And some kind of Madness
Has started to evolve.
Muse – “Madness”
Has started to evolve.
Muse – “Madness”
Drżące powietrze przedostawało się przez
pękniętą skorupę nieba, wibrując swoim własnym, niespiesznym tempem. Lekkie,
lodowate podmuchy dotykały liście i sprawiały, że natychmiastowo traciły swoją
świeżozieloną barwę. Smagały kwiaty, zamykając ich pąki, błądziły pomiędzy
winoroślą i przemieniały ją w wyschniętą plątaninę kształtnych, rudych liści.
Słońce, do tej pory unoszące się nad
horyzontem, zgasło, zupełnie nagle i niespodziewanie. Mrok nocy wpadł przez
szczeliny nieboskłonu i otulił ogród swoim miękkim, cienistym dotykiem.
Błyskawice, do tej pory tnące niebo raz po raz i niszczące jego bladoróżowy
kolor, teraz znikły, dokonawszy dzieła. Zapadła nienaturalna cisza, pusta i
niezdrowa, przywodząca na myśl zburzone przed laty miasto.
Idalia klęczała pośrodku tego upiornego
widoku i wpatrywała się w niebo, pokaleczone i jeszcze nie do końca naturalne.
Fioletowe, sztuczne sklepienie, w wielu miejscach spękane i pourywane, trwało
jeszcze niepewnie, ale całkowicie utraciło blask na rzecz matowości, jaką
nadawał mu granat nocnego, niepodważalnie prawdziwego nieba. Poetka w milczeniu
kontemplowała dzieło zniszczenia, któremu nie zdołała zapobiec. Nie miała
pojęcia, gdzie są jej przyjaciele, nie zdążyła dogonić Marii, z którą miała się
w tym miejscu spotkać. Czy została całkiem sama? Kiedy kilkanaście minut temu
wyszła z domu, zobaczyła tylko czerwone płomienie przecinające powietrze, białe
błyski, wybuch, dzikie, czarne postaci szybujące po niebie.
A teraz zewsząd ziała pustka.
Rozejrzała się, ocierając palcami
rzęsiście cieknące po policzkach łzy. Jej oczy były zaczerwienione, zupełnie
mokre i pełne rozpaczy, a usta, lekko rozchylone, szeptały ciche przekleństwa.
Podniosła się z trudem, ściskając jedną z rąk piekące jak nigdy dotąd
przedramię. Nie próbowała nawet hamować łez, czuła, że jest bliska szaleństwa i
jeśli nie wyrzuci wreszcie z siebie bolesnych emocji, straci rozum.
Kroczyła więc nie do końca świadomie
przez ogród, wsłuchując się w smutną ciszę. Trącała stopami leżące na jej
drodze kamienie i odłamki rozmaitych przedmiotów, które uległy zniszczeniu.
Miała nadzieję, że demon odszedł bezpowrotnie, że nie będzie zmuszona z nim
walczyć.
Zaraz,
o czym ja w ogóle myślę?,
parsknęła w myślach, karcąc się za niepoprawną odwagę. Walczyć z demonem. Z nią nie wygraliby nawet najlepsi egzorcyści, co
ja mogłabym zrobić? Chyba najwyżej oddać moją duszę jako okup, choć i to byłoby
wątpliwym targiem.
Minęła na wpół zwęglony dworek i
spojrzała na pusty ganek. Wczoraj siedziała na nim, pisząc wiersz, pierwszy od
bardzo dawna. Teraz tkwił on w jej kieszeni, zmięty i rozmazany, a taras
zupełnie nie przypominał tego, czym był poprzedniego popołudnia. Szła dalej,
bezwiednie kierując się prosto do połamanego, chorego sadu. Kiedy zimny wiatr
zadął mocniej, spleśniałe jabłka upadały na ziemię, a przygniłe i robaczywe
gruszki obijały się ciężko od wyschniętej na wiór trawy, znacząc ją czarną
posoką. Dziwaczny, nienaturalny opar wypryskał z ich rozciętej powierzchni i
skraplał się w powietrzu w dziwną maź, która spływała natychmiast na trawę i
zasychała na niej w błyskawicznym tempie na śliską skorupę.
Idalia była tym jednak niezrażona i
podążała wytyczoną pomiędzy drzewami ścieżką, co chwila przełażąc ponad
zwalonymi pniami. Oczekiwała, że wreszcie kogoś napotka, ale nic tego nie
zapowiadało. W końcu zrezygnowana padła na trawę, wydobywając z siebie krzyk
rozpaczy. Drżała.
Po chwili bezruchu sięgnęła niepewnie do ukrytej
w sukience kieszonki, drżącymi palcami wydobyła z niej kluczyk i przybliżyła go
do swojej twarzy. Mrugając intensywnie, próbowała wyostrzyć obraz przed swoimi
oczami, ale musiała przysiąść, by pozbyć się łez z spod powiek. Przyjrzała się
po raz setny tego dnia czerwonemu oczku złocistego smoka, który stanowił główkę
niedużego klucza. Wydobyła go z jeziorka w ogrodzie, ale czy ktoś go tam ukrył,
czy zgubił – to pozostawało dla niej nieodgadnione.
- No dalej – szepnęła rozkazująco. –
Dokąd mnie zaprowadzisz? Wiem, kim jesteś. Jesteś moim wrogiem. I chcę, byś
wreszcie się ujawnił – warknęła, ocierając oko wierzchem dłoni.
Czy traciła zmysły, mówiąc do klucza?
Trudno powiedzieć, ale jej zachowanie zdecydowanie nie należało do naturalnych
i zdrowych. Wpatrywała się w gładką, wypolerowaną powierzchnię, jakby
oczekiwała, że zaraz zmieni się ona w prawdziwego smoka, a złota powłoka przekształci
w łuski. Oczekiwała, aż czerwone oko zalśni i spojrzy na nią nieprzychylnie,
potwór zmruży powiekę i szarpnie łbem. Jedno spotkanie z latającym potworem
miała już za sobą, nie wątpiła, że wkrótce nastąpią kolejne.
- Ida? – rozległ się głos za jej plecami.
Odwróciła się gwałtownie, odgarniając
zbłądzony kosmyk jasnych, pachnących dymem włosów. Pociągnęła nosem i
uśmiechnęła się lekko na widok Reynevana. Był cały i zdrowy.
Cały
i zdrowy?
Mięśnie Idalii, nie wiedzieć czemu,
spięły się gwałtownie, a ona sama lekko odsunęła od źródła głosu.
- Jak się miewasz? – zapytała cicho,
czując ucisk w żołądku.
- Och, bywały lepsze czasy – odparł z
nonszalanckim uśmiechem. – Co to za smuteczek? – zagadnął ciepło, kucając przy
niej. Idalia rzuciła mu niepewne spojrzenie i zmarszczyła brwi, uśmiechając się
leciutko.
- Nic ci się nie stało? Gdzie Maria?
- Skąd mam wiedzieć? – Uniósł brwi. –
Myślałem, że jest z tobą.
- Dlaczego miałaby być ze mną? – zdziwiła
się Idalia.
Reynevan wzruszył bezradnie ramionami,
spuszczając wzrok. Ciszę w ogrodzie przerywał co pewien czas tylko odgłos
grzebania butem w ziemi. Poetka przeniosła wzrok na stopę mężczyzny, która
topornie i niepewnie kręciła nierówne kółka pośród uschłej trawy, wzniecając
pył.
- Może ich poszukamy? – zaproponowała w
końcu, niespodziewanie zdławionym głosem. Była coraz bardziej zdenerwowana, a
co gorsza – nie miała pojęcia, skąd ów strach się brał.
- Nie jestem pewien... czy jest sens –
mruknął Reynevan sceptycznie, krzyżując rozprostowane nogi. – Słuchaj...
widziałaś gdzieś Andreę?
- Och... – zająknęła się poetka. –
Andreę? A ty jej nie spotkałeś? Myślałam, że ona...
Mężczyzna uniósł pytająco brwi, ale
Idalia tylko machnęła ręką. Przełknęła głośno ślinę, czując, jak na jej czoło
wstępują drobne kropelki słonego, gorącego potu.
Zawsze
mu ufałam, zawsze czułam się przy nim bezpiecznie. Przecież to Reynevan:
dzielny, mężny i honorowy Reynevan, myślała.
Do tego w jej oczach nadzwyczaj wyidealizowany i bez skazy.
- Coś cię dręczy? – zagadnął
nadspodziewanie troskliwie, co Idalię tylko podburzyło.
- Nie, skąd – parsknęła, zakładając ręce
na piersi.
Wstała szybko i odwróciła się tyłem do
przyjaciela, zaciskając pięści. Bała się, a ów irracjonalny strach rozsadzał ją
od środka, uniemożliwiając jakiekolwiek myślenie. Zaraz, po kolei, czas wziąć
się w garść. Wypuściła z płuc całe powietrze na długim wydechu, po czym
odezwała się wreszcie.
- Musimy odnaleźć Jofre i Marię –
powiedziała powoli, lecz zdecydowanie, wpatrując się w spękane sklepienie. Na
jej czole powstała cieniutka zmarszczka intensywnego zamyślenia. – Nieważne, w
jakim będą stanie, zawsze jest sens.
Poza tym... tu wszędzie mogą być demony. Och, Rey, wiem, że mi nie wierzysz,
ale one naprawdę tu są. Czuję je, czuję je wszędzie! – jęknęła. – Tak blisko,
namacalnie, jakby czaiły się za moimi plecami. Boję się ich, ale wiem, że będę
musiała stawić im czoło. Im, smokom, cieniom mojej przeszłości, drzemiącej w
ziemi magii. Czuję ją! Pod stopami, w powietrzu, wszędzie, odkąd tylko tu przybyliśmy. Znałam to uczucie już
wcześniej... – zacięła się na moment, obejmując ramiona rękami i spuszczając głowę.
– Ale od incydentu kilka tygodniu temu jest tylko gorzej – szepnęła ciężko i
odwróciła głowę ku Reynevanowi, który niespodziewanie znalazł się tuż za nią.
Uśmiechnęła się do niego blado i
przechyliła zadziornie głowę, a w jej oczach zapłonął chytry ognik.
- Nieprawdaż, szacowna królowo demonów? –
zapytała z krzywym uśmiechem, patrząc prosto w brązowe oczy, które gwałtownie rozgorzały
naprawdę mrocznym żarem.
*
Maria kucała przy stercie gruzów,
przekopując je uparcie spękanymi prawie do krwi dłońmi. Biegnąc tutaj
szaleńczym pędem, zgubiła opaskę na oko, przez co musiała teraz co chwila
przysłaniać połowę twarzy ramieniem. Dziki krzyk, jaki wydała z siebie przed
chwilą, nie przyniósł jej wiele ulgi, a jedynie sprawił, że teraz co chwila
krztusiła się pyłem, jaki wdarł się do jej gardła.
Nie do końca wiedziała, co przed momentem
się stało. Nie pojmowała, jakim cudem znajdujące się w rogu ogrodu jeziorko
dosłownie eksplodowało, wywlekając na powierzchnię masę ryb, ziemi, drewna i...
trupów. Rozorane podłoże od razu przywiodło na myśl Marii naciętą przy
patroszeniu kurzą skórę, rozłożoną na dwie strony i zawiniętą. Obrzydzała ją
myśl, co może znaleźć w środku – w nieprzeniknionej, czarnej przestrzeni, która
ukazała się jej oczom przy przechyleniu się ku krawędzi.
Powstrzymywała drżenie ciała, całkowicie
skupiona na tym, co robiła. Przerzucała pojedyncze kości z równie kamienną
twarzą co zwykłe, połamane deski. Kiedy użyła jednej z nich jako narzędzia, nie
zważała na drzazgi ani pęcherze, które powoli zaczynały pojawiać się na jej
dłoniach.
- Nie pierwszy raz kopiesz, Maryniu –
przedrzeźniła pod nosem głos wuja. – Rączki ci wyzdrowieją, a ziemniaczki nie,
jak długo tam posiedzą. No, Rey, ty też nie... – dodała już od siebie.
Otarła pot z czoła, znacząc je brązową
smugą. Czy to, co robiła, miało najmniejszy sens? Jaką miała pewność, że on tam
jest? Prawdę powiedziawszy, żadnej. Mogła tylko podejrzewać, że jej instynkt
stał na takim samym poziomie jak umiejętność łączenia faktów. Idalia
powiedziała jej, że udał się na spacer z Andreą, a ten wybuch to zapewne jej
dzieło, więc wniosek nasunął się Marii sam.
- Weźże nie dźgaj tą deseczką, babo –
usłyszała nagle spod ziemi burkliwy głos i aż podskoczyła, krzyknąwszy cicho.
Pulchna, mała dłoń wyskoczyła na
powierzchnię, przyprawiając umorusaną twarz Marii o jeszcze większe zdumienie.
Krótkie paluchy poruszały się chwilę, ukazując brudne paznokcie i biegnącą
przez wszystkie palce różową bliznę. Po chwili silna ręka odgarnęła ziemię, a niedługo
potem na wierzch wystrzeliła okrągła, osadzona na krótkiej szyi głowa.
- Cholerka – westchnęła błogo ruda
kobietka, wstrząsając rzadkimi włosami. – Już myślałam, że nikt nie wpadnie na
to, żeby mnie odkopać. Dzięki, stara!
- Ale... – Maria nie bardzo wiedziała,
czy wybuchnięcie śmiechem jest na miejscu, ale rozbawionego spojrzenia szarego
oka powstrzymać nie mogła. – Ja nie po panią, ja po Reynevana.
Samymi dłońmi odkopała umięśnione ramiona
zabójczo uśmiechającej się kobiety i pociągnęła ją w górę.
A potem zamarła, zrozumiawszy, kogo ma
przed sobą. Kiedy stopy uratowanej znalazły się na wysokości jej ud,
rozszerzyła usta, widząc pierwszego w swoim życiu krasnoluda.
- O matko! – zaśmiała się krótko,
odstawiając rudowłosą na ziemię, po czym otrzepała ręce i przyjrzała się jej
zadowolonej twarzy.
Była nienaturalnie okrągła, nieco zbyt
szeroka w stosunku do długości, ale rumiane policzki sprawiały, że wcale to nie
przeszkadzało. Głęboko osadzone oczy o typowej dla kotów, zielono-złotej
brawie, oglądały teraz niebo, delektując się jego widokiem po raz pierwszy od
bardzo dawna. Brwi były wąskie i ściągnięte, nos nadzwyczaj długi i płaski,
tworzący komiczną konstrukcję, której właścicielka bezustannie poruszała
nozdrzami. Za to usta krasnoludzica miała wyborne: wiśniowe, pełne, kształtne –
nie za szerokie ani za wąskie – wręcz stworzone do łobuzerskiego uśmiechu,
którego zresztą nie skąpiła.
Kiedy Maria przeniosła wzrok niżej,
bezwiednie zatrzymała go na dłuższą chwilę na naprawdę obfitym biuście,
ściśniętym miedzianym, idealnie wyprofilowanym napierśnikiem z brązu. Niezwykle
umięśnione przedramiona, na które już wcześniej zwróciła uwagę, wyeksponowane
były dzięki krótkiemu rękawowi grubej, żółtej tuniki, przetykanej czarnymi
ćwiekami. Pas, zapięty na wysokości zupełnie niewidocznej talii, był szeroki na
kilka cali i miał miejsce na przytroczenie pochwy – znoszone i nieco wytarte,
więc na pewno wielokrotnie wykorzystywane.
Nogi krasnoludzicy wydawały się toporne i
krótkie, a odsłonięte kolana silnie kościste. Mimo to mięśnie były zarysowane
lepiej niż u niejednego mężczyzny, a szerokie łydki nie trzęsły się przy każdym
kroku. Kostki rudowłosa miała obtarte jakby od łańcucha, a nieobute stopy były,
podobnie jak reszta ciała, zabrudzone do potężnego odcienia szarości i pokryte
grubą warstwą zaschniętego brudu.
Maria uśmiechnęła się przyjaźnie do
uratowanej przez siebie kobietki, machając jej z przyzwyczajenia ubrudzoną aż
po łokcie ręką.
- Bronisława Brykajło herbu Tygrysicy –
przedstawiła się krasnoludzica, wyciągając krótką ręką ku dziewczynie, która,
zasapana, uścisnęła ją ochoczo, przedstawiając się. – Dobrze wiedzieć, że tego
Reynecośtam szukasz, bo też go gdzieś tam wybuch pierdyknął. A, to ty go
odkopuj spokojnie, ja sobie mojego kompana znajdę, bo ciemnota swoim własnym
ciałem mnie bronić chciał, co najmniej jakby kobieta cieńszą skórę od niego
miała albo na ogień mniej odporna była!
Ma
gadane, pomyślała
bezwiednie Maria, uśmiechając się tylko. Nie miała pojęcia, co się stało, ale
kiedy tylko zobaczyła pierwszy dziarski błysk w oczach niejakiej Broni, mrok,
który powoli wdzierał się do jej struchlałego serca, odszedł w niepamięć.
- Cóż to za wspaniały kompan musiał być.
– Pokiwała głową w zmyśleniu, klękając z
powrotem, tym razem kilka metrów dalej.
Krasnoludzica poszła jej śladem, nie
odpoczywając ani przez moment. Miała osmolony skrawek ubrania, ale zupełnie nie
przejmowała się ani nim, ani małym fragmentem poparzonej skóry, na której
powoli zaczynały rodzić się różowe pęcherze. Chwilę w ciszy przekopywały gruzy,
zajęte swoimi myślami, gdy wnet odezwała się Bronia.
- A co ci się w oczko stało, dziecko? –
zagadnęła ciekawsko swoim skrzekliwym głosem, podnosząc głowę znad przekopanego
już stosu odpadów.
- Och, to... – zawstydziła się
niespodziewanie Maria. Zupełnie zapomniała o źle wyglądającej ranie, która z
pewnością oszpeciła jej wygląd.
Oszpeciła.
Maria przysiadła na stopach, po raz
pierwszy myśląc o sobie w ten sposób. Nie miała okazji przejrzeć się w lustrze
bez opaski, taki pomysł nie zdążył nawet przemknąć przez jej myśli w ciągu tego
niepełnego dnia, który spędziła poza łóżkiem. Teraz zorientowała się, jak
bardzo zmęczył ją ten wysiłek, jakim było ciągłe kopanie. Zrozumiała, jak
paskudnie musi wyglądać z czerwoną, spoconą twarzą i ogromną raną. I pojęła, że
– o ile do tej pory dość nieskromnie postrzegała się jako całkiem ładną – teraz
jest najzwyczajniej w świecie brzydka.
Brzydka.
- To... nic – odparła wymijająco,
wzruszając ramionami, po czym westchnęła ciężko. To nie był czas na
roztkliwianie się nad sobą.
- A o demonicy słyszałaś, nie? – zmieniła
temat tak płynnie, jak gdyby do niczego nie doszło. Zmieszana wciąż Maria
musiała przez chwilę kontemplować te słowa, by w końcu potaknąć milcząco.
- Słyszałam, tyle o ile. I to też jej
dzieło. – Wskazała palcem na sklepienie. – A ty? Skąd o niej wiesz?
- Och, kochana, nie żebym spędziła parę
dobrych tygodni w jej mentalnym więzieniu – roześmiała się rubasznie rudowłosa.
– Tak naprawdę to, co było pod spodem –
Wskazała na rozcięcie w ziemi – to zwykła krypta, w której spoczywają ciała,
zupełnie pozbawione możliwości ruchu. Rozumiesz, jakby zaklęte. Nie mogą się
poruszyć, nie mogą się odezwać ani otworzyć oczu, ale ich dusze i umysły żyją.
Rozgryźliśmy to z Shemarem trochę temu i doszliśmy do wniosku, że to więzienie
jest w naszych głowach.
- Jak na to wpadliście? – zainteresowała
się Maria, jak zwykle chłonąc nowe informacje.
- Każdy z nas postrzegał więzienie
inaczej. Jedyną łączącą je cechą była wszechobecna ciemność. A wiesz, dlaczego?
Bo każdy, mniej lub bardziej, obawia się mroku. Bo mrok to śmierć. A ja
postrzegałam tę śmierdzącą kryptę jako zwykły grobowiec. Lodowate ściany,
marmurowe płyty, zapach rozkładających się ciał... Shemar, swój chłop, widział
tam rodzinną wioskę. Opowiedział mi którejś nocy, że słyszy krzyki swoich
bliskich, którzy błagają o pomoc, a potykając się, poczuł pod stopami połamany
stelaż namiotu. Nie wiem, co czuł Reynevan, ale pewnie coś równie strasznego.
- Ranyy... – westchnęła przeciągle
dziewczyna ze szczerym współczuciem, ocierając jednocześnie cieknący z jej nosa
katar. – A to wszystko po to, by demony miały z was pożywkę, tak?
- Poniekąd – zgodziła się Bronia. – Ale
nie do końca. To musi być jakaś grubsza afera, maleńka, demony bez przyczyny
nie przybierają ludzkich postaci.
Maria tylko pokiwała głową, bez zapału
grzebiąc w ziemi. Upływający czas był bez znaczenia – dziewczyna wychodziła z
założenia, że jeśli jakiekolwiek dziwactwa tu były, z pewnością odeszły, pewne,
że zasiały wystarczające zniszczenie. Krasnoludka okazała się dużo bardziej
żwawa i skora do pracy, więc szarpała gruzy swoimi potężnymi dłońmi o krótkich
palcach lepiej niż niejedna pełnoprawna łopata, nie zważając na osiadające za
paznokciami błotniste grudy.
Długi czas minął, nim wreszcie
krasnoludzica wydała z siebie okrzyk, na wpół radosny, a na wpół zszokowany i
wręcz przerażony. Bo w momencie, gdy jej krzepką dłoń ścisnęły ciemne, silne
palce Shemara, niebo przecięła pierwsza błyskawica, szarpiąc granatowe
sklepienie białym błyskiem. Skala głosu
Broni była nadzwyczajna, ale to jej refleks i szybkość reakcji zasługiwały w
tym momencie na podziw.
Rzuciła się na ziemię, z pasją odrzucając
coraz to nowe grudy ziemi. Wrzasnęła na Marię, która, do tej pory zupełnie
zdezorientowana, podbiegła do niej i klęknęła tuż obok, wyrywając kolejne
połamane deski spośród innych gratów. Przyspieszone oddechy obu kobiet zlewały
się w jedno, a zduszony kaszel odkopywanego mężczyzny udowodnił, że ów nie jest
jeszcze w tak złym stanie, jak można by
się spodziewać.
- Shemar, brachu! – ryknęła radośnie
Bronia, targnąwszy za koszulę umorusanego delikwenta. – Oddychaj! Już cię
wyciągamy!
Kiedy potężne ciało ciemnoskórego
wojownika znalazło się wreszcie na powierzchni, Maria niemalże zaniemówiła.
Wychowana na wsi, nie miała okazji nigdy podziwiać osobników o innym kolorze
skóry. Ba, dopóki nie ujrzała na własne oczy Andrei, nie mogła nawet poszczycić
się tym, że widziała jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie miała jednak okazji przez
dłuższy czas zastanowić się nad nowopoznanym towarzyszem, a on sam niewiele
czasu otrzymał na dojście do siebie. Ledwie splunął brązową od ziemi śliną,
ledwie otrzepał umięśnione ramiona z pyłu, już musiał zerwać się na równe nogi.
Do nozdrzy wszystkich zgromadzonych
dobiegł dziwaczny zapach, który przypominał połączenie spalenizny i dusznego,
nieotwieranego latami pomieszczenia. Przypominał podpalony strych, piwnicę
pełną zdechłych szczurów, opuszczony dom, w którym ktoś dawno temu zmarł. Jeśli
tylko zapach może być straszny, ten był taki w najwyższym stopniu. Gwałtownie
obudził instynkt Shemara, ukłuł kobiecą intuicję Marii i zaniepokoił drapiącą
się po nosie krasnoludzicę.
Ciemnowłosa dziewczyna wstała z klęczek i
drżącą dłonią odgarnęła zabłąkany kosmyk z oka. Z trudem wzięła wdech, czując,
jak jej krtań wibruje, a gardło gwałtownie się zaciska.
- To za dużo jak na moje nerwy – szepnęła
z rozpaczą, cofając się odruchowo o krok.
Ciemne niebo znów przeszyła błyskawica,
sprawiając, że jedna z ostatnich pozostałości po magicznym firmamencie oderwała
się i runęła w dół, tuż nad ziemią ulegając gwałtownemu spaleniu w błękitnym
ogniu. Na wyschniętą trawę trafił jedynie lśniący pyłek, rozdmuchiwany pośród
źdźbeł przez gorący wiatr. Ze strony martwego sadu rozległ się głośny krzyk,
który sprawił, że wszystkie mięśnie w ciele Marii spięły się nerwowo. Zacisnęła
dłonie i odszukała wzrokiem towarzyszy, którzy również wstali z ziemi i teraz
obserwowali uważnie wszystko wokół, znajdując się tuż za plecami przestraszonej
dziewczyny. Ona sama miała nadzieję na jakiekolwiek słowa wsparcia ze strony
ich, jako doświadczonych wojowników, jednak nie doczekała się niczego.
Zacisnęła więc pięści i zmarszczyła brwi, gotując na wszystko.
Czarnawa mgła była ostatnim, czego mogła
oczekiwać. Wydarłszy się lepkimi mackami spomiędzy drzew, w ociężałym tempie
szybowała we wszystkie strony, zdając się pochłaniać wszystko, co jeszcze
próbowało żyć. Bezkształtna masa nie miała oczu ani dłoni, jednak zdawała się
widzieć i czuć dosłownie wszystko. Choć była to mgła, teoretycznie zwyczajne
zjawisko, miała w sobie coś... groźnego.
- Cóż to ma być? – zdumiał się Shemar,
zwracając wyraźnie do Broni. – Pani najmilsza, co to za demony?
- Demony jak demony. – Krasnoludzica
wzruszyła obojętnie ramionami. – Czarne, groźne, śmierdzące. Widać, że dawno
nic nie jadły.
Maria wydała z siebie bezwiedny pisk,
zachłysnąwszy gorącym powietrzem. Shemar zareagował i zacisnął dłoń na jej
ramieniu, robiąc krok do przodu. Spojrzał z góry na dziewczynę, obdarzając ją
najcieplejszym spojrzeniem, na jakie było go stać.
- Panienko – mruknął do niej swoim
głębokim głosem. – Niech się panienka nie boi. Pójdę na te poczwary chociażby z
gołymi pięściami, bez obaw.
Kąciki ust dziewczyny zadrżały w nikłym
półuśmiechu, jednak już ułamek sekundy później cichy syk tuż przy jej uchu
sprawił, że wrzasnęła głośno. W mig odskoczyła od źródła głosu prosto na
Shemara, który zachwiał się niebezpiecznie, ale przytrzymał ją ramieniem i
mimowolnym ruchem przesunął za siebie. Drżenie zaciśniętych na jego plecach
palców nie dodawało mu szczególnej otuchy, ale odwagę już tak. Czujnym wzrokiem
zlustrował powietrze przed sobą, jednak nie zobaczył w nim zupełnie nic
nadzwyczajnego oprócz kilku szarych pyłków, które równie dobrze mógł wzniecić
podskok Marii.
Kolejny syk był głośniejszy, wyraźniejszy
i dłuższy. Dziewczyna, przy akompaniamencie własnego krzyku, złapała się za
głowę, bezradnym ruchem wciskając ją pomiędzy łopatki zdezorientowanego
Shemara. Jego źrenice poszerzyły się maksymalnie, oddech przyspieszył, serce
waliło w piersi jak oszalałe. Ów duch, demon, zjawa – czymkolwiek był właściciel
syczącego głosu – był najgorszym wrogiem, jakiego wojownik mógł sobie
wyobrazić. Niewidocznym wrogiem.
- Do jasnej cholery, Shemar, co to za
paskudztwo!? – warknęła Bronia, z przyzwyczajenia sięgając po toporek. Nie było
go tam, więc, również z przyzwyczajenia, zaklęła głośno i siarczyście, po czym
kopnęła leżącą pośród gruzów długą deskę. Podrzuciła ją sprytnym ruchem w
powietrze i, znów wykazując się refleksem, schwyciła pewnym ruchem.
- Oby ten osobnik był wampirem, a twoja
deseczka z osiki zrobiona – wymamrotał Shemar w eter, obracając się przodem do
przerażonej Marii. – Mała, spokojnie! Otwórz oczy, nie bój s...
Syk przerodził się w piskliwy, natrętny i
nieprzyjemny śmiech, który rozdarł całą przestrzeń. Wibrował w uszach, wpełzał
do umysłu, osiadał w nim, przerażał. Dziewczyna wyprostowała się jak struna,
rozszerzając oczy.
- Próbuję być odważna! – krzyknęła,
ocierając łzę z prawego oka. – Próbuję!
- Dobrze ci idzie – zapewnił mężczyzna,
potrząsając skulonymi ramionami Marii. – Obróć się do mnie plecami. Będziesz
bezpieczna!
- Ale mgła...! – zaczęła jeszcze, po czym
niemal zgięła się wpół, krztusząc się przypadkiem dusznym, cuchnącym
powietrzem, które powoli zmieniało barwę na nienaturalnie szarą. Niebezpiecznie
zmętniało.
Syk przestał być pojedynczym dźwiękiem.
Przerodził się w chór krzyków, błagań i gróźb; w przerażającą, groteskową
operę, w której głównym głosem był dziki, wysoki śmiech, przepełniony po brzegi
nienawiścią. Drzewa przestały być zwykłymi roślinami. Ich barwa niespodziewanie
znikła, a upiorna szarość upodobniła je do trupich mar, wyciągających swoje
chude gałęzie w stronę przechodniów. Bronia warknęła coś pod nosem, gdy nagle w
jej deskę coś zastukało. Najpierw dostrzegła długi, nie do końca posiadający
określony kształt palec. Potem przyszedł czas na resztę dłoni i przedramię,
które zdawało się płynąć w powietrzu. Po przedramieniu pewnie nadeszła dalsza
część ręki i pozostałe elementy ciała, ale krasnoludzica już na to nie zważała.
W swoim racjonalnym umyśle obmyślała właśnie dokładny plan zgładzenia
ujawniającego się z wolna potwora.
Skoro
zastukał, posiada ciało,
dedukowała błyskawicznie, albo
przynajmniej jest zamknięty w cielesnej skorupie. Uderzam w sam środek tułowia,
odskakuje. Dopada mnie, ustawiam więc deskę prosto przed swoją twarzą. Wierzgam
nogami, celuję w policzek, odrzucam go na bok. Wstaję, atakuję, nim
otrzeźwieje. Nie boję się. Rzucam się z deską, gruchoczę potencjalną czaszkę i
kopniakiem powalam na ziemię. Rozpada się w srebrny pył. Zbieram go. Zaczynam!
Gdy Maria, zwabiona odgłosami walki,
odwróciła głowę, Bronia leżała na ziemi. Dziewczyna miała do niej podbiec, ale
Shemar przytrzymał ją za nadgarstek, obserwując doskonale zaplanowane
poczynania. Uśmiechał się pod nosem. Wyczuwał powodzenie.
*
Jofre pędził przed siebie z przerażeniem
w oczach. Był bezradny, niedoinformowany i samotny, nie miał pojęcia, co miały
znaczyć wszystkie anomalie, które wydarzyły się do tej pory. Mgła trwała za
jego plecami jak upiorny cień, a on nie mógł się zatrzymać, choć powoli oddech
zaczął się urywać. W głowie księcia panował zupełny mętlik, z którego starał
się wyciągnąć jakiekolwiek sensowniejsze informacje i połączyć je w logiczną
całość. Ściągnięte brwi i lekko zmrużone oczy zdradzały zdezorientowanie, a dłonie,
którymi Jofre co chwila odpychał się od krzewów i połamanych drzew, drżały. Szepty
i szmery wokół jeżyły mu włosy na głowie i przepełniały kruche serce trwogą. Pomimo
wszelkich prób i usilnych starań, nie odnalazł sensu w niczym, a jego droga
doprowadziła go do nikąd.
Albo raczej na sam środek ogrodu, gdzie –
w pełen gracji sposób, rzecz jasna – upadł na twarz z iście książęcą powagą.
Szlachetne rysy zarysowane zostały przez nieoszlifowaną deskę, która leżała tuż
przy stercie gruzów. Jofre podniósł swoją głowę z męczeńskim wyrazem twarzy i
otarł pył z policzka, podparłszy się wcześniej na łokciach. Było znacznie
ciemniej niż wcześniej. W ciągu kilku sekund od upadku czarna mgła przybliżyła
się znacząco, rozpływając na miliony małych skupisk dziwacznych, półstałych
ciał.
- Zaraz... Jofre! Shemar, spójrz! To on!
Znajomy głos wieśniaczki sprawił, że
głowa księcia poderwała się chętniej i żwawiej niż wcześniej, a nawet zmęczone
mięśnie pozwoliły przyklęknąć w tempie dość zaskakującym.
- Bogowie! – Uśmiech bezwiednie wpłynął
na twarz młodzieńca. – Wreszcie! Wreszcie jakikolwiek znak!
- Jakkolwiek chciałbyś odczytać ten znak,
paniczu – odezwał się tuż przy nim Shemar, wyciągając swoją umięśnioną rękę w
pomocnym geście – lepiej zaopatrz się w najlepszą broń. I mnóstwo cierpliwości.
Gdy tylko książę poderwał się na nogi,
wojownik wcisnął mu do ręki porządny kawał deski, na której znajdowały się już
drobinki jego krwi i skóry, prosto z rozciętego czoła. Bezwiedny, szczery
uśmiech, którym obdarzył Marię, gwałtownie znikł, gdy szmery powróciły.
- Nic nie rozumiem – wyznał nagle, mając nadzieję
na jakiekolwiek wyjaśnienia. Shemar tylko klepnął go mocno w plecy, pozbawiając
równowagi.
- Później. Jeśli przeżyjesz.
I z tymi słowami rzucił się ku tarzającej
się na ziemi krasnoludzicy, wspaniałomyślnie postanawiając jej pomóc. Książę
rzucił szybkie spojrzenie na Marię, które ona zbyła krótkim wzruszeniem
ramionami.
- Jakaś... mała współpraca? –
zaproponował speszonym tonem Jofre. – No wiesz, nie jesteśmy świetnie
doświadczonymi wojownikami, a...
- Dawaj plecy – rzuciła krótko dziewczyna,
odrzucając włosy na bok.
- Słucham? – Książę wytrzeszczył oczy.
- Chodź tutaj i broń moich tyłów, matole!
– warknęła, na co młodzieniec aż podskoczył, lecz posłusznie podbiegł do niej,
przeskakując rozbitą butelkę po jakimś bliżej nieokreślonym trunku.
- Spokoojnie – zaciągnął, opanowując
drżenie na całym ciele. – Będzie pani zadowolona.
Krótkie parsknięcie poprzedziło krótki
huk, który rozległ się przy zderzeniu deski trzymanej przez Marię z jednym z
dziwacznych tworów mgły. Dziewczyna pisnęła i cofnęła się prosto na plecy
księcia, przypadkiem nadeptując na jego piętę i naciskając zdecydowanie zbyt
mocno, by ów był w stanie utrzymać się w pionie. Runęła, przygważdżając go
swoim ciałem, i do tego uderzając demona swoim łokciem w miejsce, gdzie
powinien mieć twarz. Przez moment, gdy była w locie, miała cichą nadzieję, że może
poczwara zniknie, ucieknie, przestanie ją przerażać, pozwoli odejść w spokoju.
Gdy pod jej plecami rozległ się donośny jęk księcia, a czarna masa wyciągnęła
ku niej rozdrażnione macki, Maria poczuła, że traci siły i nadzieję. Nie miała
siły krzyczeć, zacisnęła pięści i patrzyła prosto w czarną czeluść przed sobą,
która drżała od dzikiego śmiechu.
A potem, kątem oka, dojrzała Reynevana.
Jego sylwetkę, która biegła w stronę demona w tak charakterystyczny, pewny
siebie sposób, że w tym momencie tego człowieka nie można było pomylić z nikim
innym. Wydobyty z pochwy krótki miecz o szerokim płazie, który znalazł się tam
do końca w dość tajemniczym zbiegu okoliczności, wciął się w cielsko poczwary,
przeszywając je na wylot. Maria przetoczyła się na bok, zamykając oczy i nie
chcąc patrzeć na to, co stanie się dalej. Śmiech urwał się raptownie, przez
chwilę słychać było coś, co dziewczynie skojarzyło się od razu z zimnym
strumieniem wody wlewanym do nagrzanego kotła. Jej skojarzenia były dość
przyziemne i średnio poetyckie, ale przynajmniej obrazowe, z czego jej
racjonalny umysł mógł być dumny. O ile oczywiście byłby w stanie odczuwać dumę.
- Maria?
Rozchyliła powieki i dojrzała tuż przy
sobie twarz Reynevana. Zmęczoną, lecz uśmiechniętą; brudną, ale pełną
zadowolenia. Dziewczyna uniosła się nieco wyżej, wpatrując w brązowe oczy z
niespotykanym zaniepokojeniem, którego nigdy nie odczuwała w stosunku do tego
mężczyzny. Ale była czujna.
Bo to nie był jego uśmiech ani głos, nie
były jego oczy.
To wszystko należało do Mroku.
*
Po pierwsze - przepraszam za nieobecność. Po drugie - za to, że to jednak nie ostatni rozdział. Nie, nie oszukiwałam was, po prostu nie spodziewałam się, że tak wyjdzie, spokojnie :D Dalsza część będzie dużo dłuższa, jednak muszę najpierw uporać się z początkiem, choć podejrzewam, że końcowy efekt wyniesie... do 15 stron? Ale to będzie koniec. Taki prawdziwy, w miarę sensowny koniec.
Nie, nie podoba mi się to - może poza fragmentem, w którym wpadła Bronia. Tak czy siak, mam nadzieję, że masakry nie było? Wszelkie błędy proszę wytykać, krytyki nie szczędzić, ale jakieś tam pozytywy znaleźć, żebym się nie podłamała ^^"
Pozdrawiam wszystkich cieplutko i świątecznie! I mam nadzieję, że świąteczne jedzenie poszło w... w sumie nie wiem, gdzie byście chcieli. Tam, gdzie trzeba <3