął do tyłu, wyraźnie wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie złamał sobie nic – ręki, nogi, nawet palca. Miał niesamowite szczęście, że dotychczas również nie miał okazji przyglądać się otwartemu złamaniu. Poczuł gwałtowny odruch wymiotny i zacisnął mocno oczy, a palce wryły się mocno w glebę. Zaklął w duchu nad swoją słabością – do tej pory był święcie przekonany, że jest niezłomny, odważny i samowystarczalny.
Nie jestem, przyznał w duchu, ale przecież głupio byłoby teraz zmieniać opinię na temat samego siebie.
Wstrząs, jaki przed chwilą poczuł, jeszcze nie minął. Jofre głęboko wciągnął pachnące deszczem i leśną żywicą powietrze, po czym zaczął szukać gdzieś w odmętach pamięci jakichkolwiek informacji na temat pomocy w przypadku tak kiepskim, jak ten, który właśnie obserwował. Bezskutecznie.
I wtedy ciszę przedarły czyjeś kroki, których rytm był niespieszny, lecz równy. Książę znieruchomiał całkowicie, a brązowe tęczówki nabrały jednocześnie zaciekawionego i niepewnego wyrazu; niejednemu mógłby się skojarzyć w tym momencie ze spłoszonym wierzchowcem.
- ... pewien, ale to chyba gdzieś tu. Poznaję po śladach konia, musiał niedaleko stąd nas zrzucić.
- I ty jeszcze chodzisz? – I Jofre rozpoznał ten głos. A w jego głowie rozpętało się piekło.
Myśli goniły się nawzajem, krążyły wokół jednego imienia. Idalia. Przecinały je na wskroś i nadżerały zmysły księcia, kotłując się z nadzwyczajnym zapałem. Młodzieniec czuł się mniej więcej tak, jak kilka lat temu, gdy coś przeskrobał, a na horyzoncie pojawiała się najstarsza z sióstr lub – wówczas jeszcze w pełni zdrowa – matka. Przełknął ślinę i przygotował się na najgorsze, jednocześnie próbując wpaść na to, kto też towarzyszy blondwłosej poetce.
- Jak widzisz. – Ciepły uśmiech był pierwszą cechą, jaką książę zarejestrował u mężczyzny, który wychynął zza drzew.
Nie pojmował, jak w nocnych ciemnościach puszczy potrafił zwrócić uwagę na rzeczy tak nieistotne. Koloru oczu, włosów, ubioru nie udało mu się zarejestrować, za to od razu poczuł niewypowiedzianą wrogość wobec przybyłego. Jak mógł się teraz uśmiechać? Nie widział, co się działo?!
Jakby w odpowiedzi twarz mężczyzny gwałtownie zastygła w wyrazie zdumienia. Zrobił kilka szybkich kroków, po czym bez ogródek przyklęknął obok ciała i zaczął badać wszystkie zranienia i uszczerbki na zdrowiu. Jofre odchrząknął znacząco, jednak nie doczekał się najmniejszej reakcji. Wobec tego wstał i rozejrzał się za Idalią – nie mógł mieć aż takich złudzeń słuchowych, by wyimaginować sobie jej rozmowę z nieznajomym.
Nigdzie jej nie widział, miał już przemóc się i zapytać mężczyznę o imię, pochodzenie i kontakty z mafią, lecz przerwał mu gorący oddech, który poczuł na karku, i chłodne słowa:
- Jofre, sukinsynu.
Odwrócił się szybko, zdążył zarejestrować jedynie zamachującą się dłoń, a potem... poczuł tylko piekący ból w policzku i automatycznie zamknął oczy. Chwilę stał tak, trzymając się za twarz, po czym otworzył oczy i wypuścił z płuc powietrze.
- Za co? – zapytał, święcie oburzony.
Idalia mogłaby być w tym momencie najprawdziwszą boginią wojny. Jej błękitne oczy rzucały gromy, policzki przybrały kolor głębokiej purpury, a usta zacisnęły się w wąziutką kreskę. Ręka powoli opadła, szybki oddech miał w sobie coś groźnego. Jofre nieco cofnął głowę, jakby bojąc się, że poetce przyjdzie do głowy poprawić cios.
- Za co? – powtórzyła po nim blondynka, przełykając głośno ślinę. W jej głosie przebrzmiała prawdziwa wściekłość. – Za co, śmiesz jeszcze pytać!? Co zrobiłeś? Uciekłeś sobie, bo myślałeś, że jesteś taki mądry! Że nie zauważymy! Że nie zaczniemy cię szukać!
Jofre uniósł dłonie w pokojowym geście, ale Idalia tylko potraktowała je bezpardonowym trzepnięciem.
- Przez ciebie zginął Theo, rozumiesz?! – wrzasnęła mu prosto w twarz i zagryzła wargę, powstrzymując się od jeszcze większego wybuchu.
- Co...? – Bezradność księcia była tak autentyczna, że każdego by chyba rozbroiła jego niewinna mina. Ale nie Idalię.
- Gdybyś nie wylazł z tej jaskini – zaczęła odrobinę spokojniejszym tonem – nie poszlibyśmy cię szukać. Nie odnalazłby nas smok, nie straciłabym przytomności, a Theo nie musiałby walczyć z tym potworem! Nie musiałby ginąć...
To tylko twoje emocje. Nie jesteś nimi, wybrzmiało nagle w jej głowie. Dlaczego akurat teraz musiała słyszeć głos tego przeklętego, martwego elfa? Gdzie na tym świecie jest sprawiedliwość, skoro nawet nie może się porządnie nakrzyczeć?
Reynevan, do tej pory całkowicie pochłonięty opatrywaniem Marii – co jemu szło świetnie, w przeciwieństwie do nieudolnych starań Jofre – podniósł się z klęczek i podszedł do księcia, trącając go w ramię. Dziedzic odwrócił głowę, zdumiony tym zachowaniem, ale nic nie powiedział. Czekał.
- Jest tak, jak mówi Idalia? – zapytał poważnie mężczyzna, spoglądając swoimi przenikliwymi orzechowymi tęczówkami prosto w oczy księcia. Ten zaś odwrócił się całkiem w stronę swojego rozmówcy i bez słowa skinął głową.
Nie był przygotowany na cios. Gdy zgiął się w pół, jego wrzask przeszył las aż po korony drzew. Chwycił się za brzuch, z którego szybko wycofywała się pięść atakującego. Upadł na ziemię, jego głowa uderzyła prosto w buta poetki, która prędko go zresztą wyjęła spod rozczochranych, ciemnych włosów księcia.
Reynevan pochylił się nad nim i wykrzywił usta w coś na kształt łagodnego uśmiechu. Jedną dłonią podparł udo, drugą zaś wyciągnął w stronę Jofre. Zdumiony książę zmarszczył brwi i wypluł krew z przygryzionego języka.
- Coś jeszcze chcesz? – wycharczał.
- Wstawaj, młodziku – powiedział przyjaźnie żołnierz. – Swoje już odebrałem, teraz pozostało mi ci się przedstawić.
Młodzieniec wstał z jego pomocą i wstrząsnął głową, usiłując uchwycić równowagę i stłumić nieprzyjemne zawroty głowy. Księżyc łaskawie wychynął zza chmur, oświetlając lekko pomarszczoną twarz Reynevana, gdy ten po raz kolejny obdarzył księcia uśmiechem.
- Reynevan z Hayleybae – rzekł uprzejmie, skinąwszy głową, po czym uścisnął dłoń Jofre. Ten wyglądał na nieco zszokowanego tym, co działo się wokół, ale nie miał czasu, by cokolwiek sobie w głowie poukładać.
- Pomóż mi przenieść Marię w bezpieczne miejsce – kontynuował mężczyzna, wskazując na wciąż nieprzytomną dziewczynę. – Ona musi przeżyć, rozumiesz? I potrzebuję twojej pomocy.
Idalia uśmiechnęła się kątem ust, obserwując, jak Jofre dumnie się prostuje i potakuje głową na znak zgody. Pomyślała, że nigdy nie zrozumie do końca natury tego młodzika, który w gruncie rzeczy był prawie w jej wieku.
Jeden raz zdawał się być rozwydrzonym bachorem, innym razem ponurym rycerzem, teraz zaś kojarzyć się mógł z najdumniejszym i najwynioślejszym księciem na świecie, który nigdy nie splamiłby swojego honoru.
Mógłbyś zachowywać się czasem jak Reynevan, księciuniu, pomyślała, ruszając przed siebie, by poprowadzić mężczyzn w stronę jaskini, a stałbyś się ideałem. Księcia, mężczyzny... wszystko jedno. Ideałem.
I choć noc była ciemna, a droga niepewna, to drogę oświetlał im księżyc, a w sercach wciąż rodziła się na nowo nadzieja.
Ona jest jak feniks, natchnęło nagle Idalię, umiera wciąż, ale się odradza. Bez ustanku...

*
Nie mam pytań... Skończyłam pisać ten tekst pół minuty temu, jest wpół do drugiej na zegarze. Nie sprawdzałam błędów, gdzieżby. Nie informuję was, bo nie mam siły. Ale wrzucam to, bo jak mi się za pół dnia odwidzi, to rozdziału nie opublikuję prędzej niż za miesiąc, amen. Nie wiem skąd mam wenę, ale dziękuję, że jesteście ze mną! (Bo jesteście, nie? O.o)

Tak czy inaczej - proszę uprzejmie o opinię szczerą, rzetelną, o wytknięcie błędów i bezsensu tego rozdziału.  No, jakiś tam komplement też się przyda, ale osobiście to wam powiem, że chyba nie zasłużyłam... :p