Mijamy się
namiętnie
Między ciasnymi ulicami
I nawet wtedy nie ma cienia
Za naszymi plecami
Poznajmy się;
Ja nazywam się samotność
Zaśpiewaj ze mną,
Jakbyś była drugą zwrotką
Między ciasnymi ulicami
I nawet wtedy nie ma cienia
Za naszymi plecami
Poznajmy się;
Ja nazywam się samotność
Zaśpiewaj ze mną,
Jakbyś była drugą zwrotką
Romantycy
Lekkich Obyczajów, „Poznajmy się”
Słońce z wolna
przesuwało się za linię horyzontu, znacząc niebo krwawą, nienaturalnie czerwoną
poświatą. Drzewa w sadzie trwały w bezruchu, nawet najdrobniejszy listek nie
śmiał drgnąć, a owoc opaść. Cały ogród jakby zamarł, a – co gorsza – wszyscy
zdawali się tego nie zauważać.
Idalia,
zmartwiona tym faktem, szła wolnym krokiem tuż przy Reynevanie, omiatając
okolicę czujnym wzrokiem. Dłonie miała ukryte w kieszeniach skórzanej kurtki,
ale nie dlatego, że było jej zimno. Ściskała mocno złocony klucz z główką
rzeźbioną na kształt smoka, jakby ten drobny przedmiot miał dodać jej otuchy.
Klucz co prawda szybko się nagrzał i zaczął wydzielać bardzo charakterystyczną,
metaliczną woń, ale niespecjalnie wpłynęło to na kiepskie i tak samopoczucie
poetki. Mimo to nie dawała po sobie znać, że cokolwiek ją gryzie, usiłowała
zachować kamienny wyraz twarzy, by nikomu nie zdradzić się przedwcześnie.
Drepcząca z
przodu swoim typowym, miękkim kroczkiem Andrea uśmiechała się nieprzerwanie,
zabawiając – a właściwie dręcząc – rozmową Jofre, którego twarz już pewien czas
temu przestała wyrażać uprzejme zaciekawienie. W zamian za to pojawił się na
niej sztuczny uśmieszek, zaś oczy księcia błądziły po ubitej, żwirowej ścieżce,
tylko co pewien czas spoglądając w twarz rozmówczyni. Kiedy już to robiły,
nieodczuwalny prawie wiatr rozwiewał zmierzwioną grzywkę księcia, zasłaniając
połowę jego twarzy.
- Wspaniały
dziś dzień – rzuciła miękko księżniczka, uśmiechając się przyjaźnie. Jej
aksamitne, czarne włosy, upięte pod czepcem, spoczywały w bezruchu na
ramionach, tworząc iluzję bezwietrznego dnia.
- Zaiste –
potwierdził beznamiętnie Jofre, nie zadając sobie nawet trudu o milszy ton.
- Idealny wręcz
na spacer we dwoje – dodała Andrea z porozumiewawczym uśmiechem. Jofre drgnął i
zmarszczył czoło, odchrząknąwszy cicho.
- Czy ja wiem –
oznajmił z wolna, dokładnie ważąc słowa. – W grupie raźniej, jak mówią.
- Otóż to! –
Idalia niespodziewanie włączyła się do rozmowy, pogodnym tonem przerywając
przedłużające się milczenie. – Myślę, że rom....
Andrea
przerwała jej krótkim, szczekliwym śmiechem, odwracając głowę przez ramię i
odsuwając nieznacznie swoją rękę od księcia. Splotła ręce na piersi i
uśmiechnęła się kątem ust, wyglądając, jakby rozpierała ją dzika ochota do
wymiany uszczypliwych komentarzy. Poetka uniosła brwi i zatrzymała się,
zdziwiona nagłą reakcją księżniczki.
- Coś nie tak?
– zapytała, unosząc brew.
- Nie
chciałabym być nieuprzejma, ale chyba oczywistym jest, kto też tutaj władzę
wyższą sprawuje? – syknęła tamta przesłodzonym tonem. Idalia miała ogromną
ochotę uderzyć się otwartą dłonią w czoło, by dać upust swojemu pożałowaniu w
stosunku do Andrei, ale postanowiła okazać szacunek rozmówczyni i opanowała się
szybko.
- Oczywiście –
odparła, z trudem zachowując sympatyczny ton. Odgarnęła z twarzy kosmyk
miękkich, jasnych włosów i wypuściła powietrze nosem, pozbywając się szczypiąco
chłodnego powietrza. Przez moment zastanawiało ją, skąd w tym idealnym ogrodzie
zimny powiew, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, ciepło powróciło. Tak
niespodziewanie, jak i znikło.
Kiedy w końcu skończy się ta irytująca gra, zapytała samą siebie Idalia, kiedy będzie można zrzucić idiotyczną maskę niewinności?
- Ida niczego
nie kwestionuje, pani – zapewnił poważnie Reynevan, postanawiając pomóc
dziewczynie. – Jeśli tylko pani zechce, chętnie będę towarzyszył w spacerze –
dodał, przywołując na twarz zupełnie naturalny uśmiech. Wydawał się w tym
momencie tak godny zaufania i rozbrajająco autentyczny, że nikomu by nawet
przez myśl nie przemknął osąd o brak szczerości.
Wiatr na krótki
moment wzmógł się, choć wciąż nie próbował igrać z czarnymi lokami Andrei. Ona,
jakby zadowolona ze swojej nietykalności, przyjęła wyciągniętą rękę żołnierza i
z pełnym radości westchnieniem postąpiła krok w jego stronę.
- Jesteś
najwspanialszym mężczyzną północy, jakiego poznać mi dane było! – oznajmiła
poważnym tonem, który w zaskakujący sposób kontrastował z jej radosnym wyrazem
twarzy.
- Niezwykle mi
miło usłyszeć ten komplement z twoich ust, pani – odpowiedział jej Reynevan,
wyrafinowanym gestem pociągając ją ku sobie.
- No, no, tylko
się nie zarumień! – Jofre z wyraźną ulgą odetchnął, jednak usiłował zatuszować
to zgryźliwością w głosie.
Żołnierz uniósł
jedynie kącik ust, uśmiechając się z ledwie zauważalnym rozbawieniem. Wziąwszy
Andreę pod rękę, zerknął prędko na stojącą z boku poetkę, jakby chcąc jej coś
przekazać. Ta jednak zachowała całkowitą powagę, jej twarz nawet nie drgnęła, Jofre
zaś poczuł, że przestaje pojmować cokolwiek. Ostatki tego, co do tej pory
rozumiał, rozsuwały się pod nim jak ruchomy piach pośrodku pustyni niewiedzy.
- Taki
podrostek, wychowany, żeby służyć, a niezwykle się stawia – westchnął Reynevan,
odwracając się wraz z nową towarzyszką, po czym ruszył w stronę zupełnie
przeciwną do dotychczasowego kierunku ich spaceru.
Książę już miał
coś dodać, zerwał się do przodu, by wygarnąć wreszcie Reynevanowi całą prawdę i
przestać skrywać swoją tożsamość, ale przeszkodził mu w tym krótki, celny cios
Idalii prosto w przeponę. Jofre syknął, straciwszy na moment oddech, i zwinął
się w pół, obrzucając poetkę pełnym zdenerwowania i urazy spojrzeniem.
- Ty mała,
wredna jędzo – jęknął, krzywiąc się. – Jesteś aby na pewno normalna?
- A ty? –
odparowała sucho, wbijając w księcia poważny wzrok.
Zmrużone oczy
Jofre uczepiły się uparcie oddalającej się pary. Warknął coś pod nosem i
założył ręce na piersi w geście, który normalnie oznaczałby zawziętość, u niego
jednak był dość czytelnym znakiem poddania się. Idalia uśmiechnęła się
wreszcie, lekko i nieporadnie, bo na nic szczerszego nie było ją stać. Podeszła
do księcia i poklepała go delikatnie po ramieniu, jakby chcąc dodać otuchy.
- No, dalej,
nie łam się. Wszyscy znamy twoją wspaniałość, ale pojmij, że ściany mają uszy –
rzekła.
- Kiedy
wreszcie....
- Wkrótce,
Jofre – westchnęła, nie dając mu nawet dokończyć. Doskonale wiedziała, co go
trapi. – Szybciej, niż się spodziewasz.
Książę uniósł
brwi, zdziwiony jej domyślnością nie mniej niż założeniem, że prędko będzie
mógł podzielić się z Reynevanem wiadomością co do swojej rangi politycznej.
Dziewczyna opowiedziała tylko smutnym uśmiechem, który nie potrafił dotrzeć do
jej zmęczonych oczu.
- Co cię trapi?
– zapytał niespodziewanie Jofre, co spowodowało dość dziwną reakcję blondwłosej
poetki.
Najpierw w jej
błękitnych tęczówkach odbiło się zdumienie, usta ułożyły się w zdziwiony łuk, a
głowa przechyliła lekko na bok. Potem z jej gardła wydobył się śmiech, ramiona
zadrżały, otwarta lekko tąpnęła o pierś Jofre w przyjacielskim geście, a
zmrużone oczy przybrały wyraz tak zmieszany i nieokreślony, że nawet księciu
trudno było go opisać.
- Na żarty ci
się zebrało? – zapytała w końcu, pociągając nosem. – Przez ten wiatr będę
chora. Nie sądzisz, że dość niespodziewanie się ruszył? Nadszedł kres idealnej
pogody z tego co widzę.
Nim Jofre
zdążył cokolwiek zrobić, Idalia odsunęła się od niego i właściwie bez słowa
ruszyła szybkim krokiem w stronę domostwa. Książę zakrył twarz dłonią, próbując
przetworzyć wszystko, co przed momentem się stało. Próbował, naprawdę. Ale mimo
wszystko umysł kobiety był dla niego zbyt skomplikowany, zamotany i pełen
niezgłębionych zakątków, by zdołał go jakkolwiek rozgryźć.
Został więc na
środku ogrodu, wdychając woń rosnących nieopodal róż, które niespodziewanie
zaczęły pachnieć krwią.
*
- Jak wy mnie
cholernie irytujecie – szepnęła bezgłośnie Maria, prosto do zatrzaskujących się
właśnie drzwi.
Zdenerwowanie
na jej twarzy wcale nie opadło, a usilnie skrywane do tej pory negatywne
uczucia spokojnie wypłynęły na jej twarz, okraszając ją rumieńcem. Założone na
piersi ręce świadczyły o wybitnej urazie, którą żywiła do służących księżniczki
Andrei, którzy nie potraktowali jej ani trochę delikatnie.
- Nie żebym
była kilka godzin po przebudzeniu ze śpiączki, idioci – mamrotała, próbując
odnaleźć w zaciemnionym pokoju jakiekolwiek źródło światła. – Nie żebyście
powinni mi pomóc, miast poganiać.
Pomieszczenie
znajdowało się po wschodniej, zasłoniętej drzewami stronie dworku, więc miało o
wiele mniejszy dostęp światła niż pozostałe. Maria dotknęła dłonią szorstkiej
powierzchni ściany, powiodła po nim dłonią w górę i w dół, poszukując miejsca,
w którym znajdowałby się świecznik, ale na nic takiego się nie natknęła. Zdjęła
więc uciskające jej nogi buty na obcasie i odstawiła je do kąta, odczuwając
nieustające pulsowanie w stopach. Niezwykle miękki dywan łagodził nieco ból,
ale dziewczyna i tak nie marzyła teraz o niczym oprócz snu w atłasowej
pościeli. Porzuciła więc marne próby poszukiwania światła i po prostu padła na
majaczące pod oknem łóżko w pełnym ubraniu, wbijając wzrok w oświetlony
delikatną, bladą poświatą sufit. Całe jej ciało tętniło bólem zmęczenia, więc
szybko wpełzła pod świeżą pościel i westchnęła głęboko i błogo.
Przyzwyczajona
była do niewygodnego siennika i cienkich materiałów, które służyły jej za
przykrycie. Niczym dziwnym nie było dla niej też kładzenie się spać o zachodzie
słońca, szczególnie po ciężkim dniu. Ale dzisiaj pomimo niezwykle wygodnego
posłania i znużenia, które ją dręczyło, nie potrafiła usnąć. Raz po raz
przewracała się z boku na bok, nieustannie mamrotała pod nosem i jęczała,
chwytając się za czoło. Nie wiedziała, ile czasu upłynęło.
Myślała o
Andrei, próbując zrozumieć jej podstęp. Nie rozumiała go, ale była pewna, że to
wszystko nie może być dziełem przypadku, a Darien nie kłamał. On nigdy nikogo
nie oszukiwał, a jej wspomnienia były na tyle świeże i czytelne, że wykluczenie
ich przekłamania zdawało się oczywistością.
Pustą ciszę
niespodziewanie przerwało pukanie do drzwi, a Maria automatycznie zamknęła
oczy, udając, że śpi. Nie miała pojęcia, kto chciał ją odwiedzić, ale nie
obchodziło jej to ani odrobinkę. Gdy drzwi skrzypnęły, a cieniutki strumień
światła wpadł do środka, nie uchyliła nawet powiek. Niedługo potem kilka
kroków, które pawie całkowicie stłumił dywan, przybliżyło do niej gościa, w
dalszym ciągu trwała jednak w bezruchu. Dopiero gdy znajomy, lubiany głos
przeszył przestrzeń, zdecydowała się spojrzeć prosto w twarz przybyszowi.
- Ładnie to tak
udawać? – zapytała Idalia, obdarzając Marię ciepłym uśmiechem.
- Och... –
zacięła się dziewczyna, podnosząc na łokciach. – No zrozum, wydawało mi się, że
to kto inny. Ja wiem, jakiś służący księżulki, z którym za wiele mieć do
czynienia nie chcę.
- Skoro już
rozpoczęłaś temat księżniczki, mam parę słów do wtrącenia. – Poetka przysiadła
na rogu łóżka, poprawiając kołdrę na ciele Marii.
- Znowu jakieś
zarzuty? Ja swego zdania nie zmienię – zaznaczyła od razu, mierząc Idalię
nieufnym spojrzeniem inteligentnych i na swój dziwny sposób pociesznych,
szarych oczu.
- Spokojnie.
Właśnie dlatego przyszłam do ciebie.
Maria
przechyliła głowę, nie do końca rozumiejąc zdanie wypowiedziane przez przybyłą.
Po chwili milczenia, która przedłużała się nieprzyjemnie, Idalia postanowiła
sprecyzować swoje poprzednie słowa.
- Znalazłam w
tobie sojuszniczkę – oznajmiła szczerze. – Naszych szanownych panów Andrea na
swój sposób omotała, ale my obie wiemy, co w niej siedzi. Dzięki tobie wreszcie
zrozumiałam wszystko, bo wcześniej mogłam tylko pewne rzeczy podejrzewać.
- No błagam, ja
prosta dziewczyna ze wsi jestem. Mów normalnie i bez szyfrów – poprosiła,
uśmiechając się przekornie kątem ust. Poetka tylko skinęła głową, wziąwszy jej
słowa do serca. Rozsiadła się wygodniej na łóżku, podciągnęła na nie nogi i wsparła łokciami o kolana.
- Dodałam dwa
do dwóch, skończyłam układankę i zabawę w szpiega – wymieniła w końcu Idalia,
odginając po kolei trzy palce. – Zrozumiałam, kim... czym tak naprawdę jest Andrea. Zacznę od początku, dobrze? –
Otrzymała niemą zgodę Marii, więc po krótkim namyśle kontynuowała: – Nie znasz
Shemara, prawda? Pochodzi z plemion południa, które zwą barbarzyńskimi. To
naprawdę wspaniały człowiek, który niejeden wieczór wspólnej podróży poświęcił
na to, by wyłuszczyć mi fragmenty tradycji, kultury i wierzeń swojego ludu.*
Któregoś razu opowiedział mi historię, która szczególnie zapadła mi w pamięć.
Była ona o demonach, potwornych bestiach, które wedle ich wierzeń wyjadały
martwym serca, zabierały grzesznych w miejsce wiecznego smutku, a ich ciała...
kradły. Rozumiesz, do czego dążę?
- Do wmówienia
mi, że bogowie barbarzyńców istnieją? – zakpiła Maria, unosząc brwi.
- Mówimy o
demonach. O istotach, w których obecność nie śmiem wątpić ostatnimi czasy –
zaznaczyła. – Magia istnieje, Mario, i powraca. Czuję to mocniej, niż bym
chciała.
- Co masz na
myśli?
- Innym razem
opowiem, dziś nie mam wiele czasu. Słuchaj dalej. Demony przybierają ludzkie
postaci, by zyskiwać nową pożywkę, zdobywać i niszczyć ludzkie serca, spaczać
umysły. Z tego co mówisz, księżniczka Andrea idealnie nadawała się na chwilową
przykrywkę dla jednego z nich.
- Czyli... –
Dziewczyna przez chwilę kontemplowała słowa
Idalii w zupełnej ciszy. – Twierdzisz, że jakiś demon porwał prawdziwą
księżniczkę, zabił ją, zjadł i teraz tak jakby ubrał sobie jej ciało?
- Brzmi to
idiotycznie, ale mniej więcej to mam na myśli – podsumowała poetka, uśmiechając
się lekko, rozbawiona słowami Marii. – Zwykły człowiek nie stworzy takiego
ogrodu. Na zewnątrz jest jesień, jeśli nie zima. Wiesz, jak długo nie byliśmy w
prawdziwym świecie? Odkąd tylko zbliżyłam się do tego domu, wiedziałam, że coś
jest nie tak. Czułam właśnie tę magię, ten zły rodzaj magii, który tak boli.
Maria złożyła
usta w podkówkę, udając smutek.
- Zachowujesz
się, jak jakaś... zde... – zatrzymała się na moment, literując w głowie wyraz -
... zdepresjonowana nastolatka.
- Niezmiernie
miło mi się z tobą współpracuje – warknęła niespodziewanie Idalia, przywracając
tym samym Marię do pionu. – Ty też brzmiałaś niezwykle rzeczowo przy stole,
opowiadając o...
- Dobra, dobra.
To ja jestem nastolatką, nie ty, poza tym masz rację. Znaczy, tak myślę. Twoja
dziwaczna teoria wspiera jakoś moje słowa podczas kolacji, więc chyba jestem
zmuszona ją przyjąć – zgodziła się, kiwając głową od niechcenia. – Tylko co
teraz?
- Teraz
znajdziemy więźniów – oznajmiła Idalia, obracając między palcami wyciągnięty
przed sekundą kluczyk. – I nie zadawaj więcej pytań.
Maria
westchnęła nieznacznie, odgarniając obiema rękami splątane włosy na plecy. Po
chwili namysłu zrzuciła z siebie kołdrę, szeleszcząc nią niemiłosiernie, usiadła
i postawiła nogi na chłodnej, gładkiej podłodze z drewnianych desek.
- Czyli że taki
jakby sojusz? – upewniła się, wyciągając dłoń w kierunku uśmiechniętej poetki,
w której oczach lśniło zadowolenie.
- Taki jakby –
potwierdziła przez śmiech, ściskając na potwierdzenie rękę Marii. – Pokażemy,
kto tu naprawdę rządzi – dodała szeptem, przypominając sobie wcześniejsze słowa
Andrei.
- Zawsze
marzyłam, żeby to powiedzieć – pisnęła podekscytowana dziewczyna, zupełnie
niepasującym do niej ruchem zeskakując z łoża i podciągając ręce pod samą
brodę.
- Co? –
zdziwiła się Idalia, spoglądając na nią jak na dziwne wcielenie zwierzęcia na
cyrkowych pokazach.
- Skopiemy im
rzycie! – zawołała Maria, szczęśliwa i uradowana jak nigdy dotąd.
- Pewnie. Jeśli
oni najpierw nie skopią naszego – westchnęła, czując dojmujący pesymizm. Działo
się z nią coś niedobrego.
Maria zastygła
w bezruchu i długo zastanawiała się nad grą słów, która zdawała się przerastać
jej możliwości intelektualne.
*
Każdy krok
Reynevana przybliżał go do chwili świętego spokoju, a tak przynajmniej on sam
pocieszał się w duchu, spacerując wolno w towarzystwie Andrei. Kobieta
trajkotała coś wesolutko, zaciągając po swojemu, lecz jego myśli błądziły
bardzo daleko od dworskich przyjaciółek księżniczki, o których opowiadała z
niewysłowioną wręcz radością. Wspomniała też coś, że znalazłaby się wśród nich
idealna kandydatka na Reynevanową żonę, co on uprzejmie zbył lekkim, nic
nieznaczącym uśmiechem.
Dziwna, smutna
szarość ogarnęła cały ogród. Powietrze pachniało wieczorną maciejką, ale
rosnąca nieustannie wilgoć zdała się mężczyźnie czymś nienaturalnym po tym, jak
tyle tygodni spędził w idealnym klimacie. To marszczył brwi, to je unosił, raz
po raz drapał się po policzku i kiwał głową, udając, że słucha
towarzyszki. Podejrzewał tyle rzeczy na
raz, że z trudem oddzielał fikcyjne mniemania od rzeczywistych zagrożeń. Czuł
jednak, że niebezpieczeństwo zbliża się do niego nieuchronnie, nie wiedział
jednak, z której strony.
- Wiesz, Rey –
mruknęła pieszczotliwie Andrea, przytulając się do jego ramienia. – Tak sobie
myślę, że powinnam ci coś pokazać.
- Pokazać? –
Wyrwany z zamyślenia Reynevan nie do końca rozumiał przesłania słów
księżniczki, a powolne słowa wypowiedziane zostały wyjątkowo nieprzytomnym
tonem.
Andrea
potakująco skinęła głową, uśmiechając się uroczo. Uniosła dłoń i niespiesznie
wskazała nią wschodnią część ogrodu, w której rósł gęsty, jakby zaniedbany sad.
Wysokie, smukłe grusze do tej pory zdawały się żołnierzowi niezwykle dorodne,
teraz jednak dostrzegł ich słabość i szarość.
- Chyba nikt
nie zajmuje się tamtymi okolicami? – zagadnął, gdy księżniczka pociągnęła go za
rękę, ruszając żwawym truchtem ku drzewom.
- Ostatnimi
czasy nieco je zaniedbałam – odpowiedziała Andrea przez śmiech, a jej długie
loki przypadkiem smagnęły policzek Reynevana, odbijając się od niego z chłodnym
tąpnięciem.
- Może dopadła
je jakaś choroba...?
- A skąd...
Znaczy, możliwe – zreflektowała się prędko, nadspodziewanie zmęczona króciutkim
biegiem.
Zwolniła tempo
do szybkiego kroku i uśmiechnęła się do Reynevana, a dołeczki w jej
zaróżowionych policzkach znów ukazały się w pełnej krasie. Emanujący od niej
urok był mimo wszystko kruchy i jednocześnie przytłaczający, więc mężczyzna
tylko wykrzywił nieco twarz, unosząc kąciki ust w całkiem niezłej imitacji
uśmiechu. Nie pytał o więcej, bo od razu dotarło do niego, że od Andrei nie
dowie się zupełnie nic. Obserwował więc i starał się wyostrzyć wszystkie
zmysły, by chłonąć z otoczenia jak najwięcej informacji.
Pierwszym, co
go zaniepokoiło, była gwałtowna zmiana temperatury na chłodniejszą, jak gdyby
wszedł do wnętrza głębokiej jaskini. Spojrzał w niebo, ale dostrzegł na nim ten
sam różowo-szary kolor, który charakteryzował resztę sklepienia. Żadnych chmur,
gdyby nie księżyc, niebo byłoby jednolitą masą nachodzących na siebie kolorów.
- Nie obawiaj
się niczego, Reynevanie – powiedziała do niego uspokajającym tonem, który tylko
podziałał jak dodatkowy bodziec, wzmagając czujność. – Nic ci nie grozi.
- Skąd myśl, że
cokolwiek miałoby mi grozić? – Mężczyzna starał się przybrać opanowany ton, ale
powoli tracił spokój.
To miał być tylko zwykły spacer, więc, mózgu no!, do
cholery jasnej, co ty mi robisz?, pytał sam siebie. Jego rysy stwardniały, oczy nabrały
tak zimnego wyrazu, jakiego nie miał od dawna. Próbował sobie przypomnieć,
kiedy ostatni raz musiał się tak zachować? Kiedy ciało grzecznego, kulturalnego
i szarmanckiego Reynevana rozrywała złość i gorycz, kalecząc je i
obezwładniając.
- Andreo –
rzekł twardo, wysuwając swoją rękę z objęcia kobiety – bardzo mi przykro, ale
dalej chyba pójdziemy osobno.
- Osobno? –
zdziwiła się księżniczka, po czym jednak parsknęła kpiąco, zakładając ręce na
piersi. – Tak, może i tak będzie lepiej.
Reynevan uniósł
brwi, po raz kolejny nie rozumiejąc intencji, jakimi kierowała się czarnowłosa.
Nie pojmował jej gestów, ruchów i sposobu, w jaki okazywała swoje uczucia. Była
dla niego całkowicie obca, niepojęta, jakby z innego świata.
Dlatego nie
zdumiało go specjalnie, że zupełnie nie zdołał uchwycić momentu, w którym z jej
źrenic zaczął zionąć mrok.
*
Gdy Reynevan
ponownie otworzył oczy, przez chwilę myślał, że oślepł. Wokół niego panowała
niczym niezmącona ciemność, a do tego cisza tak straszna i drżąca, że zdawała
się pochłaniać wszystko wokół, włącznie z nim samym.
- Znasz go?
Silnie przytłumiony
głos z otoczenia wcale do niego nie dotarł. Mężczyzna trwał w bezruchu, czując
ogarniającą go pustkę. Czuł ciężkość powiek, które lada chwila mogły opaść. Z
najwyższym trudem kontrolował ruchy dłoni, które błądziły po ziemi, próbując
rozpoznać grunt. Jego umysł był jakby przyćmiony, jałowy, niesprawny,
uniemożliwiał racjonalne myślenie. W jego szeroko otwartych oczach wibrował
koszmarny brak zrozumienia, mieszając się z otępieniem.
Reynevan z
charakterystycznym sobie uporem próbował zrozumieć, co właściwie się stało.
Przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Tu... gdziekolwiek jest tu. Zasadniczo aktualną przeszkodą nie
do pokonania było to, że całkowicie zapomniał swojego imienia.
- Prawie go nie
dostrzegam w tych ciemnościach. Przesuń się, niziutka.
- Samżeś
niziutki...
Reynevan spoglądał
tępo w cienie widoczne nad jego głową. Więc jednak ciemność go otaczająca nie
była tak nieprzenikniona jak sądził do tej pory, a pustka tak dojmująca? Poczuł
się odrobinę pewniej, a jakaś część jego umysłu zaczęła wreszcie pracować.
Dźwięk docierający do uszu nabierał znaczenia, wszystkie zmysły stopniowo się
wyostrzały. Z wolna uniósł się na łokciach, używając całych swoich sił do tego
prostego ruchu. Gdy ktoś dotknął jego twarzy, wzdrygnął się i odkaszlnął,
cofając gwałtownie głowę. Uderzył nią o ziemię, która okazała się – na jego
szczęście – powierzchnią dość miękką, ale pokrytą ostrą, kompletnie wysuszoną
trawą.
- Hej, hej...
Powoli.
Głos wreszcie
nabrał w jego odczuciu konkretnego, jednoznacznego wyrazu. Reynevan wykrzywił twarz
z wysiłku, zacisnął usta i cicho szurając materiałem spodni o podłoże usiadł,
bezwiednie odtrącając wiszącą nad nim dłoń.
- Kolega żwawy
dość – oznajmił niespodziewanie drugi szept.
- Co się... –
zaczął z cichym warknięciem Reynevan, zaciskając pięści na skroniach i podkulając
nogi pod siebie. Wyglądał zupełnie jak nie on, przypominał bardziej
zagubionego, nieszczęśliwego chłopca, a nie silnego, męskiego żołnierza. – Co
tu się dzieje? – wydusił z siebie wreszcie, po czym gwałtownym ruchem oderwał ręce
od twarzy i oparł je o kłującą, nieprzyjemną w dotyku trawę. Unoszący się wokół
cierpki, duszący zapach utrudniał mu mówienie.
Ktoś przysiadł
tuż obok niego, chwycił delikatnie za ramię i potrząsnął. Ciepło dużej dłoni
przeniknęło do skóry Reynevana, będąc pierwszym przyjemnym odczuciem, jakiego
doznał, odkąd się obudził.
- Spokojnie –
westchnął niski, męski głos, niewątpliwie należący do osoby, która chwilę
wcześniej nakazała Reynevanowi opanować się i w dodatku nie zaprzestała swych
prób. – Posłuchaj mnie, odpowiedz. Jak ci na imię?
- Gdzie ja
jestem? – zezłościł się Reynevan, niezadowolony z własnej niewiedzy. Gdyby miał
jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje, mógłby być choć odrobinę
spokojniejszy.
- Wszystko w
swoimi czasie – kontynuował tymczasem chrypliwym tonem nieznajomy. – Posłuchaj,
opanuj się, zrozum. Tak do niczego nie dojdziemy.
- Kto to mówi?
– parsknął skrzekliwy, dość wysoki głos, który jednak trudno było jednoznacznie
przypisać do kobiety lub mężczyzny.
- Dobra, dobra,
nie utrudniaj, Broniu kochana. – Niski szept oddalił się nieco, rozległo się
ciche tąpnięcie. Ktoś najwyraźniej usiadł opodal Reynevana. – Jak więc ci na
imię?
Mężczyzna
dłuższą chwilę milczał, zbierając rozbiegane myśli, które bezczelnie galopowały
po jego głowie jak wypuszczone na pastwisko wierzchowce, ani myśląc zatrzymać
się czy chociaż zwolnić.
- Reynevan –
odparł w końcu, po chwili przedłużającego się milczenia. – Jestem Reynevan.
Z czymś mu się
ta sytuacja kojarzyła. W zakątkach jego pamięci intensywnie kłębiło się
niezidentyfikowane jeszcze wspomnienie, które najwyraźniej miało zamiar wyjść
na bardziej przetarte szlaki myślenia w najmniej odpowiednim momencie. Teraz za
nic nie dało się go przywołać.
- I co? Lepiej
wam? – zapytał, gdy nikt nic nie odpowiedział.
- Poniekąd –
westchnął wymijająco męski głos. – Jestem Shemar. I niejeden raz o tobie
słyszałem. Jest gdzieś w pobliżu Theo?
Reynevan na
ułamek sekundy zamilkł, zbity z tropu tym, że nieznajomy zdawał się wiedzieć o
nim dużo więcej, niż mógł sądzić. A potem wybuchnął głośnym, cynicznym
śmiechem.
- Można to tak
nazwać. Bo podejrzewam, że Śmierć czai się nieopodal? – zapytał, uśmiechając
się tak ponuro, że gdyby ktokolwiek zobaczył w tym momencie jego twarz, bez
wątpienia uznałby go za szaleńca.
Cichy jęk,
który wydobył się z ust domniemanego Shemara, świadczył o tym, że ów właśnie
zrozumiał ironiczną przesłankę słów Reynevana. Nie odzywał się długo, po czym
odchrząknął i szepnął chrapliwie:
- Ten mały,
głupi elf? On umarł? Wydawało mi się to... niewykonalne. Był zbyt niewinny. Nie
wplątywał się w polityczne intrygi... Znaczy, wplątywał, ale... – Urywane
zdania brzmiały po prostu śmiesznie w ustach mężczyzny, jakim był ciemnoskóry
Shemar. Reynevan oczywiście tego nie wiedział – bo skąd? – ale i tak uniósł nieznacznie
brwi. Szczerze wątpił, by nieznajomy miał większą styczność z Theo niż on sam,
a jego biadolenie niespecjalnie pomagało.
- Skąd go
znasz? – zapytał w końcu, przerywając monolog.
- Spotkaliśmy
się któregoś dnia w Ostijskim lesie. Mieliśmy podróżować razem. Ja, on i kilka
innych osób. Któregoś dnia jednak wyruszyłem na łowy z drugim elfem, który
okazał się zdrajcą. Sprzedał, pojmij, sprzedał mnie w niewolę! Co ciekawsze,
nie do żadnego pana na północnych włościach. Do demona! – wysyczał Shemar.
- Słucham?
Dem... demon... Andrea? – Reynevan
wytrzeszczył oczy, plasnąwszy się otwartą dłonią w czoło.
- Przeczuwam,
że zarówno ona, jak i Ramón... ten elf, rzecz jasna... to jedynie pionki w o
wiele poważniejszej grze.
- A my?
- My? – Shemar
parsknął z cicha. – My to jedynie ofiary złożone w hołdzie Panu Nocy.
- Tak, pewnie.
Dalej, Reynevan, brnij w to dalej, brnij śmiało. Przecież jakiś Pan Nocy,
demony, smoki i wszystkie inne dziwactwa ostatnich dni są czymś normalnym –
mamrotał mężczyzna, próbując przyswoić sobie to, co przed momentem usłyszał. –
Tak jest. Dziwactwa są u mnie na porządku dziennym, ostatnio częściej od mięsa.
Nie no, człowieku, co ty do mnie mówisz – skonkludował w końcu, przewróciwszy
oczami. – Jakie ofiary, jakie spiski. Ktoś nas zamknął w ciemnej stodole, a
tobie rzuciło się na głowę, ot, cała historia rozwiązana.
- Tego nie
przegadasz tak łatwo – odezwał się z kąta skrzeczący głos, niewątpliwie
należący do osoby nazwanej wcześniej Bronią. – Musisz mu opowiedzieć jakąś
poruszającą historię albo podać niezbite dowody, inaczej nie da rady.
- Mnie po
prostu przeraża irracjonalizm tego, co do mnie mówicie - westchnął Reynevan.
- Niezbite
dowody – zdecydowała Bronia, wysnuwając najwyraźniej jakiś wniosek po
wypowiedzi mężczyzny. – Nie poruszysz go tak łatwo.
- A jakąś
świecę chociaż macie, czy siedzicie w tym przytulnym kąciku tak po ciemku?
- Świecę? –
zaśmiał się krótko Shemar. – Bracie, kiedy ostatni raz spróbowaliśmy rozpalić
ogień znalezionymi gdzieś w kącie kamieniami, drzazgami i suchą trawą,
zrezygnowaliśmy zaraz po dojrzeniu czegoś, co wyglądało jak ludzkie szczątki.
Reynevan
wytrzeszczył oczy, zrozumiawszy, skąd wziął się docierający z kąta fetor. Ilu
ludzi było tu przed nimi? Ile razy demony pozbawiły ich serc?
Nie, zaraz, upomniał się ostro. Zaczynam myśleć tak, jakbym co najmniej uwierzył w opowieść
nieznajomego człowieka. Jakbym uwierzył w magię. To przez te ciemności, na
pewno. Inaczej w życiu by nie doszło do takiego stanu mojego umysłu.
Przez chwilę
kontemplował swoje własne myśli, próbując odepchnąć od siebie wizję Andrei w
ciele demona. Nie, na odwrót – demona w
ciele Andrei. Ale za każdym razem, gdy był bliski dojścia do jakiegokolwiek
racjonalnego wniosku, widział tuż przed sobą dojmujący mrok zionący z oczu
kobiet, który był ostatnim, co zapamiętał sprzed utraty przytomności. Może już
wtedy wyobraźnia płatała mu figle? Teraz nawet nie był pewien, czy to zdarzyło się
naprawdę. Przecież po przebudzeniu z trudem przypominał sobie własne imię,
dlaczego by ten moment miał nie być wytworem jego umysłu?
- Dobra, Shemar.
– Poddał się w końcu, siadając po turecku. – Opowiedz mi wszystko, odkąd spotkałeś
Theo, aż do teraz.
Ciemnoskóry
wojownik opowiedział więc wszystko, co zapamiętał z niedługiej podróży u boku
elfa. O wspólnych ogniskach, o szalonym reżyserze Grellinie, o ich planach na
przyszłość. Przywołał też historię Theo o podbiciu Ostii przez elfy, o ucieczce
dwojga długouchych i zdradzie Ramóna. Gdy doszedł do tego momentu, zaczął się
nieco plątać w zeznaniach.
- Ja sam do
teraz nie rozumiem jego gry... – Kręcił głową, wspominając wspólnie spędzone
chwile. – Zawsze zdawał się być z nami szczery, uratował nas przed Zawieją, tym
ich elfim przywódcą. Myślałem, że gdyby chciał nas zabić, zrobiłby to już
wcześniej – miał przecież tyle okazji! – więc obdarzyłem go zaufaniem. A Ramón
zawiódł, podczas polowania wyprowadził nas w pole. Pojawił się smok, narobił
zamieszania, to prawda. Ale elf szedł wytyczonym przez siebie samego szlakiem,
to było wyraźnie widać. Nie krążył, nie powtarzał ścieżek, nie zatrzymywał się
na dłużej. Doskonale wiedział, co robi i dokąd zmierza. Ja ślepo za nim
podążałem, myślałem: może zna te tereny, może pochodzi z okolicznych lasów?
Przeca elfy są wyjątkowo dobrymi przewodnikami.
- Przejdź do
sedna, proszę.
- Dobrze zatem.
– Skinął głową, w ogóle niewzruszony. – Wyszliśmy na skraj lasu, gdzie
dostrzegłem pełznącego ku klifowi smoka. Nie rozumiałem, po co Ramón wyszedł
poza las, ku niebezpieczeństwu, więc zapytałem go o to. Odparł mi jedynie, że
polowanie zakończone. I strzelił dziwną, cieniutką strzałą prosto pod mój...
hm, jak to się zwie? Obojczyk, dzięki, Broniu. Potem obudziłem się na jakimś
wozie, on siedział nade mną i rozmawiał z jakąś kobietą, nie znałem jej, ale
miała bardzo, bardzo długie, jasne włosy. Twarzy nie widziałem. Ukryła za jakimś
kapturem, bogato ubrana była, więc myślę, że jaka szlachcianka. Mówili o jakimś
błękitnym bóstwie, ale co to miało znaczyć, nie wiedziałem. Wspominali o
mieście... hm, nie znam się dokładnie na tutejszych nazwach, ale skojarzyło mi
się z kapitanem jakimś.
- Capitar – podsunął
Reynevan. – Stolica Rivenu, tak?
- Możliwe,
możliwe – zgodził się Shemar. – Więcej nie pamiętam. Ciekawym, co u panienki
Idalii – westchnął z rozmarzeniem. – Śliczne i mądre z niej było dziewczę, ze
świecą takiego szukać! Zostawiłem ją wówczas w jaskini, miała opiekować się
rannym księciem. On to już sympatyczny nie był, ale niechaj mu będzie, ma prawo
być dziwny i smutny, skoro mu stolicę zabrali, ojca zamordowali, dom zburzyli. Ale
z buźki też ładny, siostrzyczkę miał uroczą, oboje takie same, ciemne loczki na
głowach.
Rynevan o dziwo
nie przerywał, z lekko uniesionymi brwiami wsłuchując się w słowa Ramóna. A
więc losy zarówno Theo, jak i Idalii splotły się z tym tkliwym nieznajomym? Aż
dziwne zaczęło musię zdawać, że przez cały pobyt u Andrei nie mieli okazji
szczerze porozmawiać o przyszłości. Dotarło do niego, że pod względem wiedzy o
sobie byli właściwie jak obcy – znali swoje imiona i co poza tym? Po chwili coś
go tknęło. Tak poważnie, mocno i dogłębnie.
- Jofre... –
wyszeptał w końcu. – On...
Ciemne loczki?
Dziwne usposobienie? Powiązanie z Ostią?
- Ach, właśnie!
– Dźwięk dobiegający ze strony Shemara świadczył o tym, że ów właśnie pacnął
się w czoło. – Teraz mi się przypomniało, że ten chłoptaś, książę znaczy, Jofre
się zwał. Skąd wiedziałeś?
- Bo do tej
pory znałem go jako służącego z Ostii – powiedział tępo Reynevan. Bronia
roześmiała się na to skrzekliwie, a sam mężczyzna wpatrywał w przestrzeń
wzrokiem wyrażającym coś na kształt skrajnego zdumienia i... nienawiści?
Błyskawica
chyba przecięła niebo ponad nimi, bo nawet przez gęste, szczelne deski
pomieszczenia, w którym się znajdowali, dotarł niezwykle donośny grzmot. Ktoś
krzyknął, chyba Shemar, ale nagle w tym dziwnym, ciemnym więzieniu zapanował
niezwykły chaos.
Szum z
odległego krańca pułapki narastał, przemieniając się powoli w przenikliwy, przerażający
pisk. Reynevan automatycznie zerwał się na nogi i chwycił za pas, chcąc dobyć
miecza. Zaklął głośno, siarczyście i wściekle, gdy dotarło do niego, że jest
właściwie bezbronny. Cofnął się o krok, nadepnął na czyjąś dłoń, miał już
zacząć przepraszać, ale dłoń nawet nie drgnęła. Wrzasnął na cały głos,
przeszywając powietrze swoim własnym strachem. Odskoczył w bok, ale drogę
zawadził mu skrawek materiału, leżący na bliżej niezidentyfikowanym, podłużnym
kształcie. Wyobraźnia Reynevana płatała figle, pobudzona nagle ciemnością i
chaotycznymi dźwiękami. Mężczyzna nie potrafił odróżnić tego, co dzieje się naprawdę
od tego, co widział tylko w umyśle. Gdy jego ramienia ponownie dotknęła dłoń
Shemara, wreszcie znalazł jakiś punkt, na którym mógł się skupić. Ta dłoń była
prawdziwa, ciepła i mocna – znał ją.
- Nie oddalaj
się – usłyszał tuż obok siebie niski głos. – Razem jest bezpieczniej, cokolwiek
by się nie działo.
- No, chłopy –
odezwała się gdzieś z dołu Bronia. – Takie to duże, facety, a jak przyjdzie co
do czego, to w portki robią.
- Czemu nie
wstajesz? – zdenerwował się Reynevan. – Wszędzie wokół walają się trupy, coś
dziwnego się dzieje, a...
- Ona już
wstała – przerwał mu Shemar, mimo wszystko odrobinę rozbawiony, jednocześnie
zaciskając nieco mocniej dłoń na barku towarzysza. – Jest krasnoludem.
Właśnie kiedy
Reynevan miał się roześmiać na tę niespodziewaną wieść, tuż przed nim zapaliły
się dwie pary białych ślepi pozbawionych źrenic i tęczówek. Dwa okrągłe białka
łypały na niego przerażająco, zapalając się i gasnąc, a on stał jak wryty,
oczekując najgorszego.
Nic się jednak
nie wydarzyło, macki nocy nie wyciągnęły się po niego, a pisk ustał.
Tylko po to, by
piorun mógł uderzyć w sam róg więzienia, roztrzaskując je na kawałeczki. Reynevan
przez ułamek sekundy stał nieruchomo, obserwując szeroko otwartymi oczyma
obraz, który się przed nim rozpostarł. Nie widział wszystkiego w zwolnionym
tempie. Zanim potężna siła odrzuciła go do tyłu, zdołał jedynie dostrzec wylatujące
w powietrze, na wpół zwęglone kości oraz przerażającą w swym dzikim majestacie
postać, której czarne loki wirowały w zabójczym tempie. Na samym końcu, gdy moc
wybuchu odrzuciła go już do tyłu, poczuł przerażający strach, uniósł się wysoko
w górę, zupełnie oszołomionym już umysłem dostrzegł rozerwane na pół niebo.
Dzikiego,
przepełnionego rozpaczą wrzasku kogoś stojącego na samym środku ogrodu rzekomej
księżniczki Republiki Nadmorskiej już nie zdołał usłyszeć.
***
*Wy tego nie
wiecie, bo zła Imloth dopiero poprawia i uzupełnia rozdziały, które wrzuci
hurtem wkrótce. Nie żeby była dopiero przy piątym czy coś, a Shemar pozostawał
dla was dziwnym, niepamiętanym człowieczkiem.
Delektujcie się przedostatnim rozdziałem, delektujcie.
Nie wiem, jaki jest, nie czytałam go jeszcze w całości. Początek pisałam w
bólach, potem rozkręciłam się, potem znów przyszły problemy, a końcówka
poleciała w niedzielny wieczór jak z bicza strzelił.
Postanowiłam przestać usuwać cytaty z początków
rozdziałów. Praktycznie przy każdym jakiś był (stanowił fragment tekstu
piosenki, przy której pisałam lub która przyniosła mi natchnienie), jednak
zawsze je w końcu porzucałam. A co mi tam, nie umrzemy.