- Reynevan...
Przestraszony szept Marii zlał się z falą
szmerów i syków, które wciąż przetaczały się pomiędzy demonami. Źrenice klęczącej
dziewczyny były rozszerzone do granic możliwości, przez co niemal zasłoniły
zielonkawe tęczówki. Pierś unosiła się i opadała prędko, zaś serce uderzało
prędzej, niż powinno, sprawiając, że wyraźnie widoczne na skroniach żyłki
pulsowały silnie.
Trwała już długo w bezruchu, bojąc się wstać...
A może nawet nie mogąc? Mimo bezwładności ciała, przerażenie w oczach Marii powoli
nabierało kształtu determinacji, przeradzało się w siłę. Zdawało się to
zjawiskiem niecodziennym, ale w przypadku niespodziewanie walecznej istoty,
jaką była ona, zupełnie nie dziwiło.
Wokół szalały demony. Inaczej nie dało
się ująć tego, co działo się na terenie posesji księżniczki południowych krain.
Czerń ich materialnych postaci przeplatała się z czerwienią krwi rannych, świst
sztyletów i chrapliwych oddechów zaś – z hukiem uderzających o ciała desek.
Jofre zerwał się z ziemi natychmiast po upadku, schwyciwszy rozbitą butelkę, o
którą miał wątpliwą przyjemność uderzyć nogą. Stwierdził jednak, że broń
zupełnie mu nie odpowiada, więc pobiegł przed siebie i przypadł do gruzowiska,
z którego wygrzebał bardzo, bardzo dziwnym trafem całkiem zgrabną okiennicę. Shemar
wojował w pobliżu krasnoludzkiej kobiety, której rozwiane włosy powoli mokły od
rozpoczynającej się ulewy. Dopiero wówczas Maria, przygwożdżona do ziemi przez
znajomą, kochaną wręcz dłoń, uświadomiła sobie, jak dawno nie czuła na twarzy
kropel deszczu. Ściągnęła brwi i wykrzywiła usta w błagalnym grymasie.
- Reynevan, co ty do cholery robisz...?
No co? – jęknęła cicho, próbując odetchnąć. Wykrzywiła głowę, unosząc podbródek
i usiłując wyrwać się spod nacisku mężczyzny. Bez skutku.
Reynevan bez wątpienia posiadał mięśnie i,
również bez wątpienia, potrafił ich używać. Ale to nie był on, to nie była jego
moc, nie jego wola. I Maria o tym wiedziała, dlatego nawet nie próbowała używać
swojego ciała do walki z rosnącym naciskiem. Drżała, ale zbierała w sobie siły.
Zaciskała zęby, ale nie poddawała się. Myślała, szykując się do działania.
Przynajmniej próbowała. Ale jej nadzieja gasła za każdym razem, gdy w
orzechowych oczach żołnierza nie dostrzegała ani jednego znajomego błysku. Gdy
jego twarz, znajdująca się tak blisko jej własnej, była pusta i pozbawiona
typowych, ludzkich uczuć. Gdy dłonie, przyciskające się do jej mostka, były
lodowato zimne, a pierś – nieruchoma.
- Reynevan – powtórzyła, a kąciki jej ust
bezwiednie uniosły się w rozpaczliwej formie uśmiechu. – Czy ty mnie właśnie próbujesz zabić?
Odpowiedź nie nadeszła. Syki nie ustały.
Nacisk rósł.
- Chcesz mnie zabić? Ja uratowałam ci
życie – rzekła powoli, nie przerywając kontaktu wzrokowego, co kosztowało ją
naprawdę wiele. – Pamiętasz? Na pewno pamiętasz. Reynevan no... – pisnęła.
Twarz mężczyzny ani drgnęła, za to ręce
powędrowały prosto do szyi dziewczyny.
- To nie działa, tak? – zapytała cicho. –
Dobra, rozumiem, że za mało mnie znasz. Że nie darzysz mnie żadnymi
szczególnymi względami. Ale mam coś, co z pewnością przywróci ci rozum.
Zaciskające się z wolna palce utrudniały
mówienie, ale Maria kontynuowała. Uparcie, powoli i wyraźnie, nie przerywając
ani na moment. Uśmiechała się, choć do oczu napływały jej słone łzy rozpaczy.
Rozdęła nozdrza, przymrużyła lekko oczy, a poruszające się podczas mówienia usta
starała zachować od drgania.
- Rosa – wyszeptała z trudem. – Rosa. Jej imię mamrotałeś nocami, kiedy
miałeś koszmary, jeszcze w moim domu. Pamiętasz? Rzucałeś się na łóżku,
ściskałeś poduszki, wrzeszczałeś w nie. I jej imię, tylko jej imię dało się
zrozumieć.
Trafiła w sedno. I aż się zdumiała.
Spierzchnięte usta Reynevana powtórzyły bezgłośnie to imię, jakby w transie,
jakby wbrew woli. A Maria mówiła dalej, czując bolesne ukłucie w sercu.
- Co takiego zrobiłeś, że nie mogłeś
spać? Zostawiłeś ją? Porzuciłeś? Uciekłeś? Och, Reynevan. Skoro kochałeś ją
mocniej, niż ta cała... głupia królowa demonów może sobie wyobrazić... to po co
to zrobiłeś? Dlaczego ją zraniłeś? – zapytała na swój dziwny sposób rozczulająco,
przekrzywiając głowę.
Nacisk na szyję zmalał. Dłonie z trudem
oderwały się od skóry dziewczyny, po czym gwałtownie dopadły jego własnej.
Maria wydała z siebie zduszony krzyk, usiłując się zerwać z ziemi. Jednak po
zbyt szybkim odruchu zobaczyła tylko ciemność przed oczami, zakręciło jej się w
głowie, po czym znów upadła na twardą ziemię. A Reynevan tymczasem toczył
zawziętą walkę z samym sobą, co mogłoby wyglądać przekomicznie, gdyby tylko nie
powaga sytuacji. Bo człowiek opętany jest straszny. I taki właśnie był on.
Maria zacisnęła pięści i podniosła się
powoli, unikając gwałtownych ruchów. Czuła ból w mostku i ciągłe zawroty głowy,
ale wyprostowała kolana i wbiła zdesperowany wzrok prosto w szamoczące się
ciało Reynevana. Ułamek sekundy wystarczył jej na namysł. Potem przyszedł czas
na krótki sus, dzięki któremu znalazła się tuż nad Reynevanem. Szybkie nachylenie.
Schwycenie nadgarstków. Przygniecenie ich do ziemi ciężarem całego ciała.
Załamany krzyk rozpaczy.
- Reynevan! – wrzasnęła prosto w jego
twarz, ostatkami sił przytrzymując ręce mężczyzny przy ziemi. Kolanami
przygniotła jego pierś, o ramię zaś otarła swoje czoło, które zdążyło już
pokryć się kropelkami potu. – Wyglądam ci na egzorcystkę?! Sam sobie radź! –
głos uwiązł jej w gardle, zatrzymany przez atak kaszlu. Pył wzniecony przez
sunące wokół demony zasłonił niemal wszystko wokół. Nie mogła złapać oddechu. –
Jesteś silny... – wyjęczała z trudem.
A potem albo straciła siły, albo Reynevan
– teraz mogący się raczej identyfikować z Czarną Panią – zregenerował swoje.
Zgiął jej ręce, wykrzywił w nadgarstkach i w błyskawicznym tempie przetoczył ją
na plecy, zrzucając z siebie. Maria, zdezorientowana, zamknęła oczy i w
zupełnie naturalnym, bezwiednym geście skuliła się, zasłaniając głowę rękami.
Trwała tak chwilę, zupełnie ogłuszona. Czekała
na cios. Nie miała pojęcia, co działo się wokół, czuła tylko szum pulsującej w
uszach krwi. Zaciśnięte powieki niemal sprawiały jej ból, ale dawały
beznadziejne, zupełnie bezpodstawne poczucie bezpieczeństwa, którego tak teraz
potrzebowała. Huki wokół przestały mieć znaczenie. Właściwie to wszystko
przestało. Życie, śmierć, na co komu żyć bez oka, bez domu, bez przyjaciół i
planów. Bogowie, uchowajcie. Śmierć na polu walki brzmi lepiej niż tułaczka po
tym łez padole.
Żartujesz, parsknęła nagle ta bardziej żywiołowa
cząstka Marii, nakazując jej otworzyć oczy. Więc otworzyła.
Pisnęła cicho zaraz po tym, jak zobaczyła
obraz przed sobą. Nie wiedziała, jak to się stało, ale wpatrywała się właśnie w
rozdygotane plecy Reynevana, który to klęczał kilka kroków od niej z
wyciągniętą przed siebie szyjką szklanej butli. Reszta leżała przed nim, sczerniała,
połamana, rozgruchotana, dymiąca.
Mężczyzna rozprostował zdrętwiałe palce,
wypuszczając z nich zarysowany kawałek szkła. Ten cicho upadł na miękką ziemię,
znikając wśród pyłu, który w nietypowy, w pewnym sensie magiczny sposób otulał
wszystko wokół. Kaszel Marii przywrócił Reynevana do rzeczywistości,
sprawiając, że jego głowa od razu się odwróciła, a na twarzy zajaśniał
samoistny, zmęczony uśmiech, który w ten typowy tylko dla niego sposób
rozświetlał całą twarz.
- Dziękuję – rzekł ciężko, ocierając kurz
z policzka i mrużąc oczy. – Dziękuję – powtórzył po chwili, wziąwszy głęboki
wdech.
Uniesiona dotąd głowa dziewczyny opadła
na ziemię, a na umorusaną i czerwoną twarz wstąpił uśmiech ulgi. Krople deszczu
oczyszczały jej skórę z grud ziemi, coraz gęstsza ulewa powoli tłumiła pył.
Maria szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w niebo, dziwiąc samej sobie,
ciesząc z tego niespodziewanego obrotu sprawy. Miała w głowie setki pytań, to
jasne. Kiedy? Dlaczego? Czy to był kolejny
demon? Jak on to zrobił...? Nie
posiadała jednak czasu ani na poznanie
tych odpowiedzi, ani na wydobycie czającego się gdzieś w zakątkach jej umysłu
pytanie, czy będzie dziś obiad. Przyjęła więc wyciągnięta ku niej rękę i wstała,
a gdy się zachwiała, wsparła swoje wymęczone ciało na silnym ramieniu. I to
było właśnie to ramię, to był ten głos, ten wzrok i ten uśmiech. Ten Reynevan!
- Bałam się, że to się źle skończy –
mruknęła niepewnie, odwracając głowę.
- Cóż, pewnie skończyłoby się źle, gdyby
nie to, że coś mnie otrzeźwiło. – Uśmiechnął się.
- Co takiego?
- Innym razem. Gdzie reszta? – zapytał
rzeczowo Reynevan.
- Nie mam pojęcia, gdzie jest Ida. Książę
gdzieś tu się pałętał pod nogami – wyjaśniła, ruszając truchtem za Reynevanem,
który z niewiadomych przyczyn obrał gwałtownie kierunek wiodący w stronę sadu.
– No i jacyś dwoje nowi. Krasnoludzica i mięśniak. Ponoć znasz? – zapytała,
lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, warknęła zdenerwowana: – Reynevan, powiedz
mi tylko, dlaczego nie idziemy im pomóc?!
- Idziemy pomóc Idalii – rzekł poważnie, może
nieco roztrzęsiony. – Ona może być w gorszej sytuacji. Zresztą... – Odwrócił
się i schwycił Marię za ramiona. – Ty lepiej idź się ukryć. Jesteś zmęczona, a
potrzebujesz jeszcze dużo siły. Ja sobie poradzę.
Dziewczyna zmierzyła go pełnym
politowania wzrokiem, po czym zrzuciła dłonie Reynevana ze swoich barków i
wyminęła go dumnie.
- Sam się kryj, patałachu – parsknęła.
Mężczyzna uniósł brwi i uśmiechnął się
kątem ust, kręcąc głową.
- Patałachu... – powtórzył, pocierając
brwi palcami, po czym ruszył za dziewczyną, która ani na moment nie zwolniła
tempa.
*
Spróbuj wyobrazić sobie pustkę. Jesteś
tylko ty i ona, nic a nic poza wami. Po pewnym czasie ona zaczyna cię
wypełniać, zabierać ci twoje uczucia i emocje; potem myślisz, że jest już tylko
ona. Ale ty dalej trwasz, nie umierasz, jakby nic się nie działo. Czas się
ciągnie, nie masz pojęcia, jaką miarą go objąć. Nie ma dni ani nocy. Jest tylko
pustka. I nic więcej. Chyba że
liczysz jeszcze siebie. A raczej swój wrak.
Idalia otworzyła gwałtownie oczy. Tak, to
ona była wrakiem, to wokół niej ziała pustka. Bezczelna, czarna otchłań, która
odebrała jej wszystko.
- Lain!
Ten głos... Ten znajomy, ciepły, tkliwy
głos! Drgnęła, wpijając dłonie w swoją głowę. Więc jednak miała ciało? Więc
jednak nie znikła?
- Lain,
kochanie. Gdzie byłaś? Szukałam cię.
Skuliła się. Rozpoznała go. Nieraz
słyszała tę samą kwestię podczas dziecięcych zabaw. Chciała krzyczeć, nie
mogła, jej usta nie potrafiły się nawet rozchylić, by wydać jakikolwiek
artykułowany dźwięk. Więc jednak odebrano jej głos? Więc jednak... znikała?
- Schowałaś
się! Na tyle lat, dziecko. Wydoroślałaś. Wypiękniałaś. Moja, moja Lain’deah...
Podłożyła kolana pod brodę, ukrywając w
nich twarz. Szarpała swoje jasne włosy jak największy z szaleńców. Nie wierzyła
w tę czułość, tak zdumiewająco wyraźną i... jakby nie na miejscu.
-
I pewnie chciałabyś być królową, moja mała, rezolutna blondyneczko?
Słusznie, że nie wierzyła, przypomniała
sobie przecież. Ten głos nigdy nie był czuły naprawdę. Zawsze skrywał tę
gorycz, która pojawiała się, gdy ktokolwiek wspominał o tym okropnym słowie na k. Odbierz mi słuch, pustko, błagała. Odbierz... Nim to zmieni się w koszmar.
-
Królową! Nic z tego, maleńka. Masz krew na dłoniach. Och, tak, ja również. Ale
to ty sprowokowałaś to wszystko! To wszystko twoja wina! Zbudziłaś demony.
Wstydź się. Wiedziałam, że tak to się skończy. Nigdy cię nie pragnęłam. Nigdy
cię nie kochałam. A krew na twych dłoniach splamiła cię doszczętnie. Jak teraz
wydam cię za mąż? Nie uczynię tego. Do zakonu też cię nie przyjmą. Dziecko,
biedne dziecko, co ci pozostaje...?
Parszywy śmiech. Parszywy ruch ręką.
Parszywe uderzenie. Wszystko, co królewskie, musiało być parszywe.
- Śmierć!
*
- Weź ją na ręce, Rey! – krzyczała Maria,
skulona pod pniem jednego ze sczerniałych drzew. Schwyciła się za głowę,
zasłoniła oczy, przerażona i zupełnie zdezorientowana.
- Spokojnie, Maria, przecież oddycha.
Żyje. Spokojnie! To ona, to Idalia, nic z nią się nie stało! Tylko straciła
przytomność. No nie patrz tak na mnie. Leć po Jofre. Potrzebujemy go. Jego
obecności.