Dotarli bez
słów do jaskini. Trudno powiedzieć, jak wpłynęło na to ich rozeznanie w
terenie, a jak szczęście, ale raczej to drugie miało większy skutek. Byli
przemarznięci i przemoknięci, a pochodni już nie posiadali. Nikt nie pamiętał,
kto i kiedy ją zgubił – w całym zamieszaniu ten fakt wydawał się naprawdę mało
istotny, ale teraz ogień był najpotrzebniejszą rzeczą. Wędrowcy przystawili
wejście do pieczary głazem, by choć trochę zapobiec wyziębieniu się wnętrza.
Mimo to było co najmniej lodowato, a katar cieknący z nosów zdawał się zamarzać
na skórze twarzy. Ciemne ściany jaskini wyglądały nieprzyjemnie i obco, a w
każdym kącie niewielkiego schronienia zdawało czaić się zło.
Maria dygotała.
Nie otworzyła oczu przez całą drogę, nie poruszyła nawet powiekami. Za to jej
usta bez przerwy mamrotały niezrozumiałe słowa, a oddech urywał się raz po raz.
Były chwile, gdy dziewczyna przestawała
poruszać klatką piersiową na kilkanaście sekund, by potem wziąć haust mroźnego
powietrza i na powrót oddychać płytko, lecz choć trochę miarowo.
Reynevan ułożył
Marię na znalezionym we wnętrzu kocu, w który wcześniej owinięty był ranny
Jofre. Starał się nie okazywać niepokoju, ale nawet na jego kamiennej twarzy
raz na czas pojawiał się cień strachu. Najwyraźniej toczył sam ze sobą ciężką
walkę, którą musiał wygrać. Wziął się więc w garść, zmobilizował i przyspieszył
wszystkie swoje precyzyjne ruchy, opatrując porządnie dziewczynę. Idalia i
książę chcieli mu pomóc, ale nie czuli się specjalnie przydatni. Widząc
sprawnie działające ręce mężczyzny, jego biegle wiązane bandaże i ogromne
wysiłki w nastawianiu złamanej kości – która, wbrew pozorom, prawie wcale nie
przebiła skóry – woleli odsunąć się na bok i zacząć przygotowywać posłania w
jednym z ciemniejszych, lecz mniej wilgotnych zakątków. Woda kapała cicho na
podłogę przez szczeliny sklepienia, rozpryskując się i tworząc malutkie, niemal
zamarzające kałuże.
Wędrowcy nawet
nie mieli co marzyć o posiłku – Shemar i Ramón wciąż nie wrócili. Co gorsza –
nie było nigdzie śladu Grellina i małej Leithe. Z początku nikt nie zwrócił na
to uwagi, wszyscy bowiem skupili się na ratowaniu zdrowia Marii i potrzebowali
czasu, by ochłonąć. W końcu jednak Idalia, podczas rozkładania własnego
wełnianego płaszcza na ziemi, odważyła się trącić lekko księcia, a widząc jego
pytający wzrok, przeszła do konkretów.
- Kiedy
wychodziłam stąd, pokręcony reżyser i twoja siostra... – zaczęła niepewnie,
obawiając się gdzieś w głębi duszy reakcji Jofre. – Byli tutaj. Teraz znikli,
nie wiem, gdzie się udali. Nie mam pojęcia, gdzie są Shemar i Ramón. Wychodzi
na to, że zostaliśmy całkowicie sami.
Książę przez
dłuższy moment milczał. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć – z początku poetka
sądziła, że wieść tak nim wstrząsnęła, ale... jego twarz pozostała niewzruszona,
a oczy nie mówiły zupełnie nic. Idalia uniosła brwi i splotła zgrabnie ręce na
piersi.
- Nie wierzę,
że cię to nie obchodzi – powiedziała stanowczo.
- Właśnie...
właśnie o to chodzi – szepnął skonsternowany Jofre, nie spuszczając wciąż
wzroku. W brązowych tęczówkach przez ułamek sekundy mignęła bezradność. – Nie
potrafię wzbudzić sobie jakiegokolwiek smutku z tego powodu – dodał już
chłodno. – Ci ludzie byli dla mnie obcy.
- Obcy? –
powtórzyła ze zdumieniem pomieszanym z naganą. Nie pojmowała toku myślenia tego
człowieka. – Jofre, przecież tam była twoja siostra, a inni... uratowali ci
życie...
- Nikt mi
niczego nie uratował! – odciął się książę. – Poradziłbym sobie sam. Zresztą,
gdyby nie jakże tajemniczy plan
Ramóna, o którym nie mam bladego pojęcia, pewnie tak samo jak ty, ten cały
Zawieja nie odnalazłby nas, a ja nie minąłbym się ze śmiercią o tyle, o! –
Rozłożył na centymetr kciuk i palec wskazujący, prezentując dokładnie
odległość, o której mówił.
- Wiesz co? –
Idalia podparła się pod boki, mierząc rozmówcę szczerze oburzonym wzrokiem. –
Nie sądziłam, że jesteś aż takim niewdzięcznikiem. Oczywiście podejrzewałam, że
kompletnie spłynie po tobie śmierć Theo, ale miałam nadzieję, że okażesz
chociaż najmniejsze, rozumiesz, najmniejsze
ślady wdzięczności. Ja nie każę ci okazywać empatii każdej napotkanej osobie,
nie każę ci pytać innych o samopoczucie i pomagać potrąconym na trakcie jeżom
będącym w potrzebie. Pojęłam już, że cała twoja egzystencja kręci się wokół
własnych zysków, jednak teraz to dobitnie udowodniłeś. Czekaj, w takim razie
zastanawia mnie coś! – Wytknęła palcem jego zdumioną twarz. – W jakim celu
wróciłeś ze mną tutaj, co? Skoro sam sobie tak świetnie radzisz i nie
potrzebujesz niczyjej pomocy?
Jofre chwycił
za dłoń blondwłosej i opuścił ją w dół. Mierzyli się wciąż wzrokiem, choć
rozedrgane brwi Idalii zdradzały jej podenerwowanie. Książę wziął głęboki
oddech i zamyślił się przez chwilę nad odpowiedzią. Czemu właściwie wrócił? W
gruncie rzeczy wiedział to doskonale, ale przecież nie powie rozjuszonej poetce
prawdziwego powodu.
Lepiej dla niej będzie tkwić w przeświadczeniu, że
jestem bezdusznym dziedzicem tronu, który ma wszystkich gdzieś, pomyślał. Może jest w tym trochę prawdy... dobra,
bądźmy szczerzy, to prawie w całości jest prawda, ale przecież są ludzie,
których zwyczajnie nie da się... mieć gdzieś, zakończył w końcu myśl nieco
kulawo, co znalazło odzwierciedlenie na jego twarzy.
Idalia już
miała otworzyć usta, by wyrazić swoje dosadne zdanie na jeszcze inny temat, ale
zrezygnowała. Książę zamilkł i powrócił do szykowania sobie posłania,
spuszczając uprzednio wzrok. Wolał pewne sprawy po prostu ignorować. Albo
raczej udawać, że je ignoruje.
Reynevan krótką
chwilę temu już skończył zajmować się Marią i teraz siedział tylko przy niej po
turecku, pocierając swoimi rękami jej zmarznięte dłonie. Przyglądał się z uwagą
młodzikom, którzy niesamowicie mu kogoś przypominali. Dłuższy czas zastanawiał
się nad tym, kogo takiego, ale poddał się i, nie znalazłszy odpowiedzi, wstał i
rozprostował bolące mięśnie.
- Nie macie
przypadkiem czystej wody? – zapytał z ciekawością, przeciągając się. Szybko
jednak powrócił do poprzedniej pozycji, syknąwszy z bólu, i odwrócił głowę, by
obejrzeć poharatane plecy.
Idalia oderwała
się od swojego zajęcia i przyjrzała mężczyźnie z ciekawością pomieszaną ze
współczuciem, lecz pokręciła głową przecząco.
- Nie wydaje mi
się, by jakakolwiek woda nam jeszcze została. – Wskazała brodą na opróżniony z
wody bukłak, którego zawartością oczyścili rany Marii. – To były nasze ostatnie
zapasy.
Rey westchnął,
godząc się z losem. On najwyżej dostanie zakażenia i będzie chodził z zaropiałymi
plecami, ale chociaż zdrowie jego dotychczasowej towarzyszki będzie pod
jakąkolwiek kontrolą.
Zasłużyła na to, pomyślał z rozrzewnieniem i
przysiadł, po czym począł rozwiązywać po kolei rzemienie od koszuli. Były w
kiepskim stanie, gdzieniegdzie jakby ponadgryzane przez ostatnie wydarzenia,
poprzerywane, brudne.
- Hm,
słuchaj... – podjęła jeszcze poetka, sadowiąc się wygodniej na posłaniu, które
zaczynało nieprzyjemnie wilgnąć od podłoża. – Mógłbyś opowiedzieć, skąd...
jak... dlaczego jesteście tak poranieni? – zapytała w końcu. Przy okazji gdzieś
zapodziała się jej zdolność budowania lekkich i składnych zdań.
- To raczej nie
jest historia na dobranoc – odparł wymijająco i przybrał przepraszający wyraz
twarzy. – Może kiedy indziej. Jestem strasznie zmęczony.
- Niech będzie
– zgodziła się niechętnie i zdjęła przemoczone buty, postanawiając
wspaniałomyślnie nie poprawiać Reynevana, puściwszy w niepamięć to, że według
zasad wcale nie można być strasznie
zmęczonym.
Sama nie
wiedziała, czy lepiej jej jest w mokrych kozakach, czy bez nich z
przemarzniętymi na amen stopami. W końcu zdjęła z szyi ciepłą, kolorową chustkę
i z wyraźnym zdegustowaniem owinęła nią stopy. Jako kobieta musiała długo
walczyć sama ze sobą, lecz w ostateczności poświęciła ulubioną ozdobę na rzecz
racjonalnej ochrony przed chłodem. Rzuciła wzrokiem na księcia, który siedział
w milczeniu na swoim posłaniu i bez większego zainteresowania oglądał
pomarszczone od wilgoci dłonie. Spierzchnięta skóra popękała mu na kostkach i
zgięciach palców, a wyciekająca drobniutkimi strużkami krew zdawała się
krzepnąć zaraz po pojawieniu się na powierzchni.
- Ej, ty –
bąknął w którymś momencie w stronę Idalii. – Nie masz na czym spać, nie?
- Mam...
płaszcz – odparła zdziwiona.
- A czym się
przykryjesz?
- Niczym. Dam
przecież radę.
Po kolejnej
chwili ciszy Jofre odwrócił głowę w jej stronę i skinął na dziewczynę ręką.
- Chodź tu,
rozłożymy mój koc. Będzie cieplej.
- Próbujesz
udowodnić, że moja poprzednia opinia na twój temat była mylna? – zapytała z rozbawieniem,
siadając obok księcia.
- Nie. –
Wzruszył ramionami. – Po prostu nie lubię uświerkniętych na mrozie ciał. Smutny
widok, mówię ci. Mają takie bladziutkie twarze i naciągniętą skórę –
zademonstrował, marszcząc dłonią jeden z policzków.
- Głupi jesteś
– parsknęła poetka. – A ten żart wcale nie był zabawny.
- To nie był
żart. Ja na serio nie lubię zamarzniętych trupów.
Od tego czasu
nikomu nie paliło się do rozmowy. Reynevan wbijał zamyślony wzrok w chropowate
sklepienie, spomiędzy którego sączyło się białe światło księżyca. Rzucało blady
blask na pierś mężczyzny, oświetlając umięśniony tors, a także zabliźnione już
rany po młodzieńczych wyprawach i wojennych walkach. Chłód dawał się we znaki, lecz jeszcze gorsze
od niego było przykładanie do ran brudnej i skudłaconej tuniki oraz
klaustrofobiczne pomieszczenie, w jakim się znajdowali. Ba, to nawet nie było
pomieszczenie. Rey przeszedł w swoim życiu naprawdę wiele i nie dziwiło go to
wcale, ale miał już zwyczajnie dość tego gonienia donikąd. Zatęsknił za domem,
choć dałby sobie głowę uciąć, że gdyby się tam znalazł, chciałby gdzieś
wyruszyć...
Znów się
zastanawiał – tym razem nad tym, co będzie jutro. Dokąd się udadzą? W jakim
kierunku będą zmierzać? Wyruszą razem, czy Maria w ogóle się obudzi? Czy oni rano się obudzą? Bez wody, bez
ciepłego paleniska, bez pożywienia? Reynevan zdecydowanie potrzebował długiego
snu przy ciepłym kominku, najlepiej przy gorącym wiśniowym kompocie serwowanym
przez Rosę.
Dobra, przyznał po chwili sam przed sobą, bawiąc się
odwiązanymi już rzemykami, zdecydowanie
bardziej od wizji kompotu pociąga mnie mocne wino. W dalszym ciągu jednak
serwowane przez Rosę.
Parsknął cicho,
kręcąc głową. Prawie już o niej zapomniał, prawie wyleczył się z tej chorej
miłości, która dręczyła go od wczesnej młodości. Właściwie nigdy nie powiedział
kobiecie otwarcie, co do niej czuje – nie widział w tym sensu. Ona wiedziała,
on wiedział, po co to dodatkowo ubierać w słowa? Za każdym razem, gdy Reynevan,
jeszcze jako żołnierz, opuszczał rodzinny dom, wieczorami jego myśli niemal
zawsze zajmowała rudowłosa... służąca.
Z ironią myślał
o tym, że jego dziadek sprowadził jedenastoletnią wówczas dziewczynkę z
dalekich ostępów wschodniej Arnikki (którą z kolei ktoś ściągnął sobie jeszcze
wcześniej z innego królestwa) tylko po to, by służyła mu przez kilka lat
spokojnej starości. Potem miała zostać oddalona z domu, ale – na szczęście bądź
nieszczęście, zależy, jakby na ten fakt spoglądać – ojciec Reynevana nigdy nie
był konserwatywnym szlachcicem. Wyznawał wyśmiewaną wtedy zasadę, że każdy
winien być sobie równy, i po śmierci swojego ojca przygarnął Rosę pod rodzinny
dach - niczym córkę.
Mimo to
ojczulek nie miał w poważaniu mariażu pomiędzy różnymi warstwami społecznymi,
jednak wbrew pozorom nic z tych rzeczy raczej nie groziło jego najbliższej
rodzinie. Przyczyna była prosta – kilka lat po tym, jak Rosa pojawiła się w
Hayleybae, do ich domu przybył sułtański ciemnoskóry posłaniec, który ze swoim
śmiesznym, chrzęszczącym akcentem objaśnił pokrótce, że dziadek otrzymał
rudowłosą, jak to zgrabnie ujął, „na przechowanie”, by podrosła i dobrze
wychowana powróciła jako panienka o porcelanowej skórze do pałacu Arnickiego
sułtana. Jako, oczywiście, jego ósma z kolei już żona. Jeśli by nie zdążyła
osiągnąć odpowiedniego wieku przed śmiercią osiemdziesięcioletniego władcy,
miała zostać przekazana któremuś z jego synów.
Jak lalka, zgrzytnął w myślach Reynevan, nieświadomie zaciskając
dłonie w pieść. Jak porcelanowa lalka,
którą ma się trzymać na półce, czyścić z kurzu i nabożnie szanować, dopóki nie
przyjdzie właściciel po swoją...
własność.
I na tym
właśnie polegała patologia ich miłości. W tym świecie po prostu nie istniało
coś takiego jak romantyczna ucieczka w blasku księżyca, z księciem na białym
rumaku. Prędzej czy później rumak zdechłby z głodu, a para, ukryta pod strzechą
u dobrych ludzi, spłonęłaby razem z wsią i jej mieszkańcami czy, w szczególnych
przypadkach wściekłości wschodnich władców, całym okręgiem. Reynevan nie chciał
ryzykować jeszcze z jednego powodu – jego dość mroczna przeszłość szpiega nie
dawała najmniejszych szans na dożycie późnej starości we własnym domu i pośród
szczęśliwej rodziny. Prędzej czy później zginie, otruty, zamordowany, w walce.
Takie było jego przeznaczenie.
- Co ty wiesz o
Przeznaczeniu – zamruczał cichutko czarny nietoperz, wbijając łebek w jedną ze
szczelin. – Patrzysz na nie i wciąż nie rozumiesz, szlachetny głupku. Bo jesteś
właśnie szlachetnym głupkiem, fakt, to zdaje się być całkiem logiczne –
dokończyło niedosłyszalnie.
- Przestań
piszczeć, nietoperzu – warknął cicho Reynevan, nie rozumiejąc ani pół słowa z
krótkiego monologu Przeznaczenia. Żeby chociaż wiedział, do kogo się zwraca...
- Reynevanie...
– mruknęła zaspana Idalia, podnosząc głowę z posłania. Mężczyzna gwałtownie odwrócił
się w jej stronę, nie rozumiejąc, o co chodzi. – Jest późno. Chcemy spać.
- A... tak,
jasne – zreflektował się mężczyzna, kładąc się na rozłożonym na podłodze szarym
płaszczu, który należał do kogoś z wcześniej tu zgromadzonych. – Straciłem
poczucie czasu, wybaczcie.
- Dobranoc –
szepnęła jeszcze poetka, po czym położyła się z powrotem i obróciła na bok,
składając dłonie pod policzkiem.
Przed jej
oczami migały wszystkie sceny ostatnich dni. Czuła, że drży. Z zimna, ze
smutku, wszystko jedno. Brakowało jej ciepła. Pochodzącego od ognia, od kogoś
bliskiego... to też było jej obojętne. Ale przerażająca pustka gdzieś w środku
ostrzegała, że jeśli szybko nie weźmie się w garść, to ze starej, radosnej i
pozytywnie nastawionej do życia Idalki nie zostanie zupełnie nic. Ewentualnie
kupka zamarzniętego popiołu, o ile takie zjawisko jest w ogóle możliwe.
Sen zmorzył ją
całkiem szybko. Za to leżący obok Jofre zmagał się z irytującą bezsennością,
przewracając wciąż z boku na bok, a pokryta strupem rana na szyi bolała,
swędziała i piekła na przemian. Książę miał ochotę bardzo mocno w coś uderzyć,
wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje i uspokoić rozedrgane nerwy.
Obiecał sobie jednak, że nigdzie nie pójdzie. Od dziś będzie dobrym chłopcem.
Aż zachciało mu
się śmiać na tę myśl. On? Miłym chłopcem? Mówiącym wszystkim dzień dobry, pomagającym bezdomnym i
głodnym, wyciągającym rękę do wrogów? Niedoczekanie... A jednak skądś ta myśl
się wzięła.
To wszystko twoja wina, ty mała, wredna blondynko, warknął w
myślach i sapnął prosto w jej kark.
- Łaskocze... –
mruknęła cicho, wstrząsnąwszy głową. Kosmyk splątanych włosów wpadł księciu do
ust. Wyjął go bez zbędnych ceregieli i obrócił się tyłem do poetki, zakładając
ręce na piersi. Brakowało mu jedynie kaftana bezpieczeństwa, by wyglądał jak
poturbowany przez życie i niekoniecznie zdrowy na umyśle mężczyzna.
Teraz pozostaje obmyślić wspaniałe przemówienie,
podczas którego wyjaśnię zdziwionemu żołnierzykowi, że jestem księciem i
obiecam wyciągnąć konsekwencje z jego niepokornego zachowania. Potem mogę iść
spać. Żeby tylko wiedział, z kim zadarł... Ze dwie godziny mi zejdzie, jak
nic...
Ale kiedy kilka
kwadransów później Przeznaczenie zajrzało jeszcze raz do środka, wszyscy
głęboko spali.
- Będzie
zabawa! – pisnęło z radością i wyleciało na zewnątrz, by zebrać kompanów i
przygotować ich do nowej akcji. Podniecenie nowym zadaniem aż nim trzęsło.
*
Jofre obudził
się, gdy na zewnątrz panowała smutna szaruga, a chłodne, zimowe promienie
słońca jeszcze nie naruszały gęstego powietrza jaskini, pośród którego igrały
liczne paprochy. Niedługo wstanie słońce, trzeba będzie wyruszać dalej. Książę
zaklął w myślach i wykrzywił usta, jeszcze lekko drzemiąc. Zdecydowanie się nie
wyspał.
Przynajmniej jest ciepło, pomyślał.
Wciąż zamknięte oczy jakby drgnęły, a brwi nagle się zmarszczyły, prawie na
siebie zachodząc. Stanowczo zbyt ciepło
jak na jaskinię, dodał i uniósł nieznacznie powieki. Zamrugał kilka razy,
aby obraz przed nim trochę się wyostrzył, po czym podniósł głowę i przeniósł
wzrok na swoją rękę. A potem zamarł z szeroko otwartymi w akcie szczerego
zdumienia oczami.
W przekomicznym
ruchu powoli oderwał każdy z osobna palec od szczupłego, doskonale mu znanego
ciała, sprawdził, czy poetka na pewno
śpi, po czym jak najprędzej odwrócił się na drugi bok i odetchnął z ulgą. Od
razu poczuł się bezpieczniej, ale na wszelki wypadek wcisnął jeszcze twarz w
zwinięty płaszczyk robiący za poduszkę, by stłumić przeciągły jęk.
W tym momencie
dostał w potylicę kłykciami Idalii, która przeciągała się właśnie we śnie.
Zdawało się, że wcale nie zauważa wciskających się w głowę księcia kości u
wyprostowanych dłoni, więc Jofre został zmuszony do interwencji. Chwycił
dziewczynę za nadgarstek i odłożył go na miejsce. Po chwili obrócił się na bok
i bardzo długi czas wpatrywał w jaśniejące niebo, które widział poprzez
podłużną, wąską szczelinkę sklepienia.
W końcu nie
wytrzymał i wstał za potrzebą, zatoczywszy się lekko. Starał się poruszać jak
najciszej, jednak nawet najdrobniejszy szelest koca wydawał mu się głośny.
Powoli wypełzł z jaskini, choć zdrętwiałe mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa.
Odsunął powoli skałkę, która osłaniała wejście i skrzywił się na dźwięk
głuchego szurania, które towarzyszyło czynności.
Mroźny powiew
uderzył jego nozdrza, ciął skórę, sprawił, że oczy przymknęły się, wyrażając
niezadowolenie. Książę odgarnął opadający na czoło kosmyk i odetchnął głęboko
wyschniętym gardłem. Wszystko wokół spowijała mgła, a szarość, dotykająca
każdego drzewa, przemarzniętego kwiatu, nawet nieba, zdawała się być
wszechobecna.
Kiedy książę miał
ruszyć dalej, usłyszał tuż za sobą cichy śmiech. Miękki, kobiecy, przyjazny.
- Co tu o tak
wczesnej porze, młodzieńcze, robisz?
Jofre odwrócił
głowę na te słowa, marszcząc brwi. Tuż przed nim stała niewysoka kobieta
spowita w grube, farbowane na fioletowo futro, spod którego wystawał rąbek
pomarańczowej sukienki. Trudno było ocenić jej wiek, ale Jofre dałby jej góra
dwadzieścia siedem-osiem lat.
- Co tu robię? –
powtórzył, przyglądając się uważniej twarzy nieznajomej.
Pierwszym, co
rzucało się w oczy, były czarne, bujne loki, opadające sprężyście na ramiona. Zaraz
potem dostrzegało się łagodne rysy twarzy, dołek w podbródku, nieliczne piegi
na nosie, długie rzęsy okalające oczy w kolorze dojrzałych kasztanów. Były
lśniące, duże i magnetyzujące, a do tego miały w sobie jakieś ujmujące ciepło.
- Jest mroźno –
ciągnęła dalej przybyszka, nie czekając właściwie na odpowiedź. – Wyglądasz na
zmarzniętego, nieprawdaż?
- Owszem...
mroźno... – zamruczał książę, wpatrując się w ubrane w ciepłe rękawiczki
dłonie, które, splecione, trzymały wiklinowy koszyk pełen czerwonych jabłek, tak
jaskrawych pośród ogarniającej monotonii lasu. – Skąd o tej porze świeże owoce?
- Ach, to cię
tak z tropu zbiło? – Roześmiała się szczerze. – W moim sadzie rosną cały rok!
- To jakieś
czary? – parsknął Jofre, zakładając zziębnięte ręce na piersi.
- Poniekąd –
Kobieta zmrużyła oczy, wciąż się uśmiechając. W jej policzkach cały czas trwały
zarysowane dołeczki. – Jeśli tylko masz ochotę, zapraszam! Mój sługa powinien
być gdzieś na skraju lasu, powóz czeka.
- Powóz? Sługa?
Jesteś szlachcianką?
- Szlachcianką?
– Uniosła brwi. – Księżniczką południowych, nadmorskich krain.
- Republiki
Nadmorskiej? – Jofre zdumiał się szczerze. Przecież mógł się spodziewać, któż
inny o takiej urodzie miałby fundusze na daleką wyprawę ku północnym
królestwom?
- Owszem.
Zresztą, gdzież moje maniery! – Wyciągnęła przed siebie dłoń, którą książę zaraz
ujął, zgodnie z obowiązującą etykietą. – Andrea Salviati, a resztę tytułów
raczej daruję sobie.
Jofre, nieco
zmieszany, ucałował pierścień na rękawicy i odchrząknął, czując, że najwyższa
pora się przedstawić i zrobić dobre wrażenie. Ale co miał powiedzieć? Że jest
księciem upadłej Ostii, którą najechały elfy? Dobre sobie!
- A ty? –
zachęciła go, widząc wahanie na zaczerwienionej od zimna twarzy. – Nie przejmuj
się, jeśli nie jesteś wysoko urodzony! Ludzi w ten sposób nie dzielę.
- Doprawdy...
pani? – Uśmiechnął się, niby to nieśmiało. A co tam, odegra parę uroczych scen,
uda wieśniaka, a potem dostanie się do ciepłego domostwa księżniczki.
- Oczywiście! Nie
krępuj się.
- Na imię mi
Jofre – rzekł, uznając to za bezpieczne wyjście. – Nie wydaje mi się, żebym
posiadał jakikolwiek herb...
- Ale dworskie
maniery znasz jak nikt! – Pomimo przyjaznego wyrazu twarzy, w jej ciemnych
oczach zagrała podejrzliwość.
- Ach, pani.
Służyłem na dworze Ostijskiego cesarza, którego jednak dopadła śmierć prosto z
rąk elfickich morderców – powiedział, udając szczere ubolewanie. – Teraz,
wygnany z pałacu przez te długouche istoty, błąkam się z towarzyszami po tych
okolicach, zgubiliśmy drogę i prowiant...
- Och, więcej
was? – Klasnęła w dłonie. – Przyprowadź towarzyszy, a zaraz! Pojedziemy do
mojego dworku na wsi, opowiesz mi więcej o wydarzeniach smutnych niesłychanie –
dodała, choć jej mina wcale nie wskazywała na jakikolwiek rodzaj ubolewania.
- Dziękuję za
tę łaskę, jednak...
- Żadne ale!
Przyprowadź wszystkich!
Jofre skłonił
się i bez słowa popędził w stronę jaskini. Złośliwa część jego duszy była
aktualnie w siódmym niebie. W gruncie rzeczy cały mózg również, bo wizja ciepłego schronienia i jedzenia była wybawienie.
Jedynie jego uśpiona intuicja szemrała cichutko.