Specially for everyone - żeby nikt się nie czuł poszkodowany.
Tak, Shauu_... ty też nie :D
Tak, Shauu_... ty też nie :D
- Mówię ci, że coś słyszałem!
- Jasne, jasne.
- Nie wierzysz?
- Ależ wierzę, we snach słyszy się różne
rzeczy.
- To nie było we śnie!
Idalia skrzyżowała ręce na piersi i
spojrzała ze szczerym politowaniem na księcia. Przemierzali właśnie zadbane
ogrodowe ścieżki w poszukiwaniu domniemanej ofiary, która tak żałośnie jęczała
nad ranem. Zdaniem poetki – tylko w umyśle Jofre, bo cała posiadłość była z
pewnością zbyt dobrze strzeżona, by ktokolwiek miał szansę się do niej włamać.
- Książę. – Jej wzrok wciąż wyrażał co
najwyżej brak zrozumienia. – Żarty się ciebie trzymają? Przecież sam
twierdzisz, że księżniczka jest tak wspaniała, że…
- No pewnie – przerwał jej krótkim,
zdenerwowanym warknięciem. – Nabijaj się ze mnie, bo wymsknęło mi się przy
śniadaniu, że jest całkiem sympatyczną osóbką!
- Ależ ja się nie nabijam. – Uśmiechnęła
się zadziornie. – Po prostu wasze książęce mości powinny szczerzej okazywać
swoje uczucia.
- Łaskawie to przemilczę.
Rozbawienie nie miało zamiaru zniknąć z
twarzy Idalii dłuższy czas, książę natomiast wyglądał jakby chciał kogoś
udusić, tylko jeszcze nie do końca wiedział, kogo konkretnie.
W dość napiętym milczeniu przemierzyli
sad, zostawiając za sobą dworek, i podążyli we wskazanym przez Jofre kierunku.
Książę uparcie nie odpuszczał, pewien swego – przynajmniej z zewnątrz. Tak
naprawdę czuł, że może się mylić, ale przecież nie dałby tego po sobie poznać.
Nie on!
Drzewa jak drzewa, krzewy jak krzewy,
nawet kwiaty nie wyróżniały się niczym szczególnym na tle innych roślin. Ta
część ogrodu wyglądała na zdecydowanie mniej zadbaną, a nawet pomimo słońca,
które oświetlało od wschodu twarze spacerujących, zdawała się być chłodniejsza.
Urok, który towarzyszył wszystkim poprzednim miejscom, teraz stopniowo malał,
ustępując miejsca tajemniczemu mrokowi. Poetka zmarszczyła nos.
- Wiesz, książę, faktycznie coś tu nie
gra – szepnęła cichutko, zwracając twarz w stronę zamyślonego Jofre. – Hej,
żyjesz?
Jednak dopiero szturchnięcie pomogło i
chłopak spojrzał w jej stronę, choć wyraz jego oczu do najprzytomniejszych nie
należał.
- Co jest?
- Mówię do ciebie, obłąkańcu. Nad czym
się tak rozmarzyłeś?
- Rozmarzyłem? – Uśmiechnął się gorzko. –
Nie, raczej to złe określenie. Raczej się zamyśliłem nad moim dzisiejszym snem.
Idalia wyraźnie się ucieszyła i pomknęła
w stronę najbliższego pnia, wspierając się o nie łokciem. Szarmanckim gestem
nakazała księciu podejść, nadając
jednocześnie swoim oczom wyraz nadzwyczaj adekwatny – dzika, ślepa i jakby czymś
przytłumiona żądza mogła pasować tylko do cygańskiej wróżki.
- Pójdź, mój piękny młodzieńcze! –
zaskrzeczała teatralnie, wykonując dłonią zawiły gest. W odpowiedzi na pytające
spojrzenie Jofre dodała na końcówce wydechu: - Przepowiem ci przyszłość z tego
snu!
Książę tylko odchrząknął, odrobinę
rozbawiony, i odsunął się na wszelki wypadek o krok, unosząc w górę ręce.
Poetka wyprostowała się i wzięła pod boki, przybierając dawny wyraz twarzy.
- No proszę, co poszło nie tak? –
zapytała zwiedziona. – Na wszystkich rynkach i dworach takie sztuczki działają!
- Próbowałaś? – Uniósł brwi.
- Skąd! – roześmiała się dziewczyna.
- Po prostu tyle się w życiu napatrzyłam
na rozmaite wiedźmy, co to nigdy w życiu magii nie widziały, że co nieco
podłapałam – odparła przekornie, ruszając znów przed siebie. Właściwie to nie
do końca przed siebie, bo w ramach dość niespodziewanej decyzji, szła tyłem,
nieustannie rozweselony wzrok wlepiając w na powrót poważnego księcia.
- Jak się wywrócisz, to ja zbierać nie
będę – ostrzegł sucho, zdejmując przy okazji ze swojego policzka rozgniecionego
przed sekundą komara.
- Poradzę sobie i wezmę to ryzyko na
klatę – oznajmiła z udawaną powagą. – No, dalej! Opowiadaj ten sen.
- Chyba żartujesz. – Przewrócił oczami. –
Zanudziłbym cię na śmierć.
- Czekam.
- Nie.
- Jofre.
- No mówię ci przecież, że nie.
- Książę!
- Bez szans. Tak przy okazji, uważaj na
staw.
- Co?
- Uważaj na…
Głośny plusk i krzyk Idalii przerwały
księciu, który łaskawie usunął się w porę, sprytnie unikając ochlapania.
- … staw – zakończył ze stoickim
spokojem, gdy lekko uśmiechnięty wpatrywał się w mokrą i rozzłoszczoną sylwetkę
Idalii.
- Nie mogłeś mnie nawet złapać!? –
warknęła, zbliżając się do brzegu, całkowicie przemoczona i pokryta
zieleniutkimi glonami.
- To byłoby zbyt szlachetne jak na mnie –
odparł, coraz bardziej rozbawiony.
Poetka zanurzyła się ponownie, by pod
wodą zdjąć sobie z twarzy grubą warstwę włosów. Zabulgotała gniewnie, ale mimo
wszystko nie mogła przegapić okazji do porozglądania się w nieznanym jej dotąd
świecie. Woda była krystalicznie czysta, o dziwo nawet muł z dna nie wzbił się
zbytnio, gdy gwałtownie wczepiły się w niego stopy Idalii, i nie zmącił
dotychczasowej przejrzystości.
Wszystko pod wodą było… niezwykłe. Jasne
włosy Idalii wysnuły się z kucyka przy gwałtowniejszym ruchu głowy, rozpływając
z niespotykaną gracją i miękkością pośród maleńkich, lśniących błękitem rybek.
Na usta dziewczyny wcisnął się niepohamowany uśmiech, a w jej głowie już
powstawał wspaniały opis tego, co przeżywała. Uwielbiała wszystko, co nowe i
niecodzienne. Dłońmi przeczesywała wodę, raz po raz przepuszczając pomiędzy
palcami przestraszone stworzonka. Dno porastały pojedyncze glony, a pomiędzy
nimi dostrzegła…
Złote
lśnienie. Ukryty skarb? Klucz? Złote monety, zapomniana od dawna brama do
podziemnych krypt, celowo zalana?
Przez głowę Idalii przemknęło
jednocześnie tysiąc różnych propozycji, jedna bardziej nieprawdopodobna od
drugiej. Szybko wybiła się z dna, nabierając powietrza do płuc tuż nad
powierzchnią i nawet nie spojrzała na księcia – a gdyby to zrobiła, miałaby
szansę zdumieć się jego miną. Nie wiedząc, co traci, zanurkowała z powrotem i
zniżyła się do samego piaszczystego dna. Jej dłoń chwilę przeszukiwała muł,
odgarniając jego warstwy i stopniowo, ruch po ruchu, odkrywając przedmiot,
który tak ją zafascynował.
Chwyciła go mocno, nie chcąc dopuścić do
przypadkowego wymknięcia się spomiędzy palców, niechcący przestraszyła jeszcze
małego żółwika skrytego w kącie i chwyciła się brzegu, głośno i ciężko
oddychając.
- Możesz mi tylko pokrótce wyjaśnić… –
zaczął powoli Jofre, kucając przy niej. – Co właśnie zrobiłaś?
- Korzystając z tego, że i tak jestem
mokra, postanowiłam zbadać staw – odparła z uśmiechem, gramoląc się na ląd. –
Patrz i podziwiaj! – pochwaliła się, podtykając księciu pod nos złocisty
kluczyk zawieszony na łańcuszku.
- Kapiesz – pożalił się Jofre, dwoma
palcami przejmując od towarzyszki znalezisko. – W ogóle po co ci to? Nie jest
twoje i…
Idalia machnęła ręką, po czym zabrała się
za wykręcanie włosów i zbieranie własnych myśli. W końcu sformułowała je i
usiadła wygodniej na brzegu, złączając palce i składając dłonie w piramidkę.
- Nie jest moje, ale jak to się mówi…? A,
wiem. Znalezione – nie kradzione, nieprawdaż?
Jofre, który oczekiwał nieco szerszych
wyjaśnień, chwilę milczał, a potem fuknął. Tylko po to, by do kompletu
przewrócić oczami i po wszystkim westchnąć.
- Po co ci ten kluczyk? – powtórzył.
- Jeszcze nie wiem. – Wzruszyła
ramionami, zmuszając się do wstania śladem księcia. Na pomocną dłoń raczej nie miała
dziś co liczyć. – No, skończyliśmy poszukiwania? Niczego tu nie ma!
Przynajmniej mam teraz błyskotkę na pamiątkę…
- Niczego nie skończyliśmy! – krzyknął
książę, obracając się za zmierzającą w swoją stronę poetką. – Czy ty musisz
ignorować w ten sposób wszystko, co mówię!? – warknął, zdenerwowany ruszając za
nią.
A Idalia za uśmiechem skryła wszystkie
obawy, które gnębiły ją bez przerwy. Kciukiem zakryła czerwone oczko na
rzeźbionej na kształt smoka główce klucza i schowała przedmiot do kieszeni.
On
nie musi wiedzieć tyle, ile wiem ja,
pomyślała. Jestem pewna, że tak będzie mu
lepiej.
*
Kilkanaście dni później Reynevan
spoczywał na miękkim fotelu w pokoju Marii, delektując się cudowną ciszą, która
go otaczała. Znów mógł odpocząć, poukładać panujący w zoranym ostatnimi
wydarzeniami umyśle chaos. Posegregować rzeczy mniej i bardziej ważne, ułożyć
przeszłość w jeden logiczny ciąg, dociec, dlaczego pewne sprawy potoczyły się
tak, a nie inaczej.
Zadziwiające, jak z nagłej opresji potrafili
znaleźć się w miejscu tak bezpiecznym i ciepłym. Reynevan znał dobrze
powiedzenie „z deszczu pod rynnę”, ale żeby „spod rynny na salony”...?
Wziął głęboki oddech, pocierając zmęczoną
twarz. Czuwał przy dziewczynie od samego rana, a ona wciąż nie miała zamiaru
się przebudzić. Medycy wchodzili i wychodzili, zmieniali bandaże, ścierali sączącą
się jeszcze cienką strużką, świeżą krew, przynosili coraz to nowe maści i
eliksiry, a on czuwał. Rozmyślając przy okazji o tych, którzy zrobili
dziewczynie taką krzywdę.
Po
co? – pytał sam siebie. Co ona zrobiła elfom? Co ja im zrobiłem? Czy
chodziło tu o Theo? Nie, to bez sensu. On był takim poczciwym głupkiem, że
przecież... Niemożliwe.
Zastanawiało go jeszcze jedno: na co tej
bandzie długouchych stolica Ostii? Mają zamiar podbić świat, zemścić się na
ludziach, rządzić całym kontynentem...? Idiotyzm.
*
Co czuje człowiek, który... nic nie
czuje? Co myśli ten, który stracił zmysły? Czy nieprzytomni mają sny? Czy
słyszą tych, którzy są wokół nich? Czy odczuwają wokół siebie cudzą obecność?
Maria pewnie znałaby odpowiedzi na
wszystkie te pytania, gdyby nie fakt, że gdy tylko otworzyła oczy, zapomniała o
wszystkim, co jeszcze przed sekundą trwało pod jej powiekami.
Właściwie przez moment naprawdę miała
wrażenie, że otwiera oczy. Dopiero po
dłuższej chwili wpatrywania się półprzytomnym wzrokiem w drewniany sufit,
zaczęła sobie przypominać wszystko po kolei. Kojarzyła fakty powoli, ale
nieustannie, a końcowy efekt jej działań sprawił, że z jej ust wydobył się
słaby, ale przepełniony nieukojonym bólem jęk.
Dłoń z trudem powędrowała do twarzy, ku
ranie, gdzie natknęła się na świeży, czysty i miękki opatrunek. Dziewczyna
zacisnęła wargi, powstrzymując płacz, który w efekcie zamienił się w gorzki,
cichy śmiech.
- Łzy cisnące się do oczu, co? – zapytała sama siebie zachrypniętym, szorstkim i słabym głosem.
Nie miała pojęcia, gdzie jest, ale to
miejsce nie wydawało się złym. Kiedy już minęło jej otępienie, zaczęła
rozróżniać to, co ją otaczało. Czuła pod głową miękką poduszkę, na ciele
puszystą kołdrę, a pod plecami cienkie, gorące już od jej własnego ciała
prześcieradło. Chciała się rozejrzeć, ale pole jej widzenia zdecydowanie się
zawęziło – po swojej prawej stronie miała jedynie żółtą ścianę, po lewej zaś
nie widziała nic. Za każdym razem, gdy próbowała poruszyć głową, szyja ściskała
ją paskudnym bólem i nie pozwalała na jakikolwiek ruch. Leżała więc i patrzyła
przed siebie zupełnie bezmyślnym i pustym wzrokiem. Odczuwała niezwykły głód –
zastanawiała się, ile czasu już tu leży? Czy podczas gdy była nieprzytomna...
ktoś ją w jakiś wyjątkowy sposób karmił? Może wołać o pomoc, o strawę, o
cokolwiek? Czy raczej nie wypada?
Zastanawiałaby się pewnie nad tym dużo
dłużej, gdyby nie westchnienie ulgi, które usłyszała niedaleko siebie. Znów
spróbowała się obrócić, ale tak samo jak poprzednio – nie dała rady.
- Maria, wreszcie! – Uradowany, choć
zaspany głos Reynevana dotarł do jej uszu szybko. Nieco wolniej udało jej się
zrozumieć jego obecność tutaj, bo była święcie przekonana, że...
- Żyjesz? – zdziwiła się, gdy kucnął tuż
przy jej łóżku. – Nie... Wtedy, kiedy moja szkapa nas zrzuciła... Myślałam...
- Nie no, tak sobie myślę, że chyba żyję.
– Przyjrzał się swoim dłoniom, jakby sprawdzając, czy są materialne. – Taa,
raczej na pewno – potwierdził, uśmiechając się lekko. – Jak się czujesz?
- Średnio cię widzę – przyznała szczerze,
dosłownie o kilka centymetrów przekręcając głowę. – I tak samo się czuję. Gdzie
jesteśmy?
- W domu pewnej panienki. Księżniczki
bodaj.
- Uu, to się królowa matka wykosztowała
na leczenie chłopki – parsknęła, uśmiechając się krzywo. – Aż się wierzyć nie
chce, że takie teraz te bogate dobre się zrobiły.
- Nie zastanawiałem się nad twoim
pochodzeniem, ale Andrea zdawała się przejmować każdym bez wyjątku – zastanowił
się chwilę. – Tak czy inaczej, ugościła nas, powinniśmy być wdzięczni. Pewnie
pozamarzalibyśmy na śmierć, gdyby nie ona. Wiesz, nasze kółko podróżnicze
zwiększyło się o pewną poetkę i jakiegoś pachołka ostijskiego dworu. – Reynevan
cały czas się uśmiechał, przysuwając sobie w czasie mówienia krzesło pod łóżko
Marii. –Myślę, że ucieszą się, jak wreszcie osobiście się poznacie. I zobaczą
kolor twoich oczu, oczywiście.
- Oka – poprawiła go ponuro. – Poza tym nigdy
nie lubiłam poezji, ani tym bardziej poetów. – Skrzywiła się. – Ale pachołek
pewnie na moim poziomie, co?
- A zdziwiłabyś się, chłopak zdaje być
się nad wyraz inteligentny i oczytany, jakby sam był księciem – stwierdził, ale
zaraz zmrużył oczy i dodał ciszej: - Ale lepiej dla niego jakby nie był.
- Dlaczego? – zainteresowała się Maria.
- Po prostu – uciął, unikając odpowiedzi
i wędrując wzrokiem w stronę drzwi. – Pójdę do kuchni, z pewnością przygotują
ci coś pysznego. Chcesz usiąść?
- Mhm – potwierdziła krótko, wyciągając w
jego stronę rękę.
Reynevan ujął dziewczynę za nadgarstek
jedną dłonią, drugą zaś położył na jej karku i powoli podniósł do pionu. Cały
czas przyglądał się jej twarzy, by sprawdzić, co najbardziej ją boli. Znał
Marię krótko i nie najlepiej, ale wystarczyło to, żeby wiedział, że będzie
starała się stłumić wszelkie jęki i nie krzywić się za bardzo. Prawie jej się
udało, a raczej: udałoby się jej, gdyby Reynevan nie był Reynevanem.
Człowiekiem sprytnym, przenikliwym i spostrzegawczym.
- Wrócę niedługo – obiecał, z
samozadowoleniem obserwując efekt swojej pracy.
To znaczy, ułożoną na poduszkach w dość
śmiesznej, półsiedzącej pozycji Marię, z miną mówiącą krótko, acz dobitnie: lepiej dla ciebie, żebyś nie wracał.
*
Mimo wszystko pod wieczór Maria czuła się
o niebo lepiej, została nawet zaproszona na kolację i zaprowadzona tam przez
najlepszych i najdelikatniejszych służących pani domu. Wcześniej oczywiście
odziano ją w jakąś – w jej mniemaniu, oczywiście – iście kretyńską,
pomarańczową suknię, przepełnioną bufami i niepotrzebnie podkreślającą jej pokaźne
uda.
Nie zachwyciła jej bogata sala jadalna,
masa potraw, ani też urocza księżniczka, która uśmiechała się bez przerwy.
- Bogowie, ona ma jakiś skurcz mięśni? –
zdziwiła się pod nosem, gdy sadzano ją przy stole. Siedząca obok blondwłosa
dziewczyna, której Maria jeszcze nie miała okazji poznać, roześmiała się cicho
i zupełnie bezwiednie, mierząc nowoprzybyłą przyjaznym spojrzeniem.
-
Miło cię wreszcie poznać! – powiedziała
najzupełniej szczerze, nie kryjąc rozbawienia poprzednimi słowami dziewczyny.
Maria, będąc pod wrażeniem niezwykle
naturalnego i pełnego wdzięku jednocześnie sposobu bycia dziewczyny
(domniemanej poetki, o której wspominał Reynevan), zająknęła się niepewnie. Nie
bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc zmusiła się do czegoś, co mogło najwyżej
parodiować uśmiech. Uśmiech z serii „przepraszam, ale nie za bardzo wiem, co tu
robię”.
- Mam na imię Maria – oznajmiła wreszcie.
- Jestem Idalia, ale bez problemów możesz
zdrabniać to na wszystkie strony, jeśli tylko masz ochotę.
- Raczej nie mam zamiaru, ale dziękuję
za... propozycję – rzekła, w dalszym ciągu zmieszana, odwracając głowę i
spoglądając w zamyśleniu przed siebie. Nie sądziła, że w towarzystwie będzie
czuć się aż tak zakłopotana.
Kiedy na sali znalazł się ostatni gość,
mianowicie kędzierzawy młodzieniec o naprawdę wspaniałych – znów w mniemaniu
Marii, oczywiście – oczach, wnet pożałowała tego, że nie potrafi uśmiechnąć się
ładnie. Że nie ma dwojga oczu, by przymrużyć je lekko i z wdziękiem obserwować
spod rzęs przybyłego kawalera. I wreszcie, że nie potrafi się teleportować czy
choćby zapadać pod ziemię, gdy chłopak usiadł dokładnie naprzeciw i zajął się
dłubaniem w zębach widelcem.
- Jofre –
skarciła go poetka zmęczonym tonem, kładąc łokcie na stole. – Wiem, że wczuwasz
się w rolę, no ale bez przesady.
- Kochana! –
Spojrzał na nią spode łba, odkładając widelec na bok. – Lepsze to, niż jakbym
niespodziewanie zaczął tańczyć walca w duecie z powietrzem na środku jadalni –
stwierdził filozoficznie, przekornie przekręcając głowę.
- Ty wiesz... –
zwróciła się dziewczyna do siedzącej cicho Marii. – On był kiedyś taki
małomówny, cichy i...
- Wredny akurat
zostałem – żachnął się młodzieniec, nie dając dokończyć blondwłosej.
- Tego ci
akurat nikt nie odmawia – wtrącił się z rozbawieniem Reynevan, nachylając przez
stół i biorąc z drewnianego półmiska krągłe, zielone winogrono. – Ale przyznaj
się, coś taki rozhulany dzisiaj?
Jeśli nawet
kłótnia miała się jakoś ciekawiej rozwinąć, Maria nie miała okazji tego
zobaczyć. Rozmowę przerwała siedząca dotąd u szczytu stołu księżniczka, dając
sygnał swojemu słudze. Ten prędko, sprawnie i cicho odsunął jej krzesło, by
mogła swobodnie wstać. Wzniosła więc kielich wypełniony po same brzegi
czerwonym winem i spojrzała na zebranych.
- Wznieśmy dziś
toast za zdrowie naszej pięknej Marii, która wreszcie wyszła z opresji i
przebudziła po długim czasie nieobecności w tym świecie! – powiedziała z dumą.
– Niech dziś je, pije i bawi się, ile tylko zapragnie. Ta noc jest dla niej.
- Czy to, że ta
noc jest dla mnie – szepnęła Maria do ucha poetki – oznacza, że mogę po prostu
iść spać?
Tamta tylko
pokręciła głową, choć widać było, że znów zbiera jej się na śmiech. Księżniczka
powiodła po nich oburzonym wzrokiem, ale usiadła z powrotem, nakazując grajkom
wejść na środek i zająć się muzyczną oprawą wieczoru.
Maria
przyjrzała się ich instrumentom, których nigdy wcześniej nie widziała u
okolicznych muzykantów. Wszystkie były wykonane z jasnego, żółtawego drewna;
znalazły się pośród nich śmieszna, malutka lutnia, kilka bębnów obitych kozią
skórą, misternie połączone ze sobą przy pomocy rzemyczka i kolorowych
materiałów flety – które zapewne nosiły swoją nazwę – oraz coś, co przypominało
Marii deseczki, pocięte na różnej długości i ułożone równiutko, jedna obok
siebie. Przyglądała się z ciekawością mężczyźnie, który leciutko uderzał w nie
pałeczkami, wydobywając z drewna nietypowe, wysokie i jakby puste dźwięki.
- A zatem,
Mario – zwróciła się do niej księżniczka – skąd pochodzisz?
- Cóż... Do
szlachcianki mi daleko, mieszczanką nie jestem, a moja wioska nazwy nie ma –
wymieniała po kolei. – Ale można śmiało rzec, że urodziłam się i żyję wciąż na
terenie Ostii.
- Och... –
zdumiała się Andrea, lecz zaraz przybrała standardowy wyraz twarz, a rezon
wrócił tak szybko, jak znikł. – To wspaniałe, móc gościć podstawy każdego
państwa przedstawicielkę – powiedziała ciepło. Chyba miało to zabrzmieć miło i
sympatycznie, ale Maria poczuła się urażona. I to bardzo.
- A
przepraszam... – zainteresowała się, marszcząc brwi. – A skąd pani księżniczka
pochodzi?
- Cóż... –
Czarnowłosa uniosła brwi, szukając ratunku wśród reszty zgromadzonych. Wszyscy
jednak tylko uprzejmie się przyglądali wymianie zdań, która księżniczce
wydawała się... bezsensowna. – Jestem księżniczką. To raczej oczywiste, że
pochodzę z kraju, w którym rządzi mój ojciec.
- A
konkretniej, bo nie kojarzę szlachetnej waszejmości?
- Z Republiki
Nadmorskiej pochodzę... – wymamrotała, kompletnie zbita z tropu.
- Z... – Maria
właśnie miała szykować jakąś odpowiedź, ale gwałtownie zmartwiała.
Coś nagle
strzeliło jej do głowy, jakieś całkiem nowe wspomnienie, coś... Była pewna, że
to coś ważnego. Więc pozwoliła myślom swobodnie płynąć, nie zważając na
zdumione spojrzenia wszystkich ucztujących.
*
Tamten dzień był deszczowy, pochmurny i nieprzyjemnie
ponury – nawet koty nie potrafiły Marii poprawić humoru. Były miękkie, ciepłe i
puszyste, jak to koty, ale nie tego teraz potrzebowała. One nie potrafiły
rozmawiać ani rozwiewać nudy, a dziewczyna aktualnie potrzebowała obu tych
rzeczy.
Domniemane zbawienie przyszło niedługo po tym, jak
kościelne dzwonki wybiły południe. Zbawienie było przemoczone i otrzepywało
wodę z włosów wprost na podłogę, ale jednak przybyło w porę. Miało na imię
Darien i było niegdyś najbliższym przyjacielem Marii. Jednak chłopak, mając za
młodu dostatecznie dużo pieniędzy, wyruszył do miasta, by zdobyć wiedzę i
doświadczenie, które mogłoby mu się przydać w przyszłości.
- Maria! – krzyknął już w progu, uśmiechając się
szeroko.
- Co ty tu...? – zaczęła dziewczyna, zrzucając niezadowolone
koty z kolan i ruszając pędem w stronę przybysza.
- Odwiedzam starą przyjaciółkę, a co? – zagadnął,
przytulając ją mocno. – Żebyś ty, mała, wiedziała, jak się stęskniłem za tymi
starymi śmieciami. Żebyś wiedziała...!
Już chwilę później siedzieli przy stoliku i pili gorące
mleko, które zażyczył sobie Darien niemal od razu. Rozmawiali niezwykle żwawo,
zmieniając tematy tak szybko, że osoba postronna nie potrafiłaby się w tym
połapać. W końcu jednak, po godzinie czy dwóch, gdy trzeci kubek został
całkowicie opróżniony, tempo nieco zwolniło.
- Wiesz, w mieście jest wspaniale – mówił Darien,
czochrając swoje jasnobrązowe, prawie już suche włosy. – Do tego mój mistrz,
który uczył mnie czytać i pisać, jest kronikarzem i urzędnikiem miejskim.
Przybywają do niego dzień w dzień posłańcy, przynosząc nowiny ze wszystkich
stron. Ostatnio nawet dotarła do niego tajna informacja – zaczął, ściszając
głos. – Ponoć zmarła nagle córka króla Republiki Nadmorskiej. Tajemnicze
zaginięcie, potem odnalezienie ciała, przygotowania do pogrzebu... A tu nagle
ciała znowu ni ma! Ktoś się zawziął na biedną panienkę, jakoś się tak męsko
nazywała... A, właśnie – Andrea. Nie znaleźli jej do tej pory, wysłali więc do
każdego miejskiego urzędu prośbę, by oddelegowali ludzi, aby się tym zajęli. Miało
to jednak zostać... rozumiesz, w tajemnicy. Aby nikt afery nie robił, zakopali
pustą trumnę i dostali od wszystkich sąsiednich królów serdeczne kondolencje.
Mimo wszystko faktem jest, że kronikarz czyta, chcąc nie chcąc, listy
wszelakie, i to przypadkiem wpadło w jego ręce. Właściwie to w moje – uściślił,
grzebiąc w kieszeniach. – Nawet mam gdzieś tę korespondencję, ale czy to ważne?
Wróciłem, wreszcie wróciłem. I nie oddalę się nigdzie, dopóki razem ze mną nie
wyruszysz do najbliższego miasteczka i...
*
- Maria? –
Usłyszała tuż przy sobie głos Reynevana. Głos przepełniony zdziwieniem i troską.
Jak długo
trwała w takim bezruchu, patrząc przed siebie beznadziejnie pustym wzrokiem? Nie
zwracała już na to uwagi. Zaszurała krzesłem, odsuwając je i, jak w transie,
wytknęła księżniczkę palcem. Każdy jej mięsień napiął się tak silnie, że ledwo
mogła się poruszać.
- To wszystko
jakaś... jakaś... mistyficykcja! – krzyknęła.
- Mistyfikacja?
– podsunęła Idalia zupełnie automatycznie, skazując się tym samym na oburzony
wzrok dwojga mężczyzn. Wzruszyła tylko ramionami, wydymając usta.
- A wszystko
jedno! To musi być jakaś podpucha, ty nie jesteś księżniczką! – wymamrotała
oburzona Maria.
- Słucham? –
Księżniczka wytrzeszczyła oczy, wyraźnie rozbawiona słowami dziewczyny. –
Specjalnie nietolerancyjna nie jestem, jednak ty uparcie przybijasz gwóźdź do
trumny na moje spojrzenie w stosunku do tobie podobnych. – Skrzywiła się. – A
teraz usiądź i skosztuj może specjałów, które moi kucharze przygotowali na tę
ucztę. Ucztę, która wspaniałą być miała – zakończyła ze sztucznym uśmiechem. –
Grajcie, panowie!
- Ale prawdziwa
księżniczka zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach – wyjaśniła drżącym
głosem, opierając się na słowach Dariena. – A potem odnaleziono ją martwą.
Kiedy szykowano pogrzeb, ktoś wykradł ciało. Nie odnaleziono go potem –
wyszeptała, czując dojmująca trwogę. Sama nie rozumiała swoich słów. Liczyła na
tych inteligentniejszych, uczonych, wyżej urodzonych. Niech oni myślą!
- Wiesz, moja
mała chłopko – szepnęła Andrea z udawanym smutkiem. – Chyba coś ci się
pomieszało w głowie. A więc, według
ciebie, jestem chodzącym trupem? – roześmiała się księżniczka, próbując obrócić
wszystko w żart. – No daj spokój...
- Dlaczego już
mówisz normalnie? – zapytał nagle Reynevan, obracając się w stronę Andrei i
opierając jedną rękę na oparciu krzesła. – Wcześniej twój dziwny dialekt i
akcent były denerwujące. Czyżby zdenerwowanie odebrało ci siły do grania?
- Wiecie co! –
zakrzyknęła z coraz większym oburzeniem, marszcząc brwi. – Mogę się poczuć
urażona...
- A czuj się –
pokiwała głową poetka, pocierając podbródek. – Jak udowodnisz, że jesteś
prawdziwą księżniczką?
- Mogę pokazać
wam królewskie znamię – odparła Andrea sucho, jednym ruchem ściągając w dół
rękaw. Odsłoniła prawe przedramię, na którym widniał maleńki, wypalony symbol
fali. – Wystarczy? – syknęła. – Tak traktuje się u was gości, co?
- Poza tym
jakim cudem ja bym nie wiedział o śmierci księżniczki? – wtrącił się Jofre. – Mieszkałem na dworze, nieprawdaż? – Ziewnął,
powracając do dłubania w zębach. Idalia jakby opadła bez, próbując pozbierać myśli.
Uśmiechnęła się
gorzko, sama do siebie. Wzrok jedynego szarego oka, jakie jej pozostało,
wzniosła ku sufitowi i siedziała tak chwilę, karcąc się za idiotyczne myśli. Muzycy
powoli, drżącymi rękoma sięgnęli z powrotem po swoje instrumenty i po krótkim
zastanowieniu powrócili do granego ostatnio utworu. Maria zaś bardzo niechętnie
usiadła, czując, jak jej nogi drżą z przejęcia, a serce wali z nadzwyczajną
prędkością. Reynevan odchrząknął cicho, w pytającym geście unosząc brwi. Ona
udawała, że tego nie widzi, spuściła wzrok na swoje ułożone na kolanach dłonie.
Co się stało? Zawsze była taka odważna, pewna siebie. Odkąd pamiętała, stawiała
się największym podwórkowym zwyrodnialcom, zyskując z roku na rok coraz większy
szacunek rówieśników. Kiedy podrosła, potrafiła wynegocjować zawsze najlepszą
cenę zboża, postawiła się nawet wujowi, który chciał ją wydać za syna piekarza.
Myślała, że jest mężną kobietą. Pomyliła się, i to bardzo.
Jofre tymczasem
beznamiętnie zjadał posiłek, podany przed momentem w całkowitej niemal ciszy, delektując
się wspaniałym smakiem. Widział już kiedyś na dworze taką potrawę, którą dawno
temu jego matka zażyczyła sobie przygotować, zainspirowana południową kulturą,
ale zupełnie nie pamiętał jej nazwy. Mimo tego, niezbyt istotnego zresztą,
uszczerbku na wiedzy, to coś przypominającego zwinięte naleśniki wypełnione
przepysznym, mięsnym farszem, smakowało wspaniale.
- Wybacz,
księżniczko – rzekła niespodziewanie Maria
w stronę Andrei, zupełnie nieszczerze, ale wyraźnie mając coś na celu. –
Ale mój niepokój wiązał się z jakże
nierealistycznymi bajaniami o demonach w ludzkich skórach, które zabierają
ludzi do miejsca, gdzie nie ma światła i miłości. A potem żywią się ich siłami
i życiem, doprowadzają co...
- Chyba
wystarczy – ucięła Andrea, wstając od stołu. – Idź lepiej spać. Może my
przejdziemy się po ogrodzie? Wieczór pięknie się zapowiada, wieczerza poczeka –
dodała z uśmiechem skierowanym głównie do Jofre, którego akurat obeszło to
bokiem.
- Oczywiście –
odpowiedziała bezbarwnie Maria, nie mając już sił.
- Niegrzecznie
zadzierać z księżniczkami – szepnęła do siedzącej obok towarzyszki Idalia, kończąc
skubać widelcem nietypowe danie, które Maria widziała pierwszy raz na oczy. –
Ale myślę, że powinnyśmy porozmawiać po uczcie – dodała, uśmiechając się ciepło
– bo znajdziemy wspólny temat.
Pomimo
pokrzepiających w pewien sposób słów poetki, dojmujący strach nie opuszczał
Marii, gdy goście opuszczali powoli salę, zmierzając za księżniczką. Reynevan
rzucił jej jeszcze smutny, choć podnoszący na duchu uśmiech, a reszta nawet nie
odwróciła głowy.
Ostatnim, co
rzuciło jej się w oczy, był wyjątkowo dostojny chód owego ostijskiego pachołka
i ruch dłoni Idalii, która sięgnęła po coś do kieszeni błękitnej tuniki.
Wsadziła dłoń pomiędzy fałdy materiału, poszperała chwilę, zacisnęła palce, a
potem wyjęła rękę z powrotem, prostując ją. Jak gdyby nigdy nic.
Fantazja wciąż
mieszała się w jej umyśle ze światem realnym, który z wolna zatracał granice.
*
To, co zaplanowałam na ten rozdział, niestety nie zmieściło się w jego ramach, więc na wyjaśnienie beznadziejnego wątku Shemara poczekacie jeszcze troszkę. Zmieniłam prawie połowę tego posta, ale efekt nie jest - wbrew temu, czego się spodziewałam - zły. Skłonna jestem powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona :p
Z niecierpliwością czekam na waszą krytykę, mam nadzieję, że nie zamotałam zbytnio?